Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 3 .    

   Powrotna droga do grupy odbyła się prawie bez przeszkód. Lily-yo i Flor bez pośpiechu schodziły znów do środkowych pięter drzewa. Lily-yo nie goniła ostro tym razem; ociągała się przed nieuniknionym rozpadem grupy Nie potrafiła wyrazić swoich myśli. W tym zielonym tysiącleciu myśli było niewiele, słów jeszcze mniej.

   - Musimy wkrótce Odejść Wyżej, jak dusza Klat - odezwała się do Flor podczas schodzenia.

   - Tak już jest - odpowiedziała Flor, a Lily-yo rozumiała, że nie usłyszy na ten temat ani słowa więcej ponad ów wnikliwy komentarz. Sama również nie potrafiła sformułować nic mądrzejszego. W ich czasach głębia ludzkiego pojmowania nie przypominała toni, lecz płyciznę. Tak już jest.

   Grupa przyjęła ich powrót z kamienną powagą. Zmęczona Lily-yo oddała krótkie pozdrowienie i zaszyła się w swym domku. Jury i Ivin przyniosły jej niebawem pożywienie, nie przestępując nawet na krok progu jej domu, gdyż było to tabu. Najadła się i przespała, po czym wyszła ponownie na ich skrawek konaru, by wezwać wszystkich do siebie.

   - Szybciej! -krzyknęła ze spojrzeniem utkwionym w Harisie, który wcale się nie śpieszył. Dlaczego coś kłopotliwego potrafi być tak drogie albo coś drogiego tak kłopotliwe. Kiedy ten problem zaprzątnął jej uwagę, spoza pnia drzewa wypełzł długi, zielony jęzor. Rozwijając się, zawisł delikatnie na sekundę. Jęzor obłapił Lily-yo w talii i przyciskając jej ramiona do boków, uniósł w powietrze wierzgającą i wrzeszczącą z wściekłości na samą siebie za nieuwagę. Haris wyciągnął nóż zza pasa, ze zwężonymi źrenicami skoczył naprzód i cisnął. Ostrze ze świstem przebiło jęzor, przyszpilając go do grubej kory. Haris nie zatrzymał się po rzucie. Gdy pędził do przygwożdżonego jęzora, Daphe i Jury puściły się za nim, podczas gdy Flor pognała dzieci w ukrycie. Jęzor rozluźnił z bólu chwyt. Po drugiej stronie pnia rozległo się przeraźliwe łomotanie, wydawało się, że cały las drży. Lily-yo gwizdnęła na dwa głuszki, wyśliznęła się z oplatających ją zielonych zwojów i cała powróciła na konar. Jęzor skręcał się w męczarniach, wijąc się wokoło bez celu. Czworo ludzi postąpiło do przodu z wyciągniętą bronią, by się z nim rozprawić. Nawet drzewo dygotało od gniewu uwięzionego za język stworzenia. Ostrożnie zaglądając za pień, zobaczyli je. Glistoglut wybałuszył na nich odrażającą, palczastą źrenicę swego jedynego oka, wykrzywił ogromną roślinną gębę. Tłukł z furią o pień drzewa, pieniąc się i wykrzywiając. Chociaż nie po raz pierwszy ludzie napotkali glistogluta, to jednak zadrżeli na jego widok.

   Był kilka razy grubszy od pnia drzewa, nawet tak rozciągnięty jak teraz. W razie potrzeby potrafił wyciągnąć się w górę prawie do Wierzchołków, ciemniejąc i wydłużając się coraz bardziej. Jak sprośna zabawka wyskakująca na sprężynie z pudełka, strzelał znienacka z Dna w poszukiwaniu żeru. Bezręki, bezmózgi, brnął powoli na swych szerokich, korzeniastych łapach po leśnym poszyciu.

   - Przygwoździć go! - krzyknęła Lily-yo. - Nie pozwólcie potworowi uciec!

   Ukryte wzdłuż gałęzi leżały w pogotowiu ostre piki, którymi przyszpilili jęzor, wciąż trzaskający jak bicz nad ich głowami. Wreszcie, przybijając go do pnia kołkami, unieruchomili spory kawał. Choćby glistoglut nie wiem jak się wił, już się nie uwolni.

   - Teraz musimy opuścić to miejsce i Odejść Wyżej - powiedziała Lily-yo.

   Jeszcze żaden człowiek nie zabił glistogluta, gdyż nie było jak dobrać się do jego żywotnych organów. Lecz oto już jego szamotanina ściągała uwagę drapieżników: zrzynków, ślepych rekinów środka lasu, łapigrabów, gębokłapów, mordzieli i pomniejszego roślinnego robactwa. Zaczną szarpać glistogluta żywcem na kawałki, aż nic z niego nie zostanie, a gdyby przy okazji wpadły na człowieka... cóż, tak już było. Szybko więc grupa oddaliła się, wsiąkając w ścianę zieleni.

   Lily-yo była zła. To ona ściągnęła na nich te kłopoty. Dała się złapać przez zaskoczenie. Gdyby miała się na baczności, powolny glistoglut nigdy by jej nie dostał. Dręczyła ją myśl, że źle kieruje grupą. To przez nią muszą zrobić dwie ryzykowne wyprawy do Wierzchołków, choć wystarczyłaby jedna. Gdyby zabrała ze sobą całą grupę na oddanie ostatniej posługi duszy Klat, oszczędziłaby sobie i Flor drugiej wspinaczki, która je teraz czekała. Co też ją zaślepiło, że nie przewidziała tego wcześniej!

   Klasnęła w dłonie. Stanąwszy pod osłoną gigantycznego liścia, zgromadziła ich wokół siebie. Szesnaście par oczu wpatrywało się w nią z ufnością, wyczekując jej słów. Rozdrażniło ją to zaufanie.

   - My, dorośli, starzejemy się - powiedziała. - Głupiejemy Ja głupieję, dałam się złapać ślamazarnemu glistoglutowi. Nie nadaję się już do prowadzenia grupy. Nadszedł czas, by dorośli Odeszli Wyżej i wrócili do bogów, którzy nas stworzyli. Dzieci będą zdane na siebie. Będą nową grupą. Toy ją poprowadzi. Do czasu, gdy grupa okrzepnie, Gren, a potem Veggy, dojrzeją na tyle, by dać wam dzieci. Pilnujcie swych dzieci mężczyzn. Nie pozwólcie, by zabrała ich zieleń, bo grupa zginie. Lepiej samemu umrzeć, niż dopuścić do śmierci grupy.

   Lily-yo nigdy nie wygłosiła, a oni nigdy nie słyszeli tak długiej mowy. Niektórzy z nich w ogóle nie zrozumieli tego wszystkiego. Po co ta gadka o zabieraniu przez zieleń? Zabierze kogoś albo nie, o czym tu mówić? Cokolwiek by się zdarzyło, tak już jest, i słowa nic tu nie zmienią. May, dziecko kobieta, odezwała się:

   - Na własną rękę możemy robić wiele fajnych rzeczy Flor strzeliła ją w ucho.

   - Najpierw czeka was ciężka wspinaczka do Wierzchołków. No, ruszajcie.

   Wydała rozkaz wspinaczki, wyznaczyła, kto idzie na czele, kto na końcu. Nie było dalszej dyskusji; ciekawość zgasła, tylko Gren rzekł w zamyśleniu:

   - Lily-yo ukarzę nas za wszystkie swoje błędy.

   Las pulsował wokoło, zielone stworzenia pędziły i migały przez zieleń, zżerając glistogluta.

   - Wspinaczka jest ciężka. Zaczynamy natychmiast-powiedziała Lily-yo, rozglądając się niespokojnie dokoła i wyjątkowo surowym spojrzeniem obrzucając Grena.

   - Dlaczego się wspinać? - zapytał Gren buntowniczo. Głuszkami możemy zalecieć do Wierzchołków bez trudu i bólu. Przekraczało jej siły wytłumaczenie mu, że szybujący w powietrzu człowiek bardziej nadstawia karku od człowieka schowanego za pniem, we wspaniałej, chropowatej korze, w której szczeliny można się wcisnąć w razie napaści.

   - Dopóki ja przewodzę, marsz na górę - powiedziała Lily-yo. - Gadasz tak dużo, że chyba masz ropuchę w głowie. Nie mogła uderzyć Grena: dziecko mężczyzna było nietykalne. Zabrali z chatek swoje dusze. Starą siedzibę pożegnano bez pompy Dusze wsunęli za pas, miecze - najostrzejsze, najtwardsze z istniejących kolce - wzięli w dłonie. Pobiegli konarem za Lily-yo, uciekając od rozpadającego się glistogluta, uciekając od swej przeszłości.

   Długa była podróż do Wierzchołków, opóźniana przez młodsze dzieci. Chociaż pokonały wszystko na swej drodze, nie mogły przemóc narastającego zmęczenia. W połowie drogi do Wierzchołków znaleźli na odpoczynek boczny konar z rosnącym nad nim głupikłakiem, w którym poszukali schronienia. Głupikłak był pięknym, wynaturzonym grzybem. Wprawdzie wyglądał jak przerośnięty parzyperz, nie krzywdził jednak ludzi, jakby z obrzydzeniem kuląc przed nimi swoje jadowite słupki. Wałęsające się w odwiecznych konarach drzewa głupikłaki pożądały wyłącznie strawy roślinnej. Grupa wlazła więc w sam środek jego gęstwiny i zapadła w sen. Pod osłoną falujących, zielonożółtych łodyg byli bezpieczni przed prawie każdym napastnikiem. Flor i Lily-yo miały najtwardszy sen z dorosłych. Były zmęczone swoją poprzednią wyprawą.

   Mężczyzna Haris obudził się pierwszy, z uczuciem, że coś jest nie w porządku. Wstał, budząc Jury szturchnięciem pałki. Lenistwo, a poza tym obowiązek nakazywały mu trzymać się z dala od niebezpieczeństwa. Jury usiadła. Wydała przeraźliwy okrzyk na alarm i skoczyła natychmiast bronić dzieci.

   Głupikłaka nawiedziły cztery skrzydlate stwory. Złapały Veggy'ego, dziecko mężczyznę, i Bain, jedną z młodszych dziewczynek, kneblując dzieci i krępując, zanim rozbudziły się na dobre.

   Na okrzyk Jury skrzydlaci obejrzeli się. Byli to szybownicy. Do pewnego stopnia przypominali ludzi. To znaczy mieli jedną głowę, dwa długie, potężne ramiona, krępe nogi i mocne palce dłoni i stóp. Lecz zamiast gładkiej, zielonej skóry pokrywała ich połyskliwa, rogowa substancja, tu czarna, ówdzie różowa. I jak u ptakorośli wielkie, łuskowate skrzydła wyrastały im od napięstków po kostki. 'Itwarze mieli bystre i inteligentne. Oczy im świeciły. Spostrzegłszy, że ludzie się budzą, porwali dwójkę związanych dzieci. Tratując nieszkodliwego głupikłaka, pobiegli nad krawędź konaru, by odlecieć. Szybownicy byli przebiegłymi przeciwnikami, rzadkimi, ale groźnymi. Działali podstępnie. Chociaż nie zabijali, o ile nie byli do tego zmuszeni, to kradli dzieci, co uchodziło za jeszcze cięższe przestępstwo. Trudno było ich schwytać. Nie latali w całym tego słowa znaczeniu, ale potrafili rzucić się w opadający ślizg, który unosił ich szybko przez las, bezpiecznych przed zemstą ludzi.

   Jury rzuciła się za nimi co sił w nogach, przed depczącą jęj po piętach Ivin. Złapała jednego z szybowników za kostkę, nim zdążył wystartować, i uczepiła się kurczowo kawałka skórzastego wiązadła łączącego skrzydło ze stopą. Szybownik zachwiał się pod jej ciężarem, puścił Veggy'ego i obróciwszy się do niej twarzą, próbował wyrwać nogę. Jego towarzysz, obarczany teraz całym ciężarem chłopca, przystanął, wyciągając nóż. Ivin skoczyła na niego z furią. To ona zrodziła Veggy'ego; nie pozwoli go zabić. Mignęła klinga szybownika. Ivin nadziała się na nóż. Rozpruł jej brzuch, aż wypłynęły brązowe jelita. Nie wydawszy krzyku, runęła z gałęzi. Po jej upadku w listowiu rozpętała się burza, gębokłapy walczyły o jej ciało.

   Atak Ivin odrzucił do tyłu szybownika, który upuściwszy spętanego Veggy'ego, pozostawił swego towarzysza wciąż mocującego się z Jury. Rozpostarł skrzydła i wystartował ociężale za dwójką unoszącą między sobą w zieloną gęstwinę Bain. Nie spała już cała grupa. Lily-yo bez słowa rozwiązała Veggy'ego, który nawet nie zapłakał, jak przystało dziecku mężczyźnie. Tymczasem Haris ukląkł przy Jury i jej skrzydlatym przeciwniku, w milczeniu walczącym o wolność. Wzniósł nóż, by zakończyć walkę.

   - Nie zabijaj mnie! Ja odejdę! - zawołał szybownik. Głos miał chrapliwy, słowa ledwo dały się zrozumieć. Sama jego obcość przepełniała Harisa okrucieństwem, od którego ściągnęły mu się wargi, ukazując koniuszek języka między zębami. Wbił nóż głęboko pod żebra szybownika, czterokrotnie, aż krew pociekła po jego zaciśniętej pięści. Jury podniosła się i wsparła na Flor, dysząc ciężko.

   - Stara jestem - powiedziała. - Kiedyś zabicie szybownika było fraszką.

   Spojrzała na mężczyznę Harisa z wdzięcznością. Nadawał się nie tylko do tej jednej rzeczy Lewą stopą popchnęła bezwładne ciało szybownika na brzeg konara. Potoczyło się i spadło. Ze swoimi steranymi, pomarszczonymi skrzydłami bezużytecznie otulającymi mu głowę szybownik poleciał w zieleń.

następny