|
Brian Aldiss
Cieplarnia
. 1 .
Wszystko rosło posłuszne nieuchronnemu prawu,
rozpychając się i wyrodniejąc w swym pędzie do wzrostu. Temperatura, światło,
wilgotność - te nie zmieniały się, pozostawały takie same od... lecz nikt nie
wiedział, od jak dawna. Nikogo już nie obchodziły doniosłe pytania, zaczynające
się od "Jak długo...?" lub "Dlaczego...?" Tutaj nie było już miejsca dla rozumu.
Tu było miejsce dla wzrastania, dla roślin. Jak w cieplarni.
Kilkoro dzieci wyszło w zielone
światło, aby się pobawić. Pobiegły konarem, bacznie wypatrując wrogów, nawołując
się ściszonymi głosami. Szybko rosnący jagodobij przemykał ukosem do góry,
kiście jego lepkich owoców połyskiwały szkarłatem. Widać było, że jest
zaaferowany wysiewem i dzieciom nic nie grozi z jego strony. Minęły go pędem. Z
pory ich snu skorzystał parzyperz, wyrastając za skrajem terytorium grupy.
Drgnął, gdy się przybliżyły.
- Zabić go - powiedziała krótko Toy. Była naczelnym
dzieckiem grupy. Skończyła dziesięć lat, przeżyła dziesięć owocowań figowego
drzewa. Słuchali jej wszyscy, nawet Gren.
Dobyli pałek, które każde dziecko nosiło wzorem dorosłych,
i rzucili się na parzyperz. Darli go i siekli. Ogarnęło ich podniecenie, gdy
tłukli roślinę, miażdżąc jej jadowite wypustki. W tym podnieceniu upadła Klat.
Pięcioletnia zaledwie, najmłodsza. Jej dłonie dostały się w jadowitą masę.
Wrzasnąwszy przeraźliwie, przewróciła się na bok. Pozostałe dzieci również
podniosły krzyk, ale nie zapuściły się w parzyperz na ratunek. Mała Klat
krzyknęła ponownie, usiłując wydostać się z matni. Jeszcze zacisnęła kurczowo
palce na szorstkiej korze - i po chwili leciała w dół. Dzieci widziały, jak
spada na wielki liść rozpostarty parę długości pod nimi; uczepiła się go i tak
pozostała, drżąc na rozhuśtanej zieleni. Podniosła na nich żałosne spojrzenie,
lękając się zawołać.
- Sprowadź Lily-yo - poleciła Grenowi Toy.
Gren pognał z powrotem. Z powietrza spadła na niego osica,
obwieszczając wściekłość tubalnym brzęczeniem. Odrzucił ją ciosem dłoni, nie
zwalniając biegu. Rzadki okaz dziecka mężczyzny, lat dziewięć, już bardzo
śmiały, rączy i dumny. Szybko dotarł do chaty Prowodyrki.
Osiemnaście domów-orzechów wisiało uczepionych spodu
gałęzi. Orzechy wydrążono i przytwierdzono do konara spoiwem pędzonym z krzewu
acetonowego. Zamieszkiwało je osiemnastu członków grupy, po jednym na orzech:
Prowodyrka, jej pięć kobiet, ich mężczyzna i jedenaścioro pozostałych przy życiu
dzieci. Na krzyk Grena Lily-yo wspięła się po lianie i stanęła przy nim.
- Klat spadła! - zawołał Gren i pognał z powrotem. Zanim
Lily-yo go wyprzedziła, raptownie zastukała pałką w konar. Jej sygnał wywołał
pozostałą szóstkę dorosłych, kobiety: Flor, Daphe, Hy, Ivin i Jury oraz Harisa,
mężczyznę. Wyskoczyli z bronią w ręku, gotowi do ataku lub ucieczki. Lily-yo
wydała w biegu wysoki, przenikliwy gwizd. Z gęstego listowia natychmiast wypadł
głuszek, podlatując do jej ramienia. Mechata, wirująca parasolka, której otwarte
pręty utrzymywały kierunek lotu, dostosowała swoją prędkość do jej biegu.
Dzieci i dorośli obstąpili Lily-yo, gdy spoglądała w dół na
Klat, wciąż rozpłaszczoną na liściu gdzieś pod nimi.
- Leż spokojnie, Klat! Nie ruszaj się! - zawołała Lily-yo.
- Przyjdę do ciebie.
Pomimo trwogi i bólu Klat usłuchała polecenia, z nadzieją
wznosząc wzrok do góry, w kierunku, z którego nadchodziła pomoc. Lily-yo
dosiadła okrakiem sierpowatej podstawy głuszka i zagwizdała cichutko. Z całej
grupy ona tylko posiadła w pełni sztukę ujeżdżania głuszków. Były to półwrażliwe
na bodźce owoce suchoświstu. Końce puchatych prętów kryły nasiona tak osobliwie
ukształtowane, że lekki powiew wiatru szeptał w nie jak do ucha; zamienione w
słuch wyczekiwały najmniejszego podmuchu, by go wykorzystać do rozsiania. Po
wielu latach prób ludzie nauczyli się wysługiwać tymi prymitywnymi uszami do
swoich własnych celów, jak to właśnie zrobiła Lily-yo. Głuszek zniósł ją w dół
na ratunek bezradnemu dziecku. Klat leżała na plecach i modląc się w duchu,
śledziła ich przybycie. Wciąż spoglądała w górę, gdy przez liść ze wszystkich
stron wystrzeliły zielone zęby:
- Skacz, Klat! - krzyknęła Lily-yo.
Dziewczynka zdążyła się jeszcze podnieść na kolana.
Roślinni drapieżcy nie są tak szybcy jak ludzie. Zielone zęby zatrzasnęły się na
jej talii. Wyczuwszy obecność ofiary przez pojedynczą warstwę zieleni, gębokłap
wyszedł na pozycję pod liściem. Przypominał nieco ramę - tylko para
zrogowaciałych, kwadratowych szczęk na zawiasach, z licznymi długimi zębami. Z
narożnika ramy, na kształt szyi, wyrastał pal, krzepki i grubszy od człowieka.
Teraz gębokłap tę szyję zginał, zabierając Klat na dół do swojej właściwej
paszczy, przebywającej z resztą rośliny jeszcze niżej, na niewidzialnym dnie
lasu, pośród ciemności i rozkładu.
Gwizdem Lily-yo skierowała swego głuszka z powrotem na
górę, na rodzinny konar. Nic już nie dało się zrobić dla Klat. Tak już było.
Grupa rozpraszała się. Stojąca gromadka kusiła niezliczone
leśne licha. Poza tym śmierć Klat nie była pierwszą, jaką oglądali. Grupa
Lily-yo składała się kiedyś z siedmiu podwładnych kobiet i dwóch mężczyzn. Dwie
kobiety i jednego mężczyznę zabrała zieleń. Te osiem kobiet zrodziło grupie
dwadzieścioro dwoje dzieci, w tym pięcioro dzieci mężczyzn. Śmierć często
zabierała dzieci, zawsze tak było. Teraz, po odejściu HIat, już ponad połowę
dzieci zabrała zieleń. Lily-yo zdawała sobie sprawę, że jest to szokująco wysoka
śmiertelność, i jako przywódca obwiniała siebie. Choćby nie wiadomo ile
niebezpieczeństw czyhało w gałęziach, znali je wszystkie i potrafili się bronić.
Winiła siebie tym bardziej, że w pozostałym przy życiu potomstwie uchowała się
tylko trójka dzieci mężczyzn, Gren, Poas i Veggy. Z nich, jak niejasno
przeczuwała, Gren zrodzony był do kłopotów.
Lily-yo wracała z zielonego blasku. Nasłuchując hasła do
wysiewu, głuszek niepostrzeżenie odpłynął, wezwany milczącym nakazem lasu. Nigdy
świat nie był tak przepełniony Puste miejsca nie istniały. Zdarzało się, że
głuszki szybowały nad dżunglą przez całe stulecia w oczekiwaniu na lądowanie,
jak symbole osamotnienia świata roślin.
Zatrzymując się nad jednym z orzechów, Lily-yo zjechała po
lianie do jego wnętrza. To była chatka Klat. Prowodyrka z ledwością przecisnęła
się do środka, tak małe było wejście. Ludzie budowali jak najmniejsze drzwi,
powiększali je, w miarę jak rośli, by zapobiec wizytom nieproszonych gości. W
chatce Klat panował wzorowy porządek. W miękkim miąższu wnętrza zostało wycięte
łóżko; tutaj sypiała pięcioletnia dziewczynka, gdy ogarnęła ją senność pośród
niezmiennej zieloności lasu. Na łóżku leżała dusza Klat. Lily-yo zatknęła ją za
pas. Wciągnęła się na lianę i ująwszy nóż, cięła w miejscu, gdzie usunięto korę
drzewa i orzech łączył się z żywym drewnem. Po kilku ciosach spoiwo puściło.
Chatka Klat zawisła na moment, po czym zleciała na dół. Gdy zniknęła w
ogromnych, mięsistych liściach, nastąpiło wśród nich poruszenie. Coś walczyło o
przywilej pożarcia wielkiego kęsa.
Lily-yo wdrapała się z powrotem na konar. Na chwilę
przystanęła dla złapania oddechu. Szybciej niż kiedyś dostawała zadyszki. W zbyt
wielu polowaniach brała udział, za dużo urodziła dzieci, stoczyła zbyt wiele
walk. Z rzadką i przelotną zadumą nad sobą spojrzała na swe gołe, zielone
piersi. Były mniej pełne, niż kiedy po raz pierwszy dopuściła do siebie
mężczyznę Harisa, zwisały niżej. Kształt miały nie tak piękny Instynktownie
wiedziała, że minęła jej młodość. Instynktownie wiedziała, że nadszedł czas, by
Odejść Wyżej.
Grupa oczekiwała jej przy Zagłębieniu. Pobiegła do nich,
pozornie sprawna jak zawsze, ale serce ciążyło jej kamieniem. Zagłębienie w
złączeniu konara z pniem przypominało odwróconą do góry dłoń. Tam gromadziły się
ich zapasy wody. Grupa obserwowała wchodzącą na pień kolumnę mocarmitów. Jeden z
mocarmitów kilkakrotnie pozdrowił bezgłośnie ludzi. Pomachali mu w odpowiedzi.
Jeżeli w ogóle mieli sojuszników, były nimi mocarmity. Tylko pięć wielkich
rodzin przetrwało wśród rozpasanego zielonego żywiołu: osice, pszczelce, mrówce
i mocarmity, które stworzyły społeczeństwa owadzie, potężne i niezniszczalne, a
piątą stanowił człowiek, łatwo i nędznie ginący, nie zorganizowany tak jak
owady, lecz nie wymarły, ostatni przedstawiciel zwierząt w całym
wszechzwycięskim świecie roślin.
Lily-yo podeszła do grupy. Ona również wodziła spojrzeniem
za ruchomą kolumną mocarmitów, dopóki nie znikły w pokładach zieleni. Mogły żyć
na dowolnym poziomie wielkiego lasu, w Wierzchołkach czy na Dnie, w dole.
Pierwsze i ostatnie z owadów; dopóki cokolwiek będzie żyło, mocarmity i osice
nie zginą. Lily-yo spuściła wzrok i przywołała grupę. Wydobywszy duszę Klat, na
oczach wszystkich wzniosła ją nad głowę, by dobrze widzieli.
- Zieleń zabrała Klat - powiedziała. - Jej dusza musi
powędrować do Wierzchołków, jak nakazuje obyczaj. Flor i ja zabierzemy ją tam
natychmiast, abyśmy mogły podążyć za mocarmitami. Daphe, Hy, Ivin, Jury, wy
strzeżcie dobrze mężczyzny Harisa i dzieci do naszego powrotu.
Kobiety skinęły z powagą głowami. Następnie, podchodząc
kolejno, dotykały duszy Klat, topornie wyciosanej z drewna figurki kobiecej. Gdy
rodziło się dziecko, do obowiązków ojca należało wyrzeźbienie mu duszy, bo kiedy
kogoś zabrała w lesie zieleń, prawie nigdy nie pozostawała choćby kosteczka do
pogrzebania. Dusza miała przetrwać do pogrzebu w Wierzchołkach.
Podczas ceremonii dotykania duszy Gren czmychnął i zuchwale
odłączył się od grupy. Prawie równy wiekiem Toy, dorównywał jej też siłą i
rzutkością. Nie tylko był wytrzymały w biegu. Potrafił się wspinać. Pływać. Co
więcej, miał własną wolę. Nie bacząc na krzyk swego przyjaciela Veggy'ego,
popędził do Zagłębienia i skoczył w wodę. Otwierając oczy pod jej powierzchnią,
ujrzał zamglony świat. Jakieś zielsko podobne do liści koniczyny wyrosło przed
nim, tylko czekając, by zahaczyć o jego nogi. Gren odgarnął je błyskawicznym
ruchem dłoni, nurkując głębiej. Wtedy spostrzegł pompiaka, zanim tamten go
zauważył.
Pompiak był wodną, na poły pasożytniczą rośliną. Przebywał
w zagłębieniach, skąd zapuszczał swoje uzębione jak piła ssawki pod korę drzewa,
szukając soków. Ale i jego górna część, prymitywna, kształtem przypominająca
język, potrafiła polować. Rozwinęła się i okręciła wokół lewego ramienia Grena,
zwierając natychmiast włókna dla wzmocnienia chwytu. Gren był na to
przygotowany. Jednym cięciem noża rozszczepił pompiaka na dwoje; dolna część
pozostała, miotając się za nim bezsilnie, gdy odpływał. Zanim wypłynął na
powierzchnię, znalazła się przy nim Daphe, wytrawna łowczyni, z nożem gotowym do
jego obrony i zagniewaną twarzą; spomiędzy jej rozwartych zębów wysypywały się
srebrzyste jak rybia łuska bąbelki. Przecinając powierzchnię wody, posłał jej
uśmiech, po czym wylazł na suchy brzeg. Otrząsnął się nonszalancko, nie
zwracając uwagi na wychodzącą opodal Daphe.
- Nie biegamy, nie pływamy, nie wspinamy się w pojedynkę! -
zawołała Daphe, przypominając jedno z praw. Gren, czy ty nie wiesz, co to
strach?! Masz zamiast głowy pustą łupinę łuskacza!
Wszystkie kobiety były zagniewane, lecz żadna nie ośmieliła
się tknąć Grena. Był dzieckiem mężczyzną. Był tabu. Miał magiczną moc rzeźbienia
duszy i płodzenia dzieci, a raczej ją posiądzie, gdy dorośnie, co miało nastąpić
już niedługo.
- Jestem Gren, dziecko mężczyzna! - Chełpliwie walił się w
pierś. Szukał aprobaty w oczach Harisa. Ale Haris odwrócił wzrok. Teraz, gdy
Gren był taki duży, Haris nie chwalił go tak jak dawniej, chociaż chłopiec
sprawiał się dzielniej niż wtedy Lekko zawiedziony Gren skakał wokoło, wywijając
skrawkiem pompiaka wciąż owiniętym wokół jego lewego ramienia. Pokrzykiwał,
popisując się przed kobietami, by okazać, jak mało go obchodzą.
- Jesteś jeszcze dzieckiem - zasyczała o rok starsza Toy.
Gren zamilkł. Przyjdzie czas, a pokaże im wszystkim, że jest kimś.
Lily-yo nachmurzyła się.
- Dzieci wyrosły, wymykają się spod kontroli. Gdy wrócimy z
Flor z Wierzchołków po pogrzebie duszy HIat, rozbijemy grupę. Nadszedł czas, by
się rozdzielić. Uważajcie na siebie. - Z pożegnalnym gestem obróciła się na
pięcie.
Flor ruszyła za nią. Grupa przycichła, śledząc odejście
przywódczyni. Wszyscy wiedzieli, że muszą się rozstać, nikomu nie chciało się
nad tym zastanawiać. Czasy beztroski i bezpieczeństwa przeminą - tak im się
przynajmniej wydawało - na zawsze. Dzieci wkroczą w okres samodzielnych
doświadczeń, zdane na siebie, nim dołączą do innych grup. Dorośli rozpoczynali
starość, Odchodzili Wyżej w nieznane, na niedolę i śmierć.
następny |
|