Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 5 .    

   - Nie ma tu prawdziwych drzew - z dezaprobatą powiedziała Flor w trakcie przedzierania się przez gigantyczne selery, których grzywy falowały wysoko nad ich głowami.

   - Uważaj! - przestrzegła Lily-yo. Pociągnęła Flor do tyłu. Coś zagrzechotało i szczęknęło jak pies na łańcuchu, o centymetry od nogi Flor. Chybiwszy ofiary, gębokłap powoli rozwierał szczęki, obnażając swe zielone kły. Ten okaz stanowił zaledwie cień straszliwych gębokłapów pleniących się na piętrach ziemskiej dżungli. Szczęki miał słabsze, ruchy daleko bardziej ograniczone. Bez osłony wielkich figowców gębokłapy wyleciały z siodła. Coś z tego samego odczucia ogarniało ludzi. I oni, i ich przodkowie żyli w wysokich drzewach od niezliczonych pokoleń. Bezpieczeństwo było właściwe drzewom. Tutaj też istniały drzewa, ale tylko selerów i pietruszki, nie odznaczające się twardością skały ani mnogością konarów. Posuwali się więc zdenerwowani, zagubieni, obolali, nie wiedząc ani gdzie się znajdują, ani po co istnieją. Zwycięsko stawiali czoło skaczopnączom i cierniotrakom. Obeszli gąszcz parzyperzu, wyższy i szerszy od wszystkich, jakie można spotkać na Ziemi. Warunki niekorzystne dla jednego rodzaju wegetacji sprzyjały innemu.

   Po przejściu zbocza natknęli się na jeziorko zasilane przez strumień. Nad wodą zwieszały się jagody i owoce o słodkim smaku, nadające się do jedzenia.

   - Nie jest tak źle - powiedział Haris. - Może da się jeszcze pożyć.

   Lily-yo uśmiechnęła się do niego. Źródło największych kłopotów, największy leń, a jednak cieszyła się, że go tu widzi. Po kąpieli w jeziorku przyjrzała mu się na nowo. Pomimo dziwacznej pokrywy z łusek i dwóch szerokich fałdów ciała zwisających mu po bokach, ciągle wart był grzechu, ponieważ to był Haris. Miała nadzieję, że i ona jakoś ujdzie. Łuskaczem zaczesała włosy do tyłu, wypadło ich tylko kilka.

   Zjedli posiłek. Potem Haris zabrał się do roboty, zbierając nowe noże z krzaków jeżyny Nie były takie twarde jak tamte na Ziemi, lecz musiały im wystarczyć. Następnie wylegiwali się na słońcu. Rytm ich życia został kompletnie zakłócony. Żyli, opierając się bardziej na instynkcie niż inteligencji. Bez grupy, bez drzewa, bez Ziemi - stracili kierunek. Jak jest, a jak nie jest - przestało być dla nich jasne. Więc pozostali tam, gdzie się znaleźli, i odpoczywali.

   Leżąc, Lily-yo rozglądała się dokoła. Wszystko było obce; serce biło jej szybciej. Chociaż słońce świeciło jasno jak zwykle, niebo miało ciemnobłękitny kolor jagody zbójnicy A pasma zieleni, błękitu i bieli zasnuwały błyszczącą na niebie półkulę, tak że Lily-yo nie poznawała rodzinnej Ziemi. Prowadziły tam widmowe, srebrzyste nici, podczas gdy bliżej, jakby w zasięgu ręki, lśniła siatka pajęczyny trawerserów, unerwiająca całe niebo. Trawersery przemieszczały się nad nią jak obłoki, wielkie i leniwe. Wszystko dokoła stanowiło ich imperium, ich dzieło. Podczas pierwszych wypraw w to miejsce, wiele tysiącleci temu, trawersery dosłownie położyły podwaliny pod ten świat. Początkowo marniały i ginęły tysiącami na niegościnnych popiołach. Lecz nawet po śmierci składały maleńką daninę tlenu i innych gazów, gleby, zarodników i nasion, które kiełkowały później na urodzajnych zwłokach. Z upływem leniwych stuleci rośliny zyskały coś w rodzaju przyczółka. Rosły. Rosły z początku cherlawe i karłowate. Rosły z uporczywością porostów. Wydychały. Rozprzestrzeniały się. Rozwijały. Z wolna pozieleniały spękane pustynie oświetlonej strony Księżyca. W kraterach zaczęły kwitnąć pnącza. Na gołe stoki wpełzła pietruszka. W miarę jak atmosfera gęstniała, magia życia rosła w siłę, tego rytm krzepł, wzmagało się tempo. Trawersery zdominowały Księżyc dokładniej, niż udało się to kiedyś innemu rodzajowi panującemu.

   Lily-yo niewiele o tym wiedziała i niewiele ją to obchodziło. Odwróciła twarz od nieba. Flor podczołgała się do mężczyzny Harisa. Leżała przy nim i gładziła go po czuprynie, gdy obejmował ją ramionami, przykrywając na poły swą nową skórą. Lily-yo skoczyła do nich z wściekłością. Wymierzywszy Flor kopniaka w goleń, rzuciła się na nią z pazurami i zębami. Jury pobiegła jej na pomoc.

   - To nie jest pora parzenia się! - krzyknęła Lily-yo. Jak śmiesz dotykać Harisa?!

   - Puśćcie mnie! Przestańcie! - wrzeszczała Flor. - Haris pierwszy mnie dotknął!

   Zaskoczony Haris dał susa. Rozłożył ramiona i machnąwszy nimi, bez wysiłku wzbił się w powietrze.

   - Patrzcie! - zawołał z mieszaniną trwogi i zachwytu. Zobaczcie, co umiem!

   Ryzykownie zatoczył nad ich głowami koło. Po czym stracił równowagę i jak kamień runął głową w dół, rozdziawiając usta ze strachu. Wpadł do jeziora. Trzy zdenerwowane, rażone trwogą i miłością ludzkie istoty płci żeńskiej zanurkowały zgodnie na ratunek.

   Susząc się, usłyszeli jakieś odgłosy dochodzące z lasu. W jednej chwili powróciła czujność, znów stali się sobą, jak dawniej. Dobyli mieczy i obrócili się ku gęstwinie. Nadciągający glistoglut nie przypominał swych ziemskich braci. Nie sunął w postawie pionowej, jak nieprzyzwoita zabawka, tylko pełzał jak gąsienica. Ludzie ujrzeli jego wynaturzone oko wyzierające z selerów. Zawróciwszy, rzucili się do ucieczki.

   Nawet gdy już niebezpieczeństwo zostało daleko w tyle, nie zwalniali tempa, sami nie wiedząc, dokąd gnają. Raz się przespali, podjedli i znów pędzili przez gąszcz bez końca, w dzień bez zmierzchu, aż wreszcie chaszcze rozstąpiły się przed nimi. Dalej wszystko kończyło się jakby, po czym zaczynało się od nowa. Ostrożnie podeszli zobaczyć, do czego dotarli. Pod stopami grunt mieli nierówny. W pewnym momencie całkiem się rozstąpił w szeroką rozpadlinę. Po drugiej stronie wąwozu, jak i tu, krzewiła się roślinność, lecz jak ludzie mieli przekroczyć taką przepaść? Cała czwórka zatrzymała się w napięciu tam, gdzie kończyły się paprocie, spoglądając na drugi, odległy brzeg. W głowie Harisa rodził się w bólach jakiś kłopotliwy pomysł, na co wskazywał grymas męki na jego twarzy.

   - To, co zrobiłem przedtem... mówię o fruwaniu w powietrzu... - zaczął niezdarnie. - Jeżeli zrobimy to jeszcze raz, wszyscy razem, to przelecimy na drugą stronę.

   - Nie! - powiedziała Lily-yo. - Gdy się wzniesiesz, spadniesz jak kamień w dół. Zabierze cię zieleń!

   - Poradzę sobie lepiej niż wtedy. Myślę, że już posiadłem tę sztukę.

   - Nie! - powtórzyła Lily-yo. - Nigdzie nie polecisz! To niebezpieczne.

   - Pozwól mu - odezwała się Flor. - Mówi, że już opanował tę sztukę.

   Dwie kobiety stały naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Korzystając z okazji, Haris podniósł ramiona, zamachał nimi i oderwawszy się nieco od ziemi, zaczął pracować również nogami. Posuwał się nad przepaścią, dopóki nerwy nie odmówiły mu posłuszeństwa. Z trzepotem tracił wysokość, a wiedzione instynktem Flor i Lily-yo skoczyły za nim z urwiska. Rozłożywszy ramiona, z krzykiem szybowały wokół niego. Jury została; z góry dolatywało jej przesycone złością i niepokojem wołanie. Odzyskawszy nieco równowagi, Haris ciężko wylądował na wystającej półce skalnej. Obie kobiety siadły przy nim wśród połajanek i paplaniny. Na wszelki wypadek przylgnęli do ściany urwiska i spojrzeli w górę. Lej pomiędzy obramowanymi paprocią krawędziami wsysał wąski, purpurowy kawałek nieba. Nie mogli dostrzec Jury, choć wciąż słyszeli jej krzyki. Odkrzyknęli jej.

   W ścianie, za występem, na którym stali, otwierał się tunel. Cała powierzchnia skały usiana była podobnymi otworami, jak gąbka. Z tunelu wybiegła trójka szybowników, dwaj mężczyźni i jedna kobieta, z dzidami i sznurami w dłoniach. Flor z Lily-yo stały pochylone nad Harisem. Obalono je i wszystkich troje związano sznurami, nim mieli czas się pozbierać. Z dalszych otworów wyskakiwało coraz więcej szybowników i ciągnęło lotem ślizgowym na pomoc pobratymcom. Lot ich był pewniejszy, wdzięczniejszy niż na Ziemi. Być może miał z tym coś wspólnego fakt, że ludzie mniej tutaj ważyli.

   - Dawajcie ich! - pokrzykiwali szybownicy. Ich ostre, przebiegłe twarze migały wokoło podczas windowania i wnoszenia pojmanych do ciemnego tunelu. Lily-yo, Flor i Haris z przerażenia zapomnieli o Jury, wciąż przyczajonej nad krawędzią przepaści. Nie ujrzeli jej już nigdy.

   Tunel opadał łagodnie. Po pewnym czasie zakręcił i połączył się z drugim, biegnącym prosto i idealnie poziomo. Ten z kolei prowadził do olbrzymiej jaskini o regularnych ścianach i prostym sklepieniu. Szare światło dzienne wpadało do wewnątrz w jednym jej końcu, jako że znajdowała się na dnie wąwozu. Trójkę więźniów zaniesiono na środek jaskini. Zabrano im noże i zdjęto więzy Zbili się w wylęknioną gromadkę, co widząc jeden z szybowników wystąpił naprzód i przemówił:

   - Nie zrobimy wam krzywdy, jeżeli nas do tego nie zmusicie. Przybyliście na trawerserze z Ciężkiego Świata. Jesteście tu obcy. Kiedy nauczycie się naszych zwyczajów, przyjmiemy was do siebie.

   - Jestem Lily-yo - odparła arogancko Lily-yo. - Musicie mnie puścić. My troje jesteśmy ludźmi, a wy jesteście szybownikami.

   - Zgoda, wy jesteście ludźmi, my jesteśmy szybownikami. Równie dobrze my możemy być ludźmi, a wy szybownikami, bo wszyscy wyglądamy tak samo. W tej chwili niczego nie wiecie. Wkrótce dowiecie się więcej, po rozmowie z Jeńcami. Oni powiedzą wam wiele rzeczy.

   - Jestem Lily-yo. Wiem wiele rzeczy

   - Jeńcy powiedzą ci wiele rzeczy więcej - obstawał przy swoim szybownik.

   - Jeżeli jest wiele więcej rzeczy, wiem o nich na pewno, ponieważ jestem Lily-yo.

   - Ja jestem Band Appa Bondi i mówię: chodź zobaczyć się z Jeńcami. Twoja mowa jest głupią mową Ciężkiego Świata, Lily-yo.

   Kilku szybowników przybrało agresywną postawę, aż Haris trącił łokciem Lily-yo i zamruczał:

   - Zróbmy, o co prosi. Nie przysparzaj kłopotów. Naburmuszona Lily-yo dała się zaprowadzić wraz z dwojgiem towarzyszy do drugiej komnaty. Była ona częściowo zrujnowana i panował w niej smród. W przeciwległym kącie zwał żużlowej skały znaczył miejsce zapadnięcia się dachu, a na podłodze strzała promieni słonecznych płonęła nie słabnącym blaskiem, wznosząc wokół siebie kurtynę złocistego światła. W zasięgu tego światła znajdowali się Jeńcy.

   - Nie bójcie się spotkania z nimi. Nie zrobią wam krzywdy - powiedział Band Appa Bondi, wysunąwszy się na czoło. Ludzie potrzebowali słów pocieszenia, gdyż Jeńcy nie grzeszyli urodą. Ośmiu ich było, ośmiu Jeńców zamkniętych w ośmiu wielkich pudłopłonach, dostatecznie obszernych, by służyły im za ciasne cele. Pudła rozstawiono półkolem. Band Appa Bondi powiódł Lily-yo, Flor i Harisa na środek półkola, skąd mogli widzieć i być widziani. Przykro było patrzeć na Jeńców. Każdy był w jakiś sposób okaleczony. Jeden nie miał nóg. Inny nie miał ciała na dolnej szczęce. Następny miał cztery powykręcane karłowate ramiona. Kolejny krótkie skrzydełka z tkanki mięśniowej, łączące muszle uszne z kciukami, żył więc z dłońmi nieustannie wzniesionymi w pół drogi do twarzy. Następny miał pozbawione kości ręce, wiszące bezwładnie po bokach, i jedną bezkostną nogę. Innemu wyrosły monstrualne skrzydła, które wlokły się za nim jak dywan. Jeden z nich skrywał swoje ułomne kształty za zasłoną własnych ekskrementów, rozmazanych po przezroczystych ścianach celi. Jeszcze inny miał drugą głowę - małą, zasuszoną narośl wyrastającą na pierwszej, która z kolei mierzyła Lily-yo niechętnym spojrzeniem. Ten ostatni Jeniec, przewodzący, jak się wydawało, pozostałym, przemówił teraz ustami swojej właściwej głowy:

   - Jestem Głównym Jeńcem. Witam was, dzieci, i zapraszam do poznania samych siebie. Wy jesteście z Ciężkiego Świata, my jesteśmy ze Świata Prawdziwego. Teraz dołączacie do nas, ponieważ należycie do nas. Choć wasze skrzydła i łuski są świeże, proszę, czujcie się jak u siebie w domu.

   - Jestem Lily-yo. My troje jesteśmy ludźmi, a wy niczym innym, jak tylko szybownikami. Nie przystaniemy do was. Jeńcy zamamrotali ze znudzeniem.

   - Zawsze to gadanie, mieszkańcy Ciężkiego Świata! Zrozumcie, że już do nas przystaliście, stając się jednymi z nas. Wy jesteście szybownikami, my jesteśmy ludźmi. Wy niewiele wiecie, my wiemy wiele.

   - Lecz my...

   - Skończ swą głupią mowę, kobieto! - My jesteśmy...

   - Zamilcz, kobieto, i posłuchaj - odezwał się Band Appa Bondi.

   - My wiele wiemy - powtórzył Główny Jeniec. - Niektóre rzeczy powiemy wam teraz, byście zrozumieli. Każdy, kto przebywa drogę z Ciężkiego Świata, zostaje odmieniony Niektórzy umierają. Większość żyje i dostaje skrzydeł. Pomiędzy światami jest dużo silnych promieni, niewidzialnych i niewyczuwalnych, które zmieniają nasze ciała. Skoro dotarliście tutaj, skoro przybyliście na Świat Prawdziwy, staliście się prawdziwymi ludźmi. Larwa osicy nie jest osicą, dopóki się nie przeobrazi. Tak właśnie przeobrażają się ludzie, zostając tymi, których nazywacie szybownikami.

   - Nie potrafię zrozumieć, o czym on mówi - rzekł Haris i rzucił się na ziemię. Ale Lily-ya i Flor słuchały.

   - Do tego, jak go nazywasz, Świata Prawdziwego przybyliśmy umrzeć - powiedziała z powątpiewaniem Lily-yo. - Larwa osicy myśli, że umiera, przeobrażając się w osicę - odparł Jeniec z pozbawioną ciała szczęką.

   - Jesteście młodzi - ciągnął Główny Jeniec - wkroczyliście w nowe życie. Gdzież są wasze dusze?

   Lily-yo i Flor popatrzyły po sobie. Uciekając przed glistoglutem, wyrzuciły je beztrosko. Haris swoją podeptał. To było nie do pomyślenia!

   - Widzicie. Nie potrzebujecie już swoich dusz. Jesteście ciągle młodzi i może będziecie w stanie mieć dzieci. Niektóre z tych dzieci mogą się urodzić ze skrzydłami.

   - Niektóre mogą urodzić się nienormalne, jak my. Inne mogą się urodzić normalne - dodał Jeniec z bezkostnymi ramionami.

   - Jesteście zbyt obrzydliwi, by żyć! - warknął Haris. Czemu was nie zabito za te potworne kształty?

   - Bo wiemy wszystkie rzeczy - odpowiedział Główny Jeniec. Jego druga głowa ocknęła się i odezwała bezbarwnym głosem: - Typowy kształt nie jest wszystkim w życiu. Wiedzieć - to równie ważne. Ponieważ nie potrafimy się dobrze poruszać, możemy myśleć. Tutejsze plemię Świata Prawdziwego jest dobre i rozumie wartość myślenia. Więc pozwala nam sobą rządzić.

   Flor i Lily-yo poszeptały między sobą.

   - Czy chcesz powiedzieć, że wy, nieszczęśni Jeńcy, rządzicie Światem Prawdziwym? - zapytała wreszcie Lily-yo. - Rządzimy.

   - To dlaczego jesteście Jeńcami?

   Szybownik o muszlach usznych zrośniętych z kciukami, wykonując nieustannie gest słabego protestu, odezwał się po raz pierwszy głębokim, przytłumionym głosem:

   - Rządzić znaczy służyć, kobieto. Ci, którzy sprawują władzę, są jej niewolnikami. Tylko wygnaniec jest wolny. Ponieważ jesteśmy Jeńcami, mamy czas, by mówić, myśleć, zamierzać i wiedzieć. Ci, którzy wiedzą, kierują nożami innych. Jesteśmy silni, chociaż rządzimy bez użycia siły

   - Nie spotka cię nic złego, Lily-yo - powiedział Band Appa Bondi. - Będziesz żyć z nami i cieszyć się swym beztroskim życiem.

   - Nie! - powiedział Główny Jeniec dwojgiem ust naraz. Zanim będą się mogły cieszyć, Lily-yo i jej towarzyszka... bo tamto męskie stworzenie jest jawnie bezużyteczne... muszą wesprzeć nasz wielki cel.

   - Sądzisz, że powinniśmy im powiedzieć o inwazji? - zapytał Bondi.

   - Dlaczego by nie? Flor i Lily-yo, przybywacie tu w samą porę. Wspomnienia Ciężkiego Świata i jego okrutnego życia żyją w was. Potrzebujemy takich wspomnień. Oto zwracamy się do was, abyście udały się tam ponownie w naszym wielkim celu.

   - Wracać? - wyrwało się Flor.

   - Tak. Zamierzamy zaatakować Ciężki Świat. Musicie pójść z awangardą naszych sił.

następny