Brian Aldiss
Cieplarnia
. 9 .
Długo po ucichnięciu okropnych
odgłosów sześcioro członków grupy nie ruszało się z miejsca. Wreszcie Toy
usiadła.
- Widzicie, do czego doprowadziło wasze nieposłuszeństwo -
powiedziała. - Straciliśmy Grena. Teraz Fay nie żyje. Wkrótce wszyscy zginiemy,
a nasze dusze zgniją.
- Musimy wynieść się z Ziemi Niczyjej - odezwał się
posępnie Veggy. - To wszystko przez wysysola.
Zdawał sobie sprawę, że ponosi winę za zdarzenie z
ośmiornicą piaskową.
- Nigdzie się stąd nie ruszymy - warknęła Toy - dopóki nie
zaczniecie mnie słuchać. Czy musisz umrzeć, by to zrozumieć? Od tej chwili
będziecie robić, co ja każę. Zrozumiałeś, Veggy?
- Tak. - May?
- Tak.
- A wy, Driff i Shree?
- Tak - odpowiedziały, a Shree dodała:
- Jestem głodna. Toy wcisnęła swoją duszę głębiej za pas.
- Ruszajcie cicho za mną - poleciła. Prowadziła ich,
uważając na każdy swój krok. Wrzawa morskiej bijatyki już cichła. Kilka drzew
zostało wciągniętych w wodę. Jednocześnie na brzegu legła sterta wodorostów.
Zwycięskie drzewa, jakże łaknące pokarmu na tej jałowej glebie, rozbierały je
teraz chciwie pomiędzy siebie. Coś puchatego przemknęło na czterech łapach obok
przekradającej się grupy i zniknęło, zanim się połapali.
- Mogliśmy to zjeść - powiedziała gderliwie Shree. - Toy
obiecała nam wysysola do jedzenia, a wcale go nie dostaliśmy.
Ledwo stworzenie zdążyło zniknąć, usłyszeli z tamtej strony
szuranie, pisk, odgłosy pośpiesznego pożerania, wreszcie zapadła cisza.
- Coś innego je zjadło - wyszeptała Toy - Rozproszyć się,
podchodzimy Noże w dłoń!
Rozsypani w wachlarz przemykali przez wysoką trawę, radzi,
że robią coś pożytecznego. Ten aspekt sensu życia rozumieli dobrze. Bez
trudności wytropili źródło krótkotrwałych odgłosów ucztowania. Źródło jednak
znajdowało się w pułapce i nie mogło umknąć. Z korony wyjątkowo koślawego drzewa
zwisał drąg, zakończony prymitywną klatką skleconą z kilkunastu zaledwie prętów.
Pręty wchodziły w grunt. Klatka zamykała młodego aligatora, któremu pysk
wystawał z jednej strony, a ogon z drugiej. Przy jego paszczy walały się strzępy
sierści; resztki kudłatego stworzenia, które grupa widziała przy życiu jeszcze
pięć minut temu. Aligator i ludzie wychylający głowy z trawy mierzyli się
wzrokiem.
- Spróbujemy go zabić. On nie może się ruszać - powiedziała
May.
- Możemy go zjeść - wtrąciła Shree. - Nawet moja dusza chce
jeść.
Zabijając aligatora, namordowali się z powodu jego
pancerza. Przy pierwszym podejściu gad walnął Driff ogonem, aż potoczyła się na
kupę kamieni i rozcięła sobie głęboko twarz. Skłuli go z wszystkich stron i
oślepili, osłabiwszy w końcu na tyle, że Toy odważnie wsunęła rękę do klatki i
poderżnęła mu gardło. Gdy miotał się w agonii, zaszło coś dziwnego. Pręty klatki
uniosły się, wyciągając z ziemi spiczaste końce, a cała konstrukcja złożyła się
na kształt dłoni. Prosty drąg nad urządzeniem zwinął się w kilka zwojów i wraz z
klatką zniknął w zielonych gałęziach drzewa. Grupa porwała swego aligatora i z
okrzykiem przerażenia umknęła. Klucząc wśród ciasno stłoczonych pni drzew,
wyszli na goły występ skalny. Wyglądał na bezpieczne schronienie, tym bardziej
że obrzeżała go miejscowa odmiana kolczastego suchoświstu. Przycupnąwszy na
skale, rozpoczęli swój niezbyt apetyczny posiłek. Nawet Driff wzięła w nim
udział, chociaż twarz jej wciąż krwawiła w miejscu rozciętym przez kamień. Ledwo
puścili w ruch szczęki, w pobliżu zabrzmiało wołanie Grena o pomoc.
- Czekać tu i pilnować żywności - rozkazała Toy. - Poyly
pójdzie ze mną. Znajdziemy Grena i przyprowadzimy go tutaj .
Tak należało postąpić. Tylko głupcy ruszali w drogę z
zapasami jedzenia, sam marsz był już ryzykowny. Okrążywszy suchoświst, Toy i
Poyly ponownie usłyszały wołanie wskazujące im kierunek. Obeszły stanowisko
fiołkoworóżowego kaktusa i natknęły się na Grena. Leżał twarzą do ziemi,
rozpłaszczony, pod drzewem podobnym do tego, przy którym zabili aligatora, jak
ów gad zamknięty w klatce.
- Och, Gren! - krzyknęła Poyly. - Jak bardzo stęskniliśmy
się za tobą!
Biegły już ku niemu, gdy z konarów pobliskiego drzewa
wychyliło się w kierunku Grena pełzające pnącze o wilgotnej czerwonej paszczy na
końcu, jaskrawej niczym kwiat, jadowitej z wyglądu jak wargokap. Paszcza sięgała
do jego głowy. Poyly odczuła przypływ tkliwości dla Grena. Bez namysłu skoczyła
i uczepiła się nadciągającego pnącza, jak najdalej od jego mięsistych warg.
Wyciągnąwszy świeży nóż, przecięła pulsującą pod palcami łodygę i zwinnie opadła
na ziemię. Z łatwością uniknęła paszczy, która teraz podrygiwała na dole,
bezużytecznie zamykając się i otwierając.
- Uwaga, Poyly, nad tobą! - krzyknęła ostrzegawczo Toy i
rzuciła się naprzód.
Zaalarmowany już niebezpieczeństwem pasożyt uruchomił pełen
tuzin swych pełzających paszczy. Barwne i śmiercionośne, kołysały się nad głową
Poyly. Lecz Toy była u jej boku. Cięły z wielką wprawą, aż cały sok wyciekł z
ran pnącza, a odrąbane paszcze legły u ich stóp, chwytając bezsilnie powietrze.
Refleks roślin nie należał do najszybszych we wszechświecie, być może dlatego,
że rzadko pobudzał go ból. Dysząc ciężko, obie dziewczyny poświęciły całą uwagę
Grenowi, wciąż przygniecionemu klatką.
- Dacie radę mnie wydostać? - zapytał, spoglądając na nie
bezradnie.
- Jestem przywódczynią. Jasne, że dam radę cię wydostać -
powiedziała Toy. Korzystając z doświadczenia, jakiego nabyła podczas rozprawy z
aligatorem, zauważyła: - Ta klatka jest częścią drzewa. Spowodujemy, że się
cofnie i uwolnimy cię.
Przyklęknęła i zaczęła piłować nożem pręty klatki. Na
terytorium opanowanym przez figowiec, wszechprzytłaczający pokładami swej
zieleni, głównym problemem dla gatunków pośledniejszych było rozmnażanie
własnego rodzaju. Pomysłowo rozwiązały tę sprawę takie rośliny jak suchoświsty,
rodzące cudaczne głuszki, czy pudłopłon, który obrócił swoje torby nasienne w
oręż. Nie mniej pomysłowo radziły sobie rośliny w swoistych warunkach Ziemi
Niczyjej. Rozmnażanie było tu nie tak trudne jak wyżywienie, co wyjaśniało
całkowicie odmienność tych banitów z wybrzeża od ich kuzynów z głębi lądu.
Niektóre drzewa, jak namorzyny, weszły w morze i łowiły zabójcze wodorosty na
nawóz. Inne, jak wierzbomordy, przejęły zwyczaje zwierząt, polując na sposób
drapieżców i żywiąc się padliną. Natomiast dąb, w miarę upływu milionów
słonecznych lat, przekształcił zakończenia niektórych gałęzi w klatki i chwytał
zwierzęta żywcem, karmiąc wygłodzone korzenie ich odchodami, a następnie
rozkładającym się ścierwem, kiedy już ofiary padły z głodu.
Toy nie miała o tym zielonego pojęcia. Wiedziała jedynie,
że klatka Grena powinna powędrować do góry, tak samo jak tamta z aligatorem. Z
uporem odrzynała pręty wspomagana przez Poyly. Pracowały kolejno przy każdym z
nich. Być może dąb uznał poczynione uszkodzenia za większe, niż w istocie były,
bo nagle wyciągnął pręty z ziemi i całe urządzenie odskoczyło w konary nad ich
głowami. Nie bacząc na tabu, dziewczęta złapały Grena i pobiegły z nim do reszty
grupy
Znów szczęśliwie połączeni jedli mięso aligatora,
wystawiwszy na ten czas straże. Gren opowiedział im nie bez pewnej chełpliwości,
co widział wewnątrz gniazda mocarmitów. Przyjęli to z niedowierzaniem.
- Mocarmity nie są na tyle inteligentne, aby dokonać tego
wszystkiego, o czym mówisz - stwierdził Veggy.
- Widzieliście wszyscy wieżę, którą wybudowały
Siedzieliście na niej.
- W lesie mocarmity nie są takie mądre - powiedziała May,
popierając jak zwykle Veggy'ego.
- Nie jesteśmy w lesie - odparł Gren. - Tutaj dzieją się
inne rzeczy. Okropne rzeczy.
- Dzieją się tylko w twojej głowie - zadrwiła May. -
Opowiadasz nam o tych nieprawdopodobnych rzeczach, abyśmy zapomnieli, że źle
postąpiłeś, nie usłuchawszy Toy. Skąd by się wzięły pod ziemią okna do
wyglądania w morze?
- Mówię wam tylko o tym, co widziałem - powiedział Gren.
Złość go już brała. - Na Ziemi Niczyjej wszystko jest inne. Tak już jest. Wiele
mocarmitów miało też okropną grzybową narośl, jakiej nigdy przedtem nie
widziałem. Od tamtej pory jeszcze raz spotkałem się z tym grzybem. Jego wygląd
nie wróży nic dobrego.
- Gdzie go spotkałeś? - zapytała Shree.
Gren podrzucił do góry, a następnie złapał dziwnego
kształtu szkiełko, robiąc pewnie przerwę dla stworzenia napięcia - a może nie
miał zbyt wielkiej ochoty wspominać swej ostatniej przeprawy.
- Kiedy złapała mnie drzewołapka - podjął - spojrzałem w
górę między konary Tam ujrzałem wśród liści coś przerażającego. Nie mogłem się
zorientować, co to jest, dopóki się nie poruszyły liście. Wtedy zobaczyłem jeden
z tych grzybów, co to je widziałem na mocarmitach; wyrastał z drzewa i cały
połyskiwał jak oko.
- Tutaj za dużo stworzeń niesie śmierć - powiedziała Toy -
Musimy już wracać do lasu, gdzie będziemy żyć szczęśliwie. Wstawajcie.
- Daj mi ogryźć kość - zaprotestowała Shree. - Niech Gren
skończy opowieść - dodał Veggy.
- Wszyscy wstawać. Dusze za pas i robić, co każę. Gren
wsunął za pas swoje dziwne szkiełko i zerwał się pierwszy, aby pokazać, jak
bardzo przestrzega dyscypliny. Inni również się podnieśli, gdy nagle przemknął
nad nimi czarny cień: dwa lotniaki sczepione w śmiertelnej walce
przekoziołkowały w powietrzu.
Wiele rodzajów ptakorośli przelatywało ponad sporym terenem
Ziemi Niczyjej - zarówno te żerujące w morzu, jak i na lądzie. Mijały ją bez
przysiadania, dobrze wiedząc o czyhających tu zasadzkach. Złączone w śmiertelnym
pojedynku lotniaki zapomniały o bożym świecie. Z trzaskiem wyrżnęły w korony
drzew nieopodal grupy W jednej sekundzie Ziemia Niczyja ożyła. Wygłodniałe jak
wilki rozjuszone drzewa wyciągnęły wijące się gałęzie. Rozplotły się uzębione
dzikie róże. Gigantyczne mchy potrząsały brodatymi głowami. Wędrowny kaktus
podkradł się i wystrzelił swoje kolce. Pnącza ciskały kleiste bolas na
przeciwnika. Podobne do kotów stworzenia, które Gren widział w kopcu mocarmitów,
śmignęły koło nich i wspięły się na drzewa, by zająć pozycje do ataku. Wszystko,
co potrafiło się ruszać, było w ruchu, pędzone głodem. W mgnieniu oka Ziemia
Niczyja zmieniła się w jedną wielką machinę bojową. Rośliny pozbawione
jakichkolwiek możliwości ruchu dygotały w oczekiwaniu najnędzniejszego choćby
okrucha. Kępa suchoświstu, przy której zaległa drżąca ze strachu grupa, z
niecierpliwością potrząsała kolcami. Mało szkodliwy w swym normalnym środowisku
suchoświst stał się bardziej agresywny z konieczności wykarmienia własnych
korzeni. Nadziewał wszystko, co podeszło mu pod kolce. W podobny sposób setki
innych nieruchomych roślin, małych, lecz uzbrojonych, szykowało się nie na
lotniaki, ale na powracających łowców, którzy mogli zabłądzić na ich ścieżkę.
Pojawił się olbrzymi wierzbomord, wywijając dobytymi na światło dzienne mackami
korzeni. Przebijając się na powierzchnię, sypał piachem i żwirem z ogłowionej
korony Niebawem on też wziął się za bary z nieszczęsnymi lotniakami,
drzewołapkami, z każdym w gruncie rzeczy stworzeniem, które obrażało go tylko
tym, że istnieje. Powstał jeden wielki zamęt. Lotniaki nie miały najmniejszej
szansy
- Patrzcie, tam jest jeden z tych grzybów! - wykrzyknął
Gren i wskazał palcem.
Wśród krótkich, wężowatych gałęzi w koronie wierzbomordu
wyrastał upiorny grzyb. Gren widział go nie po raz pierwszy od upadku lotniaków.
Jego ślady widniały na paru przemykających koło nich roślinach. Gren zadrżał na
jego widok, który mniej poruszył jego towarzyszy Ostatecznie śmierć ma wiele
twarzy, o czym wiedział każdy: tak już jest.
Z pola walki leciały na nich patyki. Po lotniakach nie było
już ani śladu, między biesiadnikami trwał bój.
- Jesteśmy za blisko nieszczęścia - powiedziała Poyly.
Ruszajmy.
- Sama miałam to właśnie zarządzić - odezwała się,
sztywniejąc, Toy.
Pozbierali się i ruszyli tak, jak to było możliwe. Teraz
wszyscy uzbroili się w długie kije i posuwali, macając nimi przed sobą na
wszelki wypadek. Straszne okrucieństwo wierzbomordów stanowiło mrożące serca
memento. Przez dłuższy czas maszerowali, pokonując przeszkodę za przeszkodą, co
krok ocierając się o śmierć. W końcu sami zostali pokonani przez senność.
Znaleźli zwaloną kłodę z dziuplą w środku. Przepędzili z niej kijami jadowite
liściaste stworzenie i przytuleni do siebie zasnęli we wnętrzu z poczuciem
bezpieczeństwa. Obudzili się więźniami. Obie krawędzie szczeliny połączyły się
ze sobą. Driff, która obudziła się pierwsza i to odkryła, zerwała wyciem
pozostałych, by zbadali sprawę. Nie było żadnych wątpliwości co do tego, że
zostali uwięzieni i że czeka ich śmierć przez uduszenie. Ściany kloca, suche
poprzednio i spróchniałe, lepiły się teraz od słodkawego syropu, który skapywał
na ich ciała. Rozpoczął się właśnie proces trawienia! Powalony pień nie był
niczym innym jak brzuchem, do którego wleźli bezmyślnie.
Po tysiącleciach prób brzuchowiąz całkowicie poniechał
wyciągania pożywienia z niegościnnej gleby Ziemi Niczyjej. Zrezygnował z korzeni
i przeszedł na swój obecny, leżący tryb życia. Udawał zwaloną kłodę. Jego system
gałęzi i liści usamodzielnił się i przeobraził w symbiotyczną liściastą istotę,
którą grupa przepędziła; symbiotyczny twór był również skuteczną przynętą
wabiącą inne istoty do otwartego brzucha swego partnera. Jakkolwiek brzuchowiąz
poprzestawał zazwyczaj na przedstawicielach flory, mięso w równym stopniu
zaspokajało wymogi jego trawieńca. Z radością przyjął więc siedem maleńkich
istot ludzkich.
Ślizgając się w obrzydliwym mroku, siedem maleńkich istot
ludzkich walczyło zajadle, atakując nożami dziwną roślinę. Cokolwiek robili, nie
odnosiło żadnego skutku. Apetyt brzuchowiązu wzmagał się i lepki deszcz padał
coraz gęściej.
- To nic nie da - wydusiła z siebie Toy. - Odpocznijmy
przez chwilę i spróbujmy coś wymyślić.
Przykucnęli na piętach ciasno obok siebie. Zbici z tropu,
przerażeni, otępiali od ciemności nie potrafili zrobić nic innego. Gren próbował
wywołać w swej pamięci jakiś pożyteczny obraz. Skupił się, ignorując spływające
mu po plecach paskudztwo. Starał się przypomnieć sobie, jak kłoda wyglądała z
zewnątrz. Znaleźli ją, kiedy szukali miejsca do spania. Wspięli się po
pochyłości, obchodząc podejrzaną łachę gołego piachu, i w niskiej trawie na
szczycie stoku natknęli się na brzuchowiąz. Jego powierzchnia była gładka... -
Ha! - wykrzyknął w ciemność.
- Co to ma znaczyć? - zapytał Veggy. - Nad czym tak hahasz?
Złościł się na nich wszystkich: był przecież mężczyzną czyż
nie należało go ustrzec przed tym niebezpieczeństwem i poniżeniem?
- Naprzyjmy wszyscy razem na tę ścianę - powiedział Gren. -
W ten sposób może damy radę potoczyć kłodę. Veggy prychnął w ciemności.
- Co nam to da? - zapytał.
- Rób, co powiedział, ty nędzny robalu! - głos Toy ociekał
wściekłością.
Wszyscy wzdrygnęli się, słysząc ten ostry ton. Tak samo jak
Veggy, Toy nie domyślała się, o co chodzi Grenowi, ale musiała zachować
autorytet.
- Jazda, wszyscy pchać tę ścianę...
Pozbierali się do kupy w kleistej mazi, dotykiem
sprawdzając, czy są obróceni w tę samą stronę.
- Wszyscy gotowi? - spytała Toy - Hej, raz! Jeszcze raz! I
jeszcze! Jeszcze!
Stopy ześlizgiwały im się w lepkim klajstrze, lecz nie
ustępowali. Toy zachęcała okrzykami. Brzuchowiąz przekręcił się. Ogarnęło ich
podniecenie. Pchali w euforii, pokrzykując zgodnie. Brzuchowiąz obrócił się
znowu. I jeszcze raz. I dalej już bez zatrzymywania. Nagle ich wysiłek okazał
się zbyteczny. Kloc staczał się po równi pochyłej siłą ciężkości, tak jak
oczekiwał Gren. Siedmioro ludzi koziołkowało coraz prędzej.
- Bądźcie gotowi wiać przy pierwszej okazji! - zawołał
Gren. - Jeśli ją będziecie mieli. Jest szansa, że drzewo rozleci się u stóp
zbocza.
Brzuchowiąz zwolnił, wtaczając się na piach, a następnie
zatrzymał się, gdy stok wyrównał do poziomu. Wtedy dopadł go wreszcie jego
partner, owa liściasta istota, która goniła za kłodą krok w krok. Wskoczyła na
kloc i zapuściła w szczeliny swe dolne pędy, ale jej radość trwała krótko. Coś
się poruszyło pod piachem. Wylazła biała, podobna do korzenia macka, za nią
następna. Wijąc się na wszystkie strony, natrafiły na brzuchowiąz. Oplotły go.
Liściasta istota umykała już co sił, kiedy wyrósł nad nimi wierzbomord. Wciąż
zamknięci w środku kłody usłyszeli jęk brzuchowiązu. - Uwaga, wiejemy! -
wykrzyknął Gren.
Niewiele stworzeń wytrzyma chwyt wierzbomordu. Jego obecna
ofara nie miała cienia szansy W uścisku cumopodobnych macek brzuchowiąz pękł z
trzaskiem łamanych wręg. Zgubiony, rozdzierany na wszystkie strony, rozkruszył
się jak suchar. W rozpryskach światła grupa wyskoczyła na wolność. Jednej Driff
się nie powiodło. Uwięzła w zapadniętym końcu kłody. Krzyczała i szarpała się
jak szalona; na próżno. Reszta zatrzymała się w pół drogi do wysokich traw,
oglądając się na nią. Toy z Poyly popatrzyły na siebie i zawróciły na ratunek.
- Wracajcie, wariatki! - wrzasnął Gren. - Was też złapie!
Nie zważając na nic, zapuściły się w piaszczystą łachę i
pobiegły do Driff. Gren pognał za nimi w panice.
- Zawracajcie! - krzyczał.
Trzy metry od nich wznosiło się olbrzymie cielsko
wierzbomordu. W jego koronie połyskiwał grzyb, ciemny, sfałdowany, dobrze
znajomy Widok był okropny Gren nie mógł pojąć, jak one potrafią to wytrzymać.
Uderzył Toy, szarpiąc ją i krzycząc, by pomyślała o swojej duszy. Toy nawet się
nie odwróciła. Razem z Poyly mozoliła się nad uwolnieniem Driff tuż przy
dusicielskich białych korzeniach. Noga Drifi zaklinowała się między dwiema
rozszczepionymi drzazgami. Wreszcie jedna ustąpiła i mogły wywlec Driff.
Chwyciły ją pod boki i popędziły, a Gren za nimi, ku wysokiej trawie, w której
przywarowała reszta. Leżeli, ciężko dysząc, przez kilka minut. Wysmarowanych
ziemią ledwo można było rozpoznać. Pierwsza usiadła Toy. Obróciła się do Grena i
głosem zimnym od nienawiści powiedziała:
- Gren, wyganiam cię z grupy. Odtąd jesteś banitą. Gren aż
podskoczył, poczuł, że łzy napływają mu do oczu pod ich spojrzeniami. Nie było
okrutniejszej kary od wygnania. Rzadko stosowano ją wobec kobiet, chyba nikt nie
słyszał, aby zastosowano ją wobec mężczyzny
- Nie możesz tego zrobić! - zawołał. - Dlaczego miałabyś
mnie wyganiać?! Nie masz powodu!
- Uderzyłeś mnie - powiedziała Toy. - Jestem twoją
przywódczynią, a jednak uderzyłeś mnie. Próbowałeś przeszkodzić w ratowaniu
Driff, chciałeś ją zostawić, by umarła. I zawsze chcesz robić wszystko na swój
sposób. Nie jestem w stanie panować nad tobą, więc musisz odejść.
Wszyscy pozostali, z wyjątkiem Driff, stali już na nogach z
ustami pootwieranymi z wrażenia.
- To kłamstwa, same kłamstwa!
- Nie, to prawda.
Toy opuściła pewność, więc zwróciła się do pięciu
wpatrzonych w nią z napięciem twarzy.
- Czy to nie jest prawda?
Ściskając obolałą nogę, Driff przytaknęła gorliwie, że
jest. Podobnie Shree, przyjaciółka Driff. Veggy i May tylko skinęli w milczeniu
głowami; poczuwali się do winy, że nie pośpieszyli na ratunek Driff, i teraz
nadrabiali to, popierając Toy Jedyny sprzeciw spotkał ją nieoczekiwanie ze
strony jej najbliższej przyjaciółki, Poyly
- To nie ma najmniejszego znaczenia, czy to, co mówisz,
jest prawdą, czy nie - oświadczyła Poyly. - Gdyby nie Gren, bylibyśmy teraz
martwi we wnętrzu brzuchowiązu. On nas stamtąd wyratował i zasługuje na naszą
wdzięczność.
- Nie, to wierzbomord nas uratował - powiedziała Toy. -
Gdyby nie Gren...
- Nie wtrącaj się, Poyly. Widziałaś, jak mnie uderzył. Musi
opuścić grupę. Musi odejść.
Kobiety stanęły naprzeciwko siebie z dłońmi na rękojeściach
noży, policzki płonęły im w gniewie.
- On jest naszym mężczyzną. Nie możemy go wygnać
powiedziała Poyly. - Pleciesz głupstwa, Toy.
- Zapominasz, że mamy jeszcze Veggy'ego.
- Wiesz dobrze, że Veggy ciągle jest zaledwie dzieckiem
mężczyzną.
Veggy skoczył jak oparzony.
- Jestem wystarczająco dorosły, aby ci to zrobić, Poyly, ty
tłuściochu - zawołał, podskakując dookoła i wystawiając się na pokaz. - Zobacz,
jaki jestem, nie gorszy od Grena!
Ale usadziły go i powróciły do sporu. Za ich przykładem
pozostali również podjęli sprzeczkę. Zamilkli, dopiero kiedy Gren rozpłakał się
ze złości.
- Głupcy jesteście - krzyczał wśród szlochów - ja wiem, jak
wyjść z Ziemi Niczyjej, a wy nie wiecie! Jak dokonacie tego beze mnie?!
- Wszystko potrafimy zrobić bez ciebie - powiedziała Toy,
dodając jednakże:
- Jaki masz plan?
Gren zaśmiał się gorzko.
- Świetna z ciebie przywódczyni, Toy! Ty nawet nie wiesz,
gdzie jesteśmy. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że znajdujemy się na skraju
Ziemi Niczyjej. Patrz, stąd widać nasz las.
Wyciągnął palec dramatycznym gestem.
następny |