Brian Aldiss
Non Stop
. 6 .
- Ty chrapiesz, kapłanie - rzekł uprzejmie Roffery, gdy
na początku nowej jawy siedzieli przy jedzeniu.
Ich wzajemne stosunki uległy subtelnym przeobrażeniom,
jakby w czasie snu działała na nich jakaś czarodziejska siła. Uczucie, że są
rywalami, przeniesione żywcem z Kabin, zniknęło, byli oczywiście nadal rywalami,
ale w takim sensie, w jakim wszyscy mężczyźni ze sobą rywalizują, przede
wszystkim jednak czuli więź łączącą ich przeciw całemu otoczeniu. Czuwanie
wpłynęło korzystnie na stan ducha Roffery'ego, który stał się obecnie prawie
potulny. Z całej piątki tylko Wantage wydawał się nie zmieniony. Jego charakter,
stale wystawiany na niszczące działanie samotności i upokorzeń, niby drewniany
słup na działanie rwącej rzeki, nie miał żadnej możliwości zmiany. Wantage'a
można było tylko złamać albo zabić.
- Musimy dojść tej jawy jak najdalej - rzekł Marapper. -
Wczasie następnej sen-jawy będzie, jak wiecie, ciemno i nie byłoby wskazane
wtedy podróżować, jako że latarki mogą zdradzić naszą obecność każdemu. Zanim
jednak ruszymy, chcę wam ujawnić nasze plany, a w tym celu trzeba coś niecoś
powiedzieć o statku.
Rozejrzał się wokół z uśmiechem, nadal jedząc łapczywie.
- Pierwsza sprawa to fakt, że jesteśmy na statku. Wszyscy
się ze mną zgadzają?
Jego spojrzenie wymogło na każdym z nich coś w rodzaju
odpowiedzi: „Oczywiście" Fermoura, niecierpliwy pomruk Wantage'a, jakby uważał
pytanie 7a niestosowne, obojętne nieokreślone skinienie dłonią Roffery'ego i
„nie" Complaina.
Marapper zainteresował się tym „nie" żywo. - Lepiej będzie,
jak to szybko zrozumiesz, Roy - powiedział. - Na początek dowody. Słuchaj
uważnie, przywiązuję dużą wagę do tej sprawy i objawy zdecydowanej głupoty
mogłyby wywołać u mnie gniew, którego byśmy potem wszyscy żałowali.
Chodził wokół połamanych mebli, potężny, przemawiając z
emfazą i powagą.
- A więc, Roy, zapamiętaj jedno, że nie być na statku to
zupełnie coś innego niż być na nim. Wiecie - wszyscy wiemy właściwie - jedynie
co to znaczy być na statku i dlatego uważamy, że istnieje tylko statek. Ale jest
wiele miejsc, które nie są statkiem, wielkich i licznych... Wiem to z zapisów
pozostawionych przez Gigantów. Statek został przez nich zbudowany dla jakichś im
wiadomych celów, które, jak na razie, są przed nami ukryte.
- Słyszałem to już w Kabinach - rzekł ze smutkiem Complain.
- Przypuśćmy, Marapper, że uwierzę w to, co mówisz. Co z tego? Statek czy świat,
co za różnica?
- Nie rozumiesz tego. Popatrz - to mówiąc kapłan pochylił
się, zerwał pęk glonów i zaczął nim machać Complainowi przed nosem. - To jest
coś naturalnego, coś, co samo wyrosło rzekł.
Wpadł do łazienki i kopnął porcelanową umywalkę, aż
zadźwięczała.
- To zostało wykonane sztucznie - powiedział. - Czy teraz
rozumiesz? Statek jest tworem sztucznym, świat zaś jest naturalny. Jesteśmy
naturalnymi istotami i nasz prawdziwy dom to nie jest statek, zbudowany przez
Gigantów.
- Ale nawet jeżeli tak jest... - zaczął Complain.
- Tak jest. Tak właśnie jest. Dowody są wszędzie naokoło
ciebie: korytarze, ściany, pokoje, wszystko sztuczne, ale ty jesteś tak do nich
przyzwyczajony, że tego nie dostrzegasz.
- To, że on tego nie dostrzega, nie jest ważne - rzekł
Fermour. - Cóż to ma za znaczenie.
- Ja to widzę - powiedział gniewnie Complain - ja tylko nie
mogę tego zaakceptować.
- No dobrze, siedź więc cicho i przemyśl to sobie, a
tymczasem my idziemy dalej - rzekł Marapper. - Czytałem liczne książki i znam
prawdę. Giganci zbudowali ten statek w jakimś konkretnym celu; cel został po
drodze zagubiony, a sami Giganci wymarli. Pozostał tylko statek...
Przestał chodzić i stanął przy ścianie opierając o nią
czoło. Kiedy podjął, mówił jakby do siebie.
- Pozostał tylko statek. Tylko statek, a w nim jak w
pułapce wszystkie szczepy ludzkie. Musiała wydarzyć się jakaś katastrofa, gdzieś
stało się coś strasznego, a nas pozostawiono własnemu losowi. To jest wyrok,
wykonany na nas za jakiś okropny grzech popełniony przez naszych praojców.
- Całe to gadanie nie jest warte funta kłaków - rzekł
gniewnie Wantage. - Spróbuj wreszcie zapomnieć, że jesteś kapłanem, Marapper. To
nie ma żadnego znaczenia z punktu widzenia naszych dalszych losów.
- Ma, i to ogromne - powiedział Marapper wsadzając z ponurą
miną ręce do kieszeni i wyciągając zaraz jedną, aby podłubać w zębach. Tak
naprawdę interesuje mnie tylko teologiczny aspekt tej sprawy. Jeżeli chodzi o
was, istotny jest fakt, że statek skądś przybył i dokądś się udaje. To, dokąd
się udaje, jest ważniejsze niż sam statek, bo tam się powinniśmy właściwie
znajdować. To jest nasze prawdziwe miejsce.
- Wszystko to nie stanowi żadnej tajemnicy - chyba dla
durniów; tajemnicą jest natomiast, dlaczego trzyma się nas w niewiedzy co do
miejsca, w którym się znajdujemy. Co się właściwie dzieje za naszymi plecami?
- Gdzieś coś nawaliło - rzekł pospiesznie Wantage. - Zawsze
mówiłem: gdzieś coś nie wyszło.
- Nie mów takich rzeczy w mojej obecności - rzekł
opryskliwie kapłan. Wydawało mu się, że ogólna akceptacja jego poglądów osłabi
jego pozycję i autorytet.
- Istnieje sprzysiężenie. Uknuto przeciwko nam jakąś
intrygę. Pilot lub kapitan tego statku gdzieś się ukrywa, a my mkniemy w dal pod
jego kierownictwem nie zdając sobie sprawy, że w ogóle podróżujemy, ani nie
znając celu podróży. To jakiś szaleniec, który ukrywa się w zamknięciu, a na nas
spadła kara za grzech popełniony przez naszych praojców.
Complainowi wszystko to wydawało się przerażające i
nieprawdopodobne, aczkolwiek nie bardziej nieprawdopodobne niż sam pomysł, że
znajdują się na pędzącym statku. Ale akceptacja jednego pociągała za sobą
akceptację drugiego, w związku z czym milczał. Przytłoczyło go uczucie
niepewności. Przyglądając się obecnym nie zauważył, żeby zgadzali się
entuzjastycznie z kapłanem. Fermoum uśmiechał się ironicznie, twarz Wantage'a
wyrażała stałe nieokreślone niezadowolenie, a Roffery niecierpliwie szarpał
wąsy.
- Mój plan jest następujący - podjął kapłan. - Niestety w
jego realizacji potrzebna mi będzie wasza pomoc. Musimy znaleźć tego kapitana,
musimy dopaść go w miejscu, w którym się ukrywa. Jest na pewno dobrze schowany,
ale żadne najlepiej nawet zamknięte drzwi nie uratują go przed nami. Jak go już
znajdziemy, zabijemy go i tym samym opanujemy statek.
- A co zrobimy ze statkiem, kiedy go już opanujemy? -
spytał Fermour tonem mającym wyraźnie na celu przyhamowanie nadmiernego
entuzjazmu Marappera.
Duchowny tylko przez chwilę wydawał się zaskoczony.
- Znajdziemy dla niego jakiś cel - powiedział. - Tego
rodzaju detale pozostawcie mnie.
- Gdzie mamy szukać tego kapitana? chciał wiedzieć
Roffery.
W odpowiedzi kapłan odchylił płaszcz, sięgnął pod sutannę i
ze swobodą zademonstrował książkę, którą Complain widział już poprzednio. Machał
im tytułem przed oczyma, ale nie miało to dla nich większego znaczenia, gdyż
tylko Roffery czytał biegle. Dla pozostałych czytelne były sylaby, których nie
potrafili złożyć w słowa. Zabierając im książkę sprzed oczu Marapper łaskawie
wyjaśnił, źe nosi ona tytuł „Schematy obwodów elektrycznych statku gwiezdnego".
Wyjaśnił także, co stało się dla niego znów okazją do pochwalenia się, w jaki
sposób książka ta znalazła się w jego posiadaniu. Leżała w magazynie, w którym
strażnicy Zilliaca znaleźli worki z farbami; została wyrzucona na stos rzeczy
oczekujących inspekcji Komendy. Marapper zobaczył ją i przewidując z góry jej
wartość, ukrył w kieszeni. Złapał go na tym jeden ze strażników. Milczenie tego
wysoce lojalnego człowieka można było kupić wyłącznie za obietnicę, że pójdzie
razem z Marapperem i podzieli z nim władzę.
- Czy to był ten strażnik, którego Meller załatwił pod
drzwiami mojego pokoju? - spytał Complain.
- Ten sam - rzekł kapłan wykonując automatycznie znak żalu.
- Jak się nad wszystkim dobrze zastanowił, doszedł do wniosku, że zrobi lepszy
interes mówiąc o moich zamiarach Zilliacowi.
- Kto wie, czy nie miał racji - zauważył zjadliwie Roffery.
Ignorując tę uwagę kapłan otworzył książkę i rozłożył
wykres przyciskając go palcem.
- Oto jak wygląda klucz do całej sprawy - rzekł z głębokim
przekonaniem. - To jest plan statku.
Ku swemu niezadowoleniu musiał natychmiast przerwać
rozpoczęte przemówienie i wytłumaczyć im, co to jest plan, gdyż pojęcie to było
im zupełnie nie znane. Tym razem Complain miał przewagę nad Wantage'em, gdyż
bardzo szybko pojął sens planu, a przede wszystkim zrozumiał, na czym polega
dwuwymiarowe przedstawienie trójwymiarowego obiektu, do tego jeszcze tak
wielkiego jak statek. Wantage'owi nie pomogły nawet prawie naturalnej wielkości
obrazy Menera; ustalono w końcu, że musi się pogodzić z faktem, którego nie
rozumie, podobnie jak Complain „przyjął" istnienie statku, chociaż nie widział
na to żadnych racjonalnych dowodów.
- Nikt przedtem nie dysponował jeszcze tak dokładnym planem
statku - pouczał Marapper. - To szczęście, że wpadł w moje ręce. Ozbert Bergass
wiedział bardzo dużo o budowie statku, ale dokładnie znał tylko rejon Schodów
Rufowych i część Bezdroży.
Plan ujawnił, że statek wyglądem przypomina wydłużone
jajko, w środku walcowate, zakończone tępo na obu biegunach. Całość obejmowała
osiemdziesiąt cztery pokłady, które w przekroju poprzecznym przypominały monetę.
Większość pokładów (z wyjątkiem kilku na obu końcach) składała się z trzech
koncetrycznyeh poziomów: górnego, środkowego i dolnego. Znajdowały się w nich
korytarze połączone ze sobą windami lub schodkami, a wzdłuż korytarzy
pomieszczenia mieszkalne, czasami niewielkie, i wtedy było ich dużo, a czasami
tak ogromne, że zajmowały cały poziom. Wszystkie pokłady połączone były ze sobą
korytarzem biegnącym wzdłuż dłuższej osi statku, tak zwanym Korytarzem Głównym.
Istniały jednak także dodatkowe połączenia między krętymi korytarzami
poszczególnych pokładów, jak również między leżącymi koło siebie pokładami.
Jeden koniec statku był oznaczony wyraźnie jako „Rufa", na
drugim widniał napis „Sterownia". W tym miejscu Marapper położył palec.
- Oto gdzie znajdziemy kapitana - rzekł. - Ten, kto się tu
znajduje, kieruje statkiem. Tam się właśnie udamy.
- Dzięki temu, że mamy plan, będzie to dziecinnie proste
zadanie - oświadczył Roffery zacierając ręce. - Musimy tylko iść cały czas
Korytarzem Głównym. Może jednak słuchanie ciebie, Marapper, nie było tak wielkim
idiotyzmem.
- To nie będzie takie proste - powiedział Complain. -
Spędzałeś wszystkie jawy wygodnie w Kabinach i nie znasz zupełnie panujących
poza nimi warunków. Korytarz Główny jest dobrze znany myśliwym, ale w
odróżnieniu od każdego innego korytarza nie prowadzi donikąd.
- Pomimo że formułujesz swój pogląd bardzo naiwnie, Roy,
masz rację - przyznał Marapper. - W tej książce znalazłem wytłumaczenie,
dlaczego on nie prowadzi donikąd. Otóż wzdłuż całego Korytarza Głównego
znajdowały się drzwi awaryjne. Każdy krąg pokładu zbudowany był tak, aby mógł
być mniej więcej samowystarczalny w razie jakiegoś zagrożenia.
Zaczął przewracać strony zawierające rysunki techniczne.
- Nawet ja nie rozumiem wszystkiego, ale chyba jest jasne,
że musiało coś się przydarzyć, pożar lub coś w tym rodzaju, i drzwi Korytarza
Głównego pozostały od tego czasu zamknięte.
- To dlatego, pomijając glony, tak trudno gdziekolwiek się
dostać - dodał Fermour. - Po prostu kręcimy się w kółko. Pozostaje nam tylko
odnaleźć dodatkowe połączenia, które są nadal otwarte, i wykorzystać je. Oznacza
to, że będziemy musieli ciągle się cofać i zawracać, zamiast iść prosto.
- Otrzymasz ode mnie w tej sprawie szczegółowe instrukcje.
Dziękuję - rzekł krótko kapłan. - Ponieważ, jak widzę, jesteście wszyscy
szalenie mądrzy, więc już bez dalszego ociągania możemy iść dalej. Bierz ten
pakunek na plecy, Fermour, i ruszaj pierwszy.
Wstali posłusznie - za drzwiami czekały niegościnne
Bezdroża.
- Aby dotrzeć do sterowni, musimy przedostać się przez
tereny Dziobowców - powiedział Complain,
- Przestraszony? - zapytał zjadliwie Wantage.
- Tak, Dziurawa Gębo, przestraszony.
Wantage odwrócił się gniewnie, zbyt jednak zaabsorbowany,
aby ostro zareagować na znienawidzone przezwisko.
W milczeniu przedzierali się przez gąszcze, marsz ich był
powolny i męczący. Pojedynczy łowca może przemykać się między glonami nie
wycinając ich, trzymając się za to bliżej ściany. W szeregu nie mogli stosować
tej metody z dobrym skutkiem, gdyż odginające się gałęzie uderzały tych z tyłu.
Można było tego uniknąć zwiększając między sobą odstępy, wiedzeni jednak
rozsądkiem trzymali się możliwie blisko siebie nie odsłaniając się z przodu ani
z tyłu. W posuwaniu się pod ścianą przeszkadzało im jeszcze jedno: w tym miejscu
warstwa okrytych chitynowymi łupinami nasion była najgrubsza, odbijając się
bowiem od ściany spadały one w pobliżu i każdy krok wywoływał głośny trzask.
Doświadczone oko Complaina zarejestrowało bezbłędnie znamienny fakt: obfitość
nasion, stanowiących przysmak psów i świń, wskazywała na brak zwierzyny w tej
okolicy.
Plaga much nie zmniejszała się; bez przerwy brzęczały
podróżnikom koło uszu. Idący na przedzie Roffery karczował glony. Za każdym
razem kiedy unosił siekierę, wymachiwał nią niebezpiecznie wokół głowy, by się
pozbyć drażniącej chmury owadów.
Pierwsze dodatkowe połączenie między pokładami, do którego
dotarli, było dosyć wyraźnie oznakowane. Znajdowało się w krótkim bocznym
korytarzu i składało się z dwojga pojedynczych metalowych drzwi, w tej chwili
lekko uchylonych. Mogły one umożliwić przejście korytarzem, ale obecnie były
całkowicie zablokowane przez zachłanną zieleń. Na pierwszych widniał napis
„Pokład 61", na drugich zaś „Pokład 60". Marapper mruknął z zadowoleniem, ale
było zbyt gorąco, aby wygłaszać komentarze. Complain w czasie polowania
natrafiał już poprzednio na takie same połączenia, widywał także napisy, ale
wówczas nic one dla niego nie oznaczały; obecnie starał się skojarzyć poprzednie
doświadczenia z koncepcją pędzącego statku, lecz jak na razie wszystko było zbyt
świeże i nie nadawało się do bezkrytycznej akceptacji.
Na Pokładzie 60 napotkali innych ludzi.
Fermour właśnie szedł pierwszy torując ze stoickim spokojem
drogę, gdy nagle pojawiły się otwarte drzwi. Takie drzwi zawsze oznaczały
niebezpieczeństwo, zbijali się więc w gromadę i przechodzili razem. Zazwyczaj
nic się nie działo, tym razem jednak zobaczyli w pokoju starą kobietę.
Leżała nago na podłodze, obok niej zaś spała przywiązana na
sznurku owca. Kobieta odwrócona była bokiem, dzięki czemu mogli doskonale
zobaczyć jej lewe ucho. Na skutek jakiejś przedziwnej choroby rozrosło się ono
jak wielka gąbka, wystając spomiędzy rzadkich, tłustych, siwych włosów. Było
koloru intensywnie różowego i wyraźnie kontrastowało z bladą twarzą.
Powoli odwróciła głowę i spojrzała na nich sowimi oczyma.
Natychmiast, nie zmieniając wyrazu twarzy, zaczęła głucho wyć. Complain zauważył
przy tym, że jej drugie ucho jest zupełnie normalne.
Owca obudziła się, odbiegła na długość linki becząc i
krztusząc się ze strachu.
Zanim cała piątka zdążyła się oddalić, z tylnego pokoju
wybiegło dwóch mężczyzn, prawdopodobnie zaalarmowanych krzykiem, i stanęło
bezradnie za wyjącą kobietą.
- Oni nam nic nie zrobią - powiedział z ulgą Fermour.
Było to oczywiste. Obaj mężczyźni byli starzy, jeden zgięty
wpół, bardzo już bliski Długiej Podróży, drugi straszliwie chudy i pozbawiony
ręki w wyniku jakiejś zamierzchłej rozprawy nożowniczej.
- Powinniśmy ich zabić - rzekł Wantage i jedna połowa jego
twarzy wyraźnie się rozjaśniła. - Przede wszystkim tę potworną wiedźmę.
Słysząc te słowa kobieta przestała krzyczeć.
- Przestrzeni dla waszych osobowości - powiedziała szybko.
- Zarazy na wasze oczy, dotknijcie nas tylko, a przekleństwo, które na nas
ciąży, spadnie na was.
- Przestrzeni dla twojego ucha, pani - rzekł ponuro
Marapper. - Chodźcie, bohaterowie, nie ma potrzeby pozostawać tu dłużej.
Odejdźmy szybko, zanim wrzaski tej wariatki nie sprowadzą tutaj kogoś
groźniejszego.
Zawrócili z powrotem w gęstwinę. Trójka mieszkańców pokoju
przyglądała się temu bez ruchu. Mogli oni stanowić niedobitki jakiegoś szczepu z
Bezdroży, istniało jednak większe prawdopodobieństwo, że byli po prostu
uciekinierami z trudem utrzymującymi się przy życiu w tych dzikich ostępach.
Od tej chwili wędrowcy znajdowali coraz częściej ślady
innych mutantów lub pustelników. Glony były często wydeptane, co ułatwiało
wprawdzie marsz, ale napięcie spowodowane koniecznością zachowania stałej
czujności było znacznie większe. Ani razu jednak nie zostali zaatakowani.
Następne dodatkowe połączenie między pokładami było
zamknięte. Stalowe drzwi, idealnie dopasowane do framugi, pomimo zbiorowych
wysiłków nie dały się sforsować.
- Musi istnieć jakiś sposób, aby je otworzyć - rzekł
gniewnie Roffery.
- Powiedz kapłanowi, aby zajrzał do tej swojej przeklętej
książeczki - rzekł Wantage. - Jeżeli chodzi o mnie, siadam tutaj i biorę się do
jedzenia.
Marapper chciał iść od razu dalej, ale pozostali poparli
Wantage'a i milcząc przystąpili do posiłku.
- Co się stanie, jeżeli znajdziemy się na pokładzie, na
którym wszystkie drzwi będą zamknięte, tak jak te? - zainteresował się Complain.
- To wykluczone - rzekł stanowczo Marapper. - W tym wypadku
nigdy nie słyszelibyśmy o Dziobowcach. Na pewno istnieje droga i to więcej niż
jedna - prowadząca na te tereny. Musimy tylko przejść na inny poziom i poszukać.
Ostatecznie znaleźli przejście na Pokład 59, a potem
wyjątkowo szybko na 58. Tymczasem zrobiło się późno, zbliżała się ciemna
sen-jawa. Znowu opanował ich niepokój.
- Czyście zauważyli ciekawą rzecz? - spytał nagle Complain.
W tej chwili on prowadził całą grupę, zlany potem i sokiem glonów. - Zmienia się
gatunek glonów.
Była to prawda. Giętkie dotychczas gałęzie stawały się
mięsistsze, nie tak twarde. Mniej było listowia, za to częściej pojawiały się
woskowate zielonkawe kwiaty. Zmienił się im także grunt pod nogami. Normalnie
był zbity i twardy, poprzerastany gęstą plątaniną korzeni wysysających każdą
kroplę wilgoci, obecnie stał się miękki, a sama gleba zwilgotniała i
pociemniała.
Im dalej szli, tym objawy te były wyraźniejsze i wkrótce
brnęli już w błocie. Minęli hodowlę pomidorów, potem jakieś krzaki z owocami,
których nie mogli rozpoznać; wśród wyraźnie słabnących glonów pojawiały się
coraz to nowe gatunki roślin. Ta zaskakująca zmiana zaniepokoiła ich. Mimo to w
obawie przed zapadającą ciemnością Marapper zarządził postój.
Przepchnęli się do bocznego pokoju, do którego już
wcźeśniej dokonano włamania. Był on zawalony belami grubego materiału w bardzo
zawiły wzór. Światło latarki Fermoura ujawniło obecność niezliczonej liczby
moli. Z trudnym do opisania dźwiękiem uniosły się z materiału, z którego od razu
zniknął wzorek, ale za to pojawiła się ogromna liczba wyżartych głęboko dziur.
Mole krążyły po pokoju, wylatywały na korytarz; czuli się, jakby się znaleźli
wśród burzy piaskowej.
Na widok wielkiego mola lecącego prosto na jego twarz
Complain uchylił się. Na krótką chwilę uległ dziwnemu złudzeniu, które miał
przypomnieć sobie później: chociaż mól przeleciał mu koło ucha, odniósł
wrażenie, że wpadł mu prosto do głowy. Była to oczywiście halucynacja, ale czuł,
że mu owad wypełnia mózg. Nagle całe to złudzenie minęło.
- Wykluczone, aby tu można było zasnąć rzekł pełen
niesmaku i poprowadził towarzyszy dalej bagnistym korytarzem. Następne otwarte
drzwi, jakie udało im się znaleźć, wiodły da pomieszczenia, które okazało się
idealne na rozbicie obozu. Był to jakiś warsztat, duży pokój wypełniony stołami
roboczymi, tokarkami i innymi przedmiotami, z ich punktu widzenia
bezwartościowymi. Z kranu, który nie dał się zakręcić, płynął niepewny strumień
wody. Ściekała ona nieustannie do zlewu i dalej do znajdującej się gdzieś pod
pokładem ogromnej instalacji do odzysku ścieków. Zmęczeni, umyli się i popijając
pożywili się ze swoich zapasów. Gdy kończyli, pojawiła się ciemność, naturalny
mrok występujący raz na cztery sen-jawy. Nikt nie domagał się modłów, duchowny
także ich nie proponował. Był on równie zmęczony jak pozostali i zajęty tymi
samymi co oni myślami. Pokonali dopiero trzy pokłady, a od sterowni dzielił ich
jeszcze szmat drogi. Po raz pierwszy Marapper zrozumiał, że niezależnie od zalet
jego planu, nie oddawał on nawet w przybliżeniu prawdziwych rozmiarów statku.
Cenny zegar został wręczony Complainowi, który miał z kolei
obudzić Fermoura, gdy, większa wskazówka zatoczy pełne koło. Łowca obserwował z
zazdrością, jak pozostali rozciągnęli się pod stołami i natychmiast zapadli w
sen. Przez pewien czas z uporem stał, ale zmęczenie zmusiło go do zajęcia
pozycji siedzącej. Intensywnie poszukiwał odpowiedzi na tysiące dręczących go
pytań, ale i to zmęczyło go po pewnym czasie. Siedział oparty o stół patrząc na
zamknięte drzwi. Przez okrągłą matową szybę, która się w nich znajdowała, widać
było słabe światło kontrolne na korytarzu. Jego krąg robił się coraz większy i
większy, wirował i rozpływał się... aż wreszcie Complain zamknął oczy...
Obudził się gwałtownie, z uczuciem niepokoju. Drzwi były
otwarte. Na korytarzu, całkowicie niemal pozbawione światła, glony umierały
szybko. Ich wierzchołki załamywały się i tuliły razem, jak klęczący starzy
ludzie nakryci kocem. Erna Roffery'ego nie było w pokoju.
Complain wstał, wyciągnął paralizator i nasłuchując
podszedł do drzwi. Było mało prawdopodobne, aby ktoś mógł uprowadzić Roffery'ego
- nie obyłoby się bez szamotania, które na pewno pobudziłoby wszystkich.
Wynikało z tego jasno, że Roffery opuścił pokój z własnej woli. Ale dlaczego?
Czyżby usłyszał coś w korytarzu?
Owszem, z oddali dochodził jakiś odgłos przypominający
bulgot wody. Im dłużej Complain nasłuchiwał, tym dźwięk wydawał się silniejszy.
Rzucił szybkie spojrzenie na trzech śpiących i wyszedł szukać źródła dźwięku.
Ten dość ryzykowny krok wydał mu się lepszy niż budzenie kapłana i wyjaśnianie,
że drzemał zamiast czuwać.
Na korytarzu ostrożnie zapalił latarkę i od razu odnalazł w
błocie ślady Roffery'ego - prowadziły one w kierunku nie zbadanej jeszcze części
poziomu, na którym się znajdowali. Łatwiej mu się było teraz posuwać, gdyż glony
skupione były na środku korytarza, a ściany wolne. Complain poruszał się
ostrożnie, nie zapalając niepotrzebnie światła, z paralizatorem gotowym do
strzału.
Na skrzyżowaniu korytarzy zatrzymał się na chwilę, po czym
ruszył dalej w kierunku, który wskazywał mu bulgot wody.
Glony zniknęły i pojawił się spłukany przez strumień wody
pokład. Complain czuł, jak omywa mu buty, i szedł bardzo wolno starając się nie
pluskać. To było coś zupełnie nowego...
Przed nim pojawiło się światło. Gdy się zbliżył,
stwierdził, że pali się ano w wielkim pomieszczeniu oddzielonym od korytarza
podwójnymi oszklonymi drzwiami. Podszedł do drzwi i zatrzymał się, czytając
wyraźnie namalowany napis: „Basen kąpielowy". Powtórzył te słowa zupełnie nie
rozumiejąc ich znaczenia. Przez drzwi dojrzał płaskie schody prowadzące w
kierunku kolumnady znajdującej się na górze, a za jedną z kolumn cień człowieka.
Odskoczył natychmiast od drzwi. Ponieważ człowiek nie
poruszył się, Complain uznał, że go nie dostrzegł, i popatrzył znowu. Człowiek
był odwrócony tyłem i wyglądał jak Roffery. Complain otworzył ostrożnie drzwi i
natychmiast fala zalała mu stopy. Woda spływała schodami zmieniając je w
wodospad.
- Roffery! - zawołał kierując paralizator na stojącego za
kolumną człowieka. Te trzy sylaby wypowiedziane normalnym głosem, wzmocnione
wielokrotnie na skutek rezonansu, zabrzmiały jak grzmot, a echo powtórzyło je
wiele razy, nim zamarło w ciemności otaczającej go jaskini. Zanikające echo
zatarło niejako wszystkie inne dźwięki pozostawiając tylko dzwoniącą w uszach
głuchą ciszę.
- Kto tam? - odezwała się szeptem postać.
Pomimo strachu Complain zdołał wyszeptać swoje imię, po
czym mężczyzna skinął na niego. Complain stał początkowo jak przykuty i dopiero
na ponowne ponaglenie zaczął wolno wchodzić po schodach. Gdy zrównał się ze
stojącą postacią, upewnił się, że był to rzeczywiście wyceniacz. Roffery złapał
go za ramię.
- Spałeś, durniu! - syknął w ucho Complainowi.
Complain skinął potulnie głową obawiając się ponownego
wzbudzenia echa. Roffery nie podtrzymał podjętego tematu, tylko bez słowa
wyciągnął rękę. Complain spojrzał we wskazanym kierunku, zaskoczony wyrazem jego
twarzy.
Żaden z nich nie widział jeszcze nigdy tak wielkiego
pomieszczenia. Oświetlona tylko jedną żarówką, którą mieli po lewej stronie,
ogromna przestrzeń rozciągała się bez końca i ginęła w ciemnościach. Podłogę
stanowiło lustro wody, z koncentrycznie rozchodzącymi się zmarszczkami. W
świetle woda lśniła jak metal. W drugim końcu pomieszczenia z gładkiej
powierzchni wystawały rury podtrzymujące pomosty równej wysokości, a po obu
stronach pokoju widniały słabo rysujące się w mroku kajuty.
- Jakież to piękne - westchnął Roffery. Powiedz, czy
to nie jest piękne?
Complain popatrzył na niego ze zdziwieniem. Słowo „piękne"
miało zabarwienie wyłącznie erotyczne i używane było tylko w stosunku do
wyjątkowo atrakcyjnych kobiet. Musiał jednak przyznać, że widok, który się przed
nimi roztaczał, wymagał specjalnego określenia. Spojrzał ponownie na wodę -
Czegoś takiego nie widzieli jeszcze nigdy. Dotychczas woda oznaczała dla nich
krople kapiące z kranu, nikły strumień z gumowego węża lub trochę płynu na dnie
naczynia. Co może oznaczać taka ilość wody? - zastanowił się przelotnie. Choć
ponury i niesamowity, widok ten miał w sobie i coś z piękna.
- Wiem, co to jest -- powiedział bardzo cicho Roffery.
Patrzył na wodę jak zahipnotyzowany, twarz mu złagodniała tak dalece, że trudno
go było poznać. - Czytałem o tym w książkach dostarczanych mi do wyceny i aż do
tej chwili uważałem to za bzdurę, mrzonkę. - Przerwał. - „Umarli nie wstają, a
nawet najdłuższa rzeka wpada bezpiecznie do morza" - zacytował. - To jest morze,
Camplain, natrafiliśmy na morze. Wiele razy o tym czytałem... Według mnie to
dowodzi, że Marapper nie miał racji mówiąc o statku. Jesteśmy po prostu w
podziemnym mieście.
Słowa te nie zrobiły żadnego wrażenia na Complainie, który
z zasady nie przywiązywał wagi do nazw, jakie się nadaje przedmiotom lub
zjawiskom. Uderzyło go za to co innego, coś, co wyjaśniało sprawę, która go
stale niepokoiła: dlaczego Roffery porzucił swoją ciepłą synekurę i przyłączył
się do ryzykownej wyprawy kapłana. Teraz wiedział, że powód był podobny jak u
niego - tęsknota za czymś, czego nigdy nie znał i czego nie mógł dotknąć palcem.
Zamiast czuć teraz większą niż dotychczas więź z Rofferym, uznał, że musi na
niego bardziej uważać; wspólne cele nieuchronnie prowadzą do starcia. -
Dlaczego tu przyszedłeś? - spytał zniżając głos, aby nie
wywołać znowu echa.
- Kiedy ty spokojnie chrapałeś, obudziłem się i usłyszałem
głosy na korytarzu - rzekł Roffery. - Przez matową szybę zobaczyłem dwóch ludzi
mijających drzwi... tylko że oni byli za wielcy na ludzi. To byli Giganci!
- Giganci? Gigantów już nie ma, Roffery!
- Mówię ci, że to byli Giganci, mieli pełne siedem stóp
wzrostu. Przez szybę widziałem ich głowy - zamilkł, a w jego oczach Complain
dostrzegł fascynację.
- Poszedłeś za nimi? - zapytał.
- Tak. Szedłem za nimi aż do tego miejsca. Słysząc to
Complain rozejrzał się uważnie po otaczających ich cieniach.
- Czy nie usiłujesz mnie czasem przestraszyć? - spytał.
- Nie prosiłem cię, abyś tu za mną przychodził, a poza tym
czemu mielibyśmy się bać Gigantów? Paralizator załatwia człowieka niezależnie od
jego rozmiarów.
- Chyba będzie lepiej, jeżeli wrócimy, Roffery. Nie ma
żadnego sensu sterczeć tu dalej, a poza tym powinienem pełnić wartę.
- O tym należało wcześniej pomyśleć rzekł Roffery. -
Przyprowadzimy tu później Marsppera, aby dowiedzieć się, co on myśli o morzu.
Zanim stąd odejdę, chciałbym na coś rzucić okiem. Na miejsce, gdzie zniknęli
Giganci.
Wskazał ręką miejsce obok kajut, gdzie kilkanaście
centymetrów nad powierzchnią wody wystawał kwadratowy krawężnik. Padało na niego
pojedyncze światło, które wyglądało, jakby Giganci umieścili je specjalnie w tym
celu.
- Za tym krawężnikiem znajduje się klapa - wyszeptał. -
Giganci zeszli w dół i zamknęli ją za sobą. Chodź, podejdziemy bliżej i
przyjrzymy się dokładnie.
Ten projekt wydał się Complainowi całkowicie pozbawiony
sensu, nie chcąc się jednak sprzeciwiać rzekł:
- Dobrze, ale trzymajmy się cienia, na wypadek gdyby ktoś
tu wszedł.
- Woda jest tylko do kostek - powiedział Roffery. - Chyba
nie boisz się zamoczyć nóg?
Był dziwnie podniecony, zupełnie jak dziecko, lecz mimo
dziecięcego braku poczucia niebezpieczeństwa posłuchał rady Complaina i trzymał
się blisko ściany. Brnęli jeden za drugim brzegiem morza, trzymając broń w
pogotowiu, i w ten sposób dotarli do klapy zupełnie suchej za osłoną krawężnika.
Roffery mrugnął porozumiewawczo do Complaina, po czym
powoli uniósł klapę. W otworze pojawiło się łagodne światło, w którym ujrzeli
żelazną drabinkę prowadzącą w głąb studni pełnej rur i przewodów. Dwie, ubrane w
robocze kombinezony postacie pracowały w milczeniu na dnie szybu robiąc coś koło
zaworu odcinającego. Po otwarciu klapy musieli usłyszeć szum wody dochodzący z
góry, gdyż obaj równocześnie unieśli głowy patrząc ze zdumieniem na Complaina i
Roffery'ego. Byli to niewątpliwie Giganci - ogromni, potężnie zbudowani, o
ciemnych twarzach.
Roffery stracił od razu głowę. Z hukiem zatrzasnął klapę,
odwrócił się i zaczął uciekać. Complain brnął tuż za nim. Jeszcze chwila i
Roffery zniknął pod wodą. Complain zatrzymał się gwałtownie. Tuż przed sobą, pod
samą powierzchnią morza, zobaczył brzeg studni. Z jej głębi, kilka kroków od
niego, wypłynął Roffery krzycząc i bezładnie machając rękami. Wychylając się na
tyle, na ile pozwalało bezpieczeństwo, Complain wyciągnął rękę, aby mu pomóc.
Mimo usilnych starań Roffery nie uchwycił ręki i wśród piany i baniek powietrza
zanurzył się znowu. Chlupot odbił się w jaskini ogłuszającym echem...
Roffery pojawił się znowu, lecz tym razem udało mu się
zgruntować i stał po piersi w wodzie. Dysząc ciężko i przeklinając usiłował
posunąć się naprzód, by uchwycić rękę Complaina, w tym samym jednak momencie
otworzyła się klapa. Giganci zamierzali wyjść... Gomplain odwrócił się
gwałtownie i zauważył, jak Roffery chwyta za paralizator, któremu zupełnie nie
zaszkodziła wilgoć. Dostrzegł także dziwne światło pełgające gdzieś wysoko nad
ich głowami. Nie celując strzelił w kierunku wyłaniającej się z otworu głowy.
Nie trafił... Gigant skoczył ku nim i Complain ogarnięty paniką rzucił broń. Gdy
się pochylił, aby ją odnaleźć w ciemnej wodzie, Roffery strzelił nad jego
plecami. Celował lepiej niż Complain - Gigant zachwiał się i zwalił do wody z
pluskiem, który wielokrotnie powtórzyło echo. Znacznie później Complain
uświadomił sobie bardzo istotny szczegół - potwór nie miał broni.
Drugi Gigant był uzbrojony. Widząc, jaki los spotkał jego
towarzysza, przykucnął na drabiną i osłonięty krawężnikiem, strzelił dwukrotnie.
Pierwszy strzał trafił Roffery'ego w twarz - ranny bez słowa osunął się w wodę.
Complain rzucił się na brzuch, wznosząc nogami obłoki
piany, ale d1a wprawnego strzelca stanowił nadal dobry cel; pocisk trafił go w
skroń. Bezwładnie, twarzą w dół, zapadł się w wodę.
Gigant wygramolił się ze studni i, groźnie ruszył w jego
kierunku.
następny |