Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 7 .    

   Cisza panowała niemal wszędzie w lesie. Wydawało się, że zalega takim samym ciężarem jak gruby pokład zieleni pokrywający cały ląd po dziennej stronie planety. Była to cisza zbudowana z milionów lat nałożonych na siebie, cichnąca coraz bardziej, w miarę jak słońce słało z góry coraz więcej energii w początkowych stadiach obumierania. Życie było wszędzie, życie na ogromną skalę. Ale nasilenie słonecznego promieniowania sprowadziło kompletną prawie zagładę na królestwo zwierząt, przynosząc triumf życiu roślinnemu. Wszędzie panoszyły się rośliny w tysiącach form i kształtów. A one nie mają głosu.

   Nowa grupa pod przewodnictwem Toy posuwała się bezkresnymi konarami, żadnym dźwiękiem nie mącąc tej głębokiej ciszy. Wędrowali wysoko pod Wierzchołkami, a wzory światła i cienia krzyżowały się na ich zielonej skórze. Postępowali z największą ostrożnością, w stałej gotowości na wypadek zasadzki. Strach gnał ich ku pozornemu celowi, choć w rzeczywistości nie istniała dla nich żadna meta. Wędrówka stwarzała potrzebną im iluzję bezpieczeństwa, a więc wędrowali.

   Zatrzymał ich biały język. Opuścił się powolutku tuż przy nich, pod osłoną pnia. Zjeżdżał bezgłośnie z Wierzchołków, na których się objawił, opadając w dół do odległego Dna, twór obły jak wąż, włóknisty, mocny i nagi. Grupa obserwowała, jak się wydłuża, jak jego koniec osuwa się przez listowie w mroczne piętra lasu i znika z pola widzenia, przepływając przed oczyma niby luzowana lina.

    - Wysysol! - oznajmiła wszystkim Toy

   Chociaż jej przywództwo ciągle było niepewne, większość dzieci - wszystkie z wyjątkiem Grena - skupiła się wokół niej, spoglądając z lękiem to na nią, to na ruchomy język.

    - Nie skrzywdzi nas? - zapytała najmłodsza, Fay. Miała pięć lat.

    - Zabijemy go - powiedział Veggy. Był przecież dzieckiem mężczyzną. Podskoczył na konarze, aż zagrzechotała jego dusza. - Wiem, jak go zabić, zabiję go!

    - Ja go zabiję. - Toy była zdecydowana pokazać, kto tu przewodzi. Wysunęła się przed nich i odwinęła z talii linę z łyka. Reszta przyglądała się z niepokojem, jeszcze nie dowierzając jej umiejętnościom. Prawie wszyscy byli już młodymi dorosłymi - mieli szerokie bary, mocne ramiona i długie palce właściwe swej rasie. Troje z nich - wysoki procent było dziećmi mężczyznami: sprytny Gren, samochwalczy Veggy i cichy Poas. Z tej trójki najstarszy był Gren. On też wystąpił naprzód.

    - I ja wiem, jak pojmać wysysola - powiedział do Toy, mierząc spojrzeniem długą, białą rurę, która bez przerwy spływała w dół. - Podtrzymam cię, żebyś nie spadła, Toy Potrzebujesz pomocy.

   Toy obróciła się do niego. Obdarzyła go uśmiechem, ponieważ był piękny i ponieważ pewnego dnia miał ją pokryć. Po czym zmarszczyła brwi, była bowiem przywódczynią.

    - Jesteś już mężczyzną, Gren. Nie wolno cię dotykać poza okresem zalotów. Wysysola ja pojmam. Potem udamy się wszyscy do Wierzchołków, zabijemy go i zjemy. To będzie nasze wielkie święto dla uczczenia objęcia przeze mnie przewodnictwa nad grupą.

   Spojrzenia Grena i Toy skrzyżowały się prowokująco. Ale tak jak ona nie poczuła się jeszcze na dobre przywódczynią, tak i on zaledwie przyjmował, z ociąganiem zresztą, rolę buntownika. Nie zgadzał się z koncepcjami Toy, lecz do tej pory próbował tego nie okazywać. Cofnął się, obracając w palcach duszę, która dyndała mu u pasa - maleńka drewniana podobizna jego samego dodawała mu pewności.

    - Rób jak chcesz - powiedział, ale Toy zdążyła się już odwrócić plecami.

   Na najwyższych gałęziach lasu siedział wysysol. Roślinni przodkowie przekazali mu znikomą inteligencję i ledwie elementarny system nerwowy. Wszelkie niedostatki nadrabiał swoją masą i długowiecznością. Ukształtowany jak potężne, dwuskrzydłe nasienie, nie składał nigdy skrzydeł. Zamach miały niewielki, jednak ich pokrywa z delikatnych, elastycznych włókien i rozpiętość jakichś dwustu metrów czyniły wysysola władcą powiewów poruszających ten cieplarniany świat.

   Tkwiąc w górze, wypuszczał ze swej torby nasiennej nieprawdopodobnych rozmiarów język, sięgający w mroczne głębiny lasu, do niezbędnych mu składników pokarmowych. Wreszcie koniec języka dotknął czułkowatymi wyrostkami Dna. Ostrożnie, bez pośpiechu, badał czułymi mackami otoczenie, gotów wycofać się w każdej chwili z tego najeżonego niebezpieczeństwami, ponurego regionu. Zwinnie uniknął gigantycznych pleśniaków i grzybów. Znalazł skrawek wolnej gleby, rozmiękłej, ciężkiej, pełnej pokarmu. Wwiercił się w nią. Zaczął ssać.

    - Wszystko gra. - Toy była już gotowa. Wyczuwała podniecenie pozostałych. - Ani pary z ust!

   Przywiązała nóż do liny. Następnie wychyliła się naprzód i przeciągnęła jej luźny koniec wokół białego węża, zawiązując pętlę. Zatopiła ostrze w drzewie, mocując w ten sposób całą konstrukcję. Język wydął się po chwili i rozszerzył od dołu ku górze, kiedy wysysol wciągał ziemię do swego "żołądka". Pętla zacisnęła się. Nieświadom niczego wysysol znalazł się w potrzasku i nie mógł odlecieć z gałęzi.

    - Dobra robota! - powiedziała z podziwem Poyly. Była najbliższą przyjaciółką Toy, gorliwie ją wspierającą we wszystkim.

    - Szybko na Wierzchołki! - krzyknęła Toy - Teraz, kiedy nie zdoła odlecieć, możemy go zabić.

   Wszyscy zaczęli się wdrapywać na najbliższy pień, by dotrzeć do wysysola - wszyscy prócz Grena. Nie żeby był nieposłuszny z natury: on znał łatwiejszy od wspinaczki sposób dotarcia do Wierzchołków. Tak jak nauczył się od niektórych dorosłych z dawnej grupy, od Lily - yo i mężczyzny Harisa, gwizdnął kącikiem ust.

    - Chodź, Gren! - przywołał go Poas. Gdy Gren pokręcił głową, Poas, wzruszywszy ramionami, poszedł śladem pozostałych. Na wezwanie Grena spłynął w dół głuszek - obojętny na wszystko wirował wśród listowia. Łopatki miał rozłożone. Na końcu każdego pręta parasolki nośnej widniały cudacznie uformowane nasiona. Gren wspiął się do głuszka i przywarłszy ciasno do jego trzonu, zagwizdał komendę. Głuszek podniósł go w górę, spełniając ospale rozkaz, tak że Gren znalazł się w Wierzchołkach zaraz po grupie, nie zmęczony, podczas gdy oni dyszeli ciężko.

    - Nie wolno ci było tego robić - powiedziała Toy ze złością. - Nadstawiałeś głowy.

    - Nic mnie nie zjadło - odparł Gren. Poczuł jednak przenikające go nagle zimno, bo wiedział, że Toy ma rację. Wspinaczka po drzewie była uciąiliwa, lecz bezpieczna. Szybowanie wśród listowia, z którego w każdej chwili mogły wychynąć szkaradne stwory i ściągnąć cię na dół w otchłanie zieleni, było równie łatwe co niebezpieczne. Wszelako teraz był cały i zdrowy. Szybciej, niż myślą, przekonają się jeszcze o jego sprycie.

   Biała rura języka pulsowała bez przerwy w pobliżu. Sam stwór, przycupnięty tuż nad nimi, toczył wielkimi, prymitywnymi oczyma, wypatrując przeciwnika. Głowy nie miał. Między sztywno rozpostartymi skrzydłami zwisał cięiki, workowaty korpus pocętkowany guzami rogówek jego oczu i bulwami pączków: spośród tych ostatnich sterczała torba nasienna, z której to wysunął się język.

   Toy poprowadziła swoje siły do ataku na potwora z wielu stron jednocześnie.

    - Zabijcie go! - zawołała. - Uwaga, skaczemy! Szybko, moje dzieci!

   Spadli na wysysola, niezgrabnie leżącego w szczytowych konarach, z taką wrzawą, że Lily - yo z wściekłości wyskoczyłaby ze skóry. Ciało wysysola zadrżało, skrzydła zatrzepotały w roślinnej parodii przerażenia. Ośmioro ludzi - wszyscy prócz Grena - rzuciło się w pierzaste listowie jego grzbietu, głęboko raniąc zewnętrzną owocnię, aby dobrać się do prymitywnego układu nerwowego. W listowiu czaiła się groza zupełnie innego rodzaju. Wyrwana z drzemki osica wypełzła spod niskopiennego porostu prosto na Poasa. Zetknąwszy się nos w nos z żółto - czarnym przeciwnikiem tej samej wielkości, dziecko mężczyzna uskoczyło z piskiem do tyłu. Na Ziemi owego schyłku dnia, przesypiającej późne popołudnie swego istnienia, zaledwie kilka rodzin dawnych rzędów błonkoskrzydłych i dwuskrzydłych przeżyło w formie mutantów. Najstraszniejsze z nich były osice. Veggy skoczył na pomoc przyjacielowi. Za późno. Poas upadł jak długi na plecy: w jednej chwili osica znalazła się na nim. Krągłe pierścienie jej odwłoka wygięły się w łuk i ostrze żądła o ryżym zakończeniu, mignąwszy, zatopiło się w bezbronnym brzuchu Poasa. Osica porwała chłopca w przednie i tylne odnóża i z pośpiesznym furkotem skrzydeł odleciała, unosząc swój nieprzytomny ciężar. Veggy cisnął za nią nożem w bezsilnej złości. Nie było ani chwili czasu na opłakiwanie nieszczęścia. Odpowiednik bólu przeszył już wysysola, który rwał się do lotu. Przytrzymywała go tylko wątła pętla Toy, a ona mogła puścić lada chwila. Gren, skulony pod brzuchem stworzenia, usłyszał krzyk Poasa i zorientował się, że zaszło coś złego. Widział szarpaninę kosmatego cielska, słyszał skrzypienie bijących powietrze skrzydeł. Sypały się na niego patyki, trzeszczały gałęzie, fruwały liście. Dygotał konar, do którego się przyczepił. Panika przepełniła jego umysł. Kołatała w nim jedna tylko myśl: że wysysol może umknąć i że trzeba go zabić jak najprędzej. Ciachnął na oślep ssący język, który tłukł teraz o pień drzewa, usiłując się wyswobodzić. Nie mając doświadczenia, Gren rąbał nożem raz za razem, gdzie popadło. Na żywej białej rurze pojawiła się rana. Ziemia i muł bluznęły z niej, oklejając Grena nieczystościami zassanymi z Dna. Stwór zafalował konwulsyjnie i rana się poszerzyła. Mimo zaślepienia paniką Gren zrozumiał, co się wkrótce stanie. Rozłożywszy długie ramiona, skoczył do góry, uchwycił za którąś z pączkowatych narośli i przywarł do niej z drżeniem. Wszystko było lepsze od pozostania samemu w labiryntach lasu; mógłby nimi wędrować przez połowę swego życia, nie napotykając innej grupy ludzi. Wysysol walczył o wolność. Swymi wysiłkami powiększał zadaną przez Grena ranę, aż bezustannym szarpaniem wyrwał język. Oswobodzony nareszcie, wzbił się w powietrze. W śmiertelnej trwodze Gren wdrapał się po włóknach i liściach na wielki grzbiet, na którym przycupnęło siedem przerażonych pozostałych istot ludzkich. Dołączył do nich bez słowa.

   Wysysol wznosił się do oślepiającego nieba. Tam płonęło Słońce, z wolna sposobiąc się do dnia swej przemiany w nową, kiedy to spali samo siebie wraz ze swoją planetą. A pod wysysolem wirującym jak nasienie jaworu, które przypominał, falował niezmierzony świat roślinny, podnosząc się i wzbierając beznamiętnie jak gotujące się mleko, by powitać swe życiodajne źródło. Toy krzyczała, wymachując na klęczkach nożem.

    - Zabić go! - darła się na grupę. - Zabić natychmiast! Posiekać na kawałki! Zabić albo na zawsze pożegnać się z dżunglą!

   W blasku słońca wyglądała przecudnie, jakby jej ciało było odlane z brązu. Gren walczył, myśląc o niej. Veggy razem z May wyrąbywali wielką dziurę w twardej korze wysysola, odrzucając kopniakami odłamki. Nie zdążyły jeszcze spaść na las, gdy już drapieżniki zaczęły je sobie wyrywać. Przez długi czas wysysol leciał bez zakłóceń. Ludzie słabli prędzej niż on. Jednakże nawet ćwierć świadomość miała granice wytrzymałości. Wiele już ran broczyło sokiem, gdy skrzydła wysysola zawahały się w swym szerokim, omiatającym ruchu. Zaczął się zniżać.

    - Toy? Toy! Na żywe cienie, spójrz, dokąd lecimy! - krzyknęła Driff. Wskazała błyszczące przed nimi zasieki, ku którym opadali. Żadna z młodych istot ludzkich nigdy nie widziała morza, intuicja i z mlekiem matki wyssana wiedza o zasadzkach ich planety podpowiadały im jednak, że zdążają ku śmiertelnemu niebezpieczeństwu. Fragment wybrzeża wychodził im na spotkanie. Tutaj właśnie toczyła się najbardziej krwawa ze wszystkich bitew o przeżycie, w miejscu spotkania stworzeń lądu ze stworzeniami oceanu. Czepiając się pokrycia wysysola, Gren podpełznął do leżących obok siebie Toy i Poyly. Zdawał sobie sprawę, że w dużej mierze był winien ich obecnym kłopotom, dlatego ze wszystkich sił chciał się okazać pomocny.

    - Możemy wezwać głuszki i odlecieć bezpiecznie do domu.

    - Świetny pomysł, Gren - powiedziała zachęcająco Poyly, lecz Toy zmierzyła go obojętnym spojrzeniem.

    - Ty, Gren, spróbuj zawołać głuszka - poleciła. Ułożywszy usta do gwizdu, zrobił, jak mu przykazała. Gwałtowny pęd powietrza porwał dźwięk. I tak lecieli za wysoko dla nasion suchoświstu. Gren zatonął w milczeniu i odwróciwszy się od nich, obserwował, dokąd ich niesie.

    - Gdyby ten sposób cokolwiek był wart, mnie pierwszej wpadłby do głowy - odezwała się Toy do Poyly.

   Głupia baba, pomyślał Gren i przestał zwracać na nią uwagę. Wysysol wolniej teraz tracił wysokość: dostał się w termiczny komin i szybował w prądzie ciepłego powietrza. Nędzne i spóźnione próby zawrócenia w głąb lądu wiodły go tylko równolegle do brzegu, tak więc ludzie mieli wątpliwy przywilej obejrzenia, co ich czeka.

   Wysoce zorganizowana zagłada rozkręcona na całego, bój bez generałów toczył się przez niezliczone tysiąclecia. Może zresztą jedna strona miała generała, jako że ląd pokrywało to jedno niezmożone drzewo, które rosło, rozprzestrzeniało się, rozrastało i pochłaniało wszystko od wybrzeża do wybrzeża. Zagłodziło swych sąsiadów, przerosło przeciwników. Zawojowało cały kontynent aż po terminator dzielący dzień Ziemi od jej nocy. Przezwyciężyło niemal czas, jako że nieprzeliczone szeregi pni dały mu ciągłość życia, którego kresu nie sposób było przewidzieć, lecz nie zdołało ujarzmić morza. U jego brzegu potężne drzewo zatrzymało się i cofnęło. W tym odludnym miejscu, pośród skał, piachów i przybrzeżnych bagien, pokonane przez figowca gatunki drzew stanęły do ostatecznej rozprawy Wybrzeże było im niegościnnym domem. Wynędzniałe, zdeformowane, niespożyte rosły, jak się dało. Miejsce, gdzie rosły, nazywano Ziemią Niczyją, ponieważ przeciwnicy oblegali je z obu stron. Od strony lądu stanęła przeciw nim milcząca potęga drzew. Po drugiej stronie musiały stawić czoło trującym wodorostom i innym przeciwnikom nękającym je bez ustanku. Ponad tym wszystkim jaśniało Słońce, nieczuły sprawca całej tej rzezi.

   Ranny wysysol znów zaczął spadać gwałtowniej, aż wreszcie z dołu dotarły do ludzi chlaśnięcia wodorostów. Wszyscy przywarli do siebie, bezradnie wypatrując, co się stanie. Wysysol spadał bardziej stromo, ześlizgując się bokiem. Kluczył nad morzem, w którego całej strefie przybrzeżnej krzewiła się wegetacja wypełniająca nieruchome wody. Z wysiłkiem zawrócił w kierunku wąskiego, kamienistego cypla wrzynającego się w morze.

    - Patrzcie! Tam w dole stoi wieża! - krzyknęła Toy. Wieża górowała nad półwyspem: wysoka, cienka i szara, w ich podrygujących wraz z wysysolem głowach zdawała się przechylać, grożąc zawaleniem. Lecieli w dół. Lada chwila uderzą w wieię. Widocznie dogorywające stworzenie dostrzegło wolną przestrzeń u jej podnóża i uznawszy ją za jedyne bezpieczne miejsce w pobliżu, skierowało się ku niej. Ale skrzydła, trzeszczące jak stare żagle w sztormie, już go nie słuchały. Wielkie cielsko waliło się w dół, Ziemia Niczyja i morze wybiegły mu na spotkanie; wieża wraz z półwyspem sięgała ku niemu.

    - Trzymajcie się wszyscy mocno! - wrzasnął Veggy.

   W chwilę później rąbnęli w strzelisty dach, zaryli nosami od wstrząsu. Jedno skrzydło pękło i rozdarło się, a wysysol przylgnął do stromych przyściennych filarów wieży Toy w lot pojęła, co musi za chwilę nastąpić: wysysol spadnie, pociągając ich ze sobą. Zręcznie jak kot zeskoczyła na wieżę, w zagłębienie między nieregularnymi szczytami dwóch przypór a jej główną ścianą. Przywołała pozostałych do siebie. Kolejno przeskakiwali na wąską platformę, gdzie chwytano ich i stawiano na równe nogi. May została ostatnia po drugiej stronie. Ścisnęła swą drewnianą duszę i skoczyła na zbawczą przyporę. Wysysol bezradnie wodził za nimi swym prążkowanym okiem. Toy zdążyła zauważyć, że ostatnie, gwałtowne uderzenie rozszczepiło do końca wielką banię jego kadłuba. Zaraz potem zaczął się ześlizgiwać. Okaleczone skrzydło osuwało się po ścianie wieży. Rozlużnił chwyt. Runął. Wychyleni przez naturalny parapet śledzili jego upadek. Spadł na gołe kamienie u stóp wieży. Przekoziołkował. Z właściwą swemu gatunkowi odpornością trzymał się życia - podniósł się i zataczając, gramolił z szarej hałdy jak pijany, wlokąc za sobą skrzydła. Koniec jednego z nich, omiatający skalisty brzeg półwyspu, padł na nieruchomą powierzchnię morza. Woda zmarszczyła się i wypełzły z niej ogromne, skórzaste warkocze wodorostów. Pęcherzowate narośle znaczyły je na całej długości. Prawie od niechcenia zaczęły biczować skrzydło wysysola - z początku ospale, potem błyskawicznie przyspieszały tempo. Coraz większa powierzchnia morza pokrywała się kotłowiskiem wodorostów, które młóciły i siekły wodę na okrągło już na ponad czterystumetrowym odcinku w bezsensownej nienawiści do wszelkiego życia poza własnym. Po pierwszych razach wysysol podjął próbę wyczołgania się z ich zasięgu. Ale wodorosty, kiedy już ożyły, sięgały zadziwiająco daleko i choć pod gradem ciosów wytężał wszystkie siły, jego zrywy nie zdały się na nic. Niektóre z pęcherzowatych wypukłości chłostały nieszczęsną istotę z taką siłą, że pękały od uderzeń. Ciemna, podobna do jodyny ciecz sikała z nich, pieniąc się i rozpryskując w powietrzu. Tam, gdzie padła trucizna, z wysysola wydzielały się cuchnące, brązowe opary.

   Żadnym krzykiem wysysol nie mógł sobie ulżyć w bólu. Ni to lecąc, ni to pełznąc, sunął wzdłuż półwyspu w kierunku brzegu, podfruwając, gdy tylko mógł, aby uniknąć wodorostów. Skrzydła mu się tliły. Makabryczna plaża obrzeżona była niejednym rodzajem wodorostów. Szalone pałowanie ustało, a pęcherzowate wodorosty zatonęły w falach, wyczerpawszy na jakiś czas swoje autotroficzne jestestwa. W ich miejsce wyskoczyło z toni długozębne zielsko, przeczesując półwysep kolcami. Młócąc jak cepem, wyrwało umykającemu wysysolowi kilka fragmentów skóry, ale prawie zdążył dotrzeć do brzegu, nim go na dobre zahaczyło. Zęby wbiły się mocno. Coraz więcej wodorostów wyciągało falujące ramiona do skrzydła wysysola, szarpiąc je do siebie. Jego opór już osłabł; przechylił się, aż wreszcie zwalił we wzburzoną wodę. Całe morze zaroiło się od paszcz na jego spotkanie. Ośmioro przerażonych ludzi oglądało to wszystko z wysokości wieży.

    - Nigdy nie zdołamy wrócić pod osłonę drzew - zakwiliła Fay, najmłodsza, i rozpłakała się.

   Wodorosty złapały swoją ofiarę, ale jeszcze jej nie zdobyły - rośliny Ziemi Niczyjej także zwietrzyły łup. Niektóre z nich, ścieśnione między dżunglą a morzem, pokrewne namorzynom, śmiało wkroczyły w wodę już dawno temu. Inne, bardziej pasożytniczej natury, rosły na towarzyszach, wypuszczając wielkie, sztywne, kolczaste łodygi, zwieszone nad wodą jak wędki. Te dwa gatunki, do których błyskawicznie dołączyły inne, zgłosiły roszczenia względem ofiary, podejmując próbę odbicia jej morskim nieprzyjaciołom. Wyrzucały spod wody sękate korzenie przypominające odnóża jakiejś przedpotopowej kałamarnicy Uchwyciwszy wysysola, włączyły się do walki. Cała linia brzegu ożyła w jednej chwili. Przerażające zastępy wąsów i cepów poszły w ruch. Wszystko kłębiło się w dzikim transie. Morze zostało ubite na pył wodny, który skrył je częściowo, zwiększając grozę. W górze szybowały latające stwory, pióroskóry i lotniaki, nadciągnąwszy z lasu po swój udział. W bezmyślnej rzezi starto wysysola na miazgę i zapomniano o nim. Jego porzucone resztki zagubiły się w pianie.

    - Musimy już iść. - Toy wstała z determinacją. - Czas dostać się na brzeg.

   Siedem udręczonych twarzy spojrzało na nią jak na wariatkę.

    - Tam w dole umrzemy - powiedziała Poyly

    - Nie - odparła ostro Toy. - Teraz nie umrzemy Te stworzenia walczą między sobą, więc będą zbyt zajęte, by nas skrzywdzić. Potem może być za późno.

   Toy nie miała absolutnego posłuchu. Grupa się wahała. Kiedy Toy dostrzegła rodzący się sprzeciw, wpadła we wściekłość i dała po uszach Fay i Shree. Ale głównych oponentów znalazła w Veggym i May.

    - Zabiją nas tam, zanim się obejrzymy - odezwał się Veggy. - Nie ma jak dotrzeć do bezpiecznego miejsca. Czyż nie widzieliśmy przed chwilą, co się stało z wysysolem, który był taki silny?

   - Nie możemy tu zostać i umrzeć - powiedziała Toy ze złością.

   - Możemy zostać i czekać, aż coś się stanie - wtrąciła May. - Zostańmy, proszę.

   - Nic się nie stanie. - Poyly stanęła po stronie swej przyjaciółki, Toy. - Najwyżej coś złego. Tak musi być. Sami musimy zatroszczyć się o siebie.

   - Zginiemy - powtórzył z uporem Veggy. Zdesperowana Toy zwróciła się do Grena, najstarszego dziecka mężczyzny:

   - A co ty sądzisz?

   Gren obserwował całe to zniszczenie z kamienną twarzą. Nie rozpogodziła się, gdy ją zwrócił do Toy.

   - Ty przewodzisz grupie, Toy. Kto jest w stanie cię słuchać, musi tak zrobić. Takie jest prawo.

   Toy wstała.

    - Poyly, Veggy, May i reszta - za mną! Idziemy teraz, gdy oni wszyscy są zbyt zajęci, żeby nas zauważyć. Musimy wrócić do lasu.

   Bez wahania przerzuciła nogę przez kopulasty wierzchołek przypory i zaczęła zjeżdżać stromym zboczem. Nagła panika, że mogłaby ich opuścić, opanowała pozostałych. Poszli za Toy. Przeleźli przez parapet, ślizgając się i gramoląc za nią. U dołu zatrzymali się na chwilę, przytłoczeni szarym ogromem wieży Trwoga wstrzymywała ich w miejscu. Świat wyglądał płasko, nierealnie. Ponieważ ogromne słońce płonęło dokładnie nad nimi, ich cienie kładły się jak odrobina więcej kurzu pod stopami. Wszędzie brakowało cienia, co nadawało krajobrazowi płaski wygląd - był martwy jak kiepskie malowidło.

   Temperatura przybrzeżnej bitwy rosła. W tej erze, jak zresztą zawsze w pewnym sensie, istniała tylko natura. Natura była panią wszystkiego - a wychodziło na to, że rzuciła przekleństwo na dzieło własnych rąk. Toy ruszyła naprzód, pokonując obawę. Gdy biegłi za nią, oddalając się od zagadkowej wieży, czuli szczypanie w stopach: kamienie pod ich nogami były poplamione brunatną trucizną, która w żarze wyschła i utraciła swą moc. Zgiełk bitwy wypełniał im uszy. Przemoczyła ich piana, lecz walczący nie zwracali na nich uwagi, zbyt pochłonięci swym bezmyślnym antagonizmem. Eksplozje orały powierzchnię morza jedna za drugą. Pewne drzewa Ziemi Niczyjej, oblegane stulecie po stuleciu na wąziutkim skrawku swojego terytorium, zagłębiły korzenie w jałowe piachy w poszukiwaniu nie tylko pokarmu, lecz także sposobu obrony przed napastnikami. Odkryły węgiel drzewny, wyciągnęły siarkę, dobyły azotan potasu. W swych węźlastych trzewiach oczyściły to i zmieszały. Otrzymany proch strzelniczy wędrował zielonymi żyłami na najwyższe gałęzie do łupin orzechów. Teraz te gałęzie rzucały swoje pociski na wodorosty. Nieruchome uprzednio morze kipiało pod bombardowaniem. Plan Toy nie był dobry, powiódł się bardziej dzięki szczęściu niż przemyślności. U nasady półwyspu wielki kłąb wodorostów wytoczył się daleko od wody, pokrywając drzewo prochowe. Zgiął je wpół samym swym ciężarem i rozgorzała walka na śmierć i życie. Maleńkie istoty ludzkie przebiegły obok, zmykając pod osłonę wysokiego perzu. Dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że nie ma wśród nich Grena.

następny