Pohl Frederic - Gateway Spotkanie Z Heechami - Stamtšd gdzie wirujš czarne dziury


    W ostatecznym rozrachunku ucieczka z wariatem nie była czymś o wiele lepszym niż nudzenie się w Port Hegramet. Była na pewno czymś zupełnie innym; o Boże, jak bardzo innym! Niektóre jej aspekty były jednak równie nudne, a inne po prostu śmiertelnie ją przerażały. Ponieważ statek był Piątką, powinno być tam dość miejsca dla ich dwojga - czy raczej powinno było. Ponieważ Wan był młody, bogaty i prawie - na swój sposób - przystojny, jeśli spojrzeć na niego z właściwej strony - podróż powinna być dość urozmaicona. Żadna z tych rzeczy nie była prawdą.
    A poza tym były jeszcze elementy przerażające.
    Jeśli jest coś, co każda istota ludzka powinna wiedzieć o kosmosie, to zalecenie, że należy się trzymać z dala od czarnych dziur. Ale nie w przypadku Wana. On ich szukał. A potem robił coś jeszcze gorszego.
    Dolly nie miała pojęcia, jakimi gadżetami bawił się Wan. Kiedy pytała, nie odpowiadał. Kiedy próbując się przymilić wkładała na rękę jedną ze swoich pacynek i próbowała pytać jej ustami, marszczył brwi, rzucał jej zagniewane spojrzenie i mówił:
    - Jeśli już masz zamiar robić jakieś przedstawienia, zrób coś śmiesznego i świńskiego, a nie zadawaj pytań o rzeczy, które nie powinny cię obchodzić. - Kiedy próbowała się dowiedzieć, dlaczego nie powinno jej to obchodzić, miała więcej szczęścia. Nie otrzymywała odpowiedzi wprost. Ale na podstawie wściekłości i zmieszania Wana, którymi to uczuciami reagował, można było łatwo się domyśleć, że te rzeczy zostały skradzione.
    I miały coś wspólnego z czarnymi dziurami. Chociaż Dolly była prawie pewna, że raz słyszała, iż do czarnej dziury nie można się dostać ani z niej wydostać, była też prawie pewna, że Wan właśnie próbuje znaleźć jakąś czarną dziurę i do niej wlecieć. I to był ten przerażający aspekt podróżowania z nim.
    A kiedy nie była tak przerażona, że prawie traciła rozum, była rozdzierająco samotna, gdyż kapitan Juan Henriauette Santos-Schmitz, energiczny i ekscentryczny młody multimilioner, którego podboje nadal fascynowały czytelników plotkarskich serwisów, był beznadziejnym towarzyszem. Po trzech tygodniach w jego obecności Dolly prawie nie mogła znieść jego widoku.
    Choć musiała przyznać w duchu, drżąc ze strachu, że jego widok był znacznie mniej przerażający niż widok tego, czego naprawdę szukał.
    Tym, na co Dolly właśnie patrzyła, była czarna dziura. Czy może nie ona sama, gdyż na nią można było patrzeć cały dzień i nie zauważyć jej; czarne dziury nazywano czarnymi, gdyż nie dało się ich w ogóle dostrzec. W istocie patrzyła na spiralną poświatę błękitnawego, fioletowawego światła, nieprzyjemną dla oczu nawet, gdy się ją oglądało przez ekran sterowni. Bezpośrednie narażenie się byłoby znacznie bardziej nieprzyjemne. Światło było jedynie wierzchołkiem góry lodowej w powodzi śmiercionośnego promieniowania. Ich statek był opancerzony i chronił przed czymś takim, jak dotąd osłona wytrzymywała. Ale Wan nie przebywał za pancerzem. Był na dole w lądowniku, gdzie miał te narzędzia i technologie, których ona nie rozumiała, a on nie chciał wyjaśnić ich przeznaczenia, i wiedziała, że za którymś razem, w takiej samej sytuacji, będzie siedzieć w głównej części statku i poczuje mały wstrząs, który będzie oznaczać, że lądownik został wystrzelony. A on będzie się jeszcze bardziej zbliżał do tych strasznych obiektów! I co się wtedy z nim stanie? Albo z nią? Przecież ona z nim nie poleci, nie ma mowy! A jeśli on umrze i zostawi ją tutaj samą, setki lat świetlnych od wszystkiego, co znała - co wtedy?
    Usłyszała rozzłoszczone pomrukiwanie i wiedziała, że ten moment jeszcze nie nadszedł. Klapa otworzyła się i wpełzł przez nią rozwścieczony Wan.
    - Kolejna pusta! - warknął na nią, jakby uważał, że to ona jest za to odpowiedzialna.
    I oczywiście tak było. Próbowała przybrać współczujący, a nie wystraszony wyraz twarzy.
    - Och, złotko, co za szkoda. To już trzy.
    - Trzy! Ha! Trzy, jak podróżuję z tobą, chciałaś powiedzieć. Więcej, niż przy całej reszcie! - Jego głos pobrzmiewał pretensjami, ale jej to nie przeszkadzało. Opanowało ją uczucie ulgi, kiedy prześliznął się koło niej. Dolly przemieściła się dyskretnie, możliwie najdalej od tablicy sterującej - niezbyt daleko, w statku Heechów, który mógłby zmieścić się w obszerniejszym salonie. Kiedy usiadł i zaczął się konsultować ze swoimi elektronicznymi wyroczniami, zachowywała milczenie.
    Gdy Wan rozmawiał ze Zmarłymi, nie zapraszał Dolly do wzięcia w tym udziału. Jeśli prowadził swoją część rozmowy głosem, mogła przynajmniej słyszeć jego wypowiedzi w tej rozmowie. Jeśli wklepywał pytania za pomocą klawiatury, nie słyszała nawet tego. Tym razem jednak mogła łatwo wszystkiego się domyśleć. Wstukiwał pytania, skrzywił się, słysząc odpowiedź jednego ze Zmarłych, wystukał poprawkę, po czym ustawił kurs na tablicy sterującej Heechów. Następnie zdjął słuchawki, skrzywił się ponownie, przeciągnął i zwrócił do Dolly.
    - Dobra - powiedział - chodź, czas zapłacić kolejną ratę za bilet.
    - Już idę, kochanie - odparła usłużnie, choć byłoby znacznie przyjemniej, gdyby nie ujmował tego zawsze w ten sposób. Ale nastrój nieco jej się poprawił. Poczuła dyskretną zapowiedź wstrząsu, który oznaczał, że statek wyruszał w kolejny rejs, i rzeczywiście, wielki niebiesko-fioletowy horror na ekranie zaczął odpływać. To było już coś!
    Oczywiście oznaczało to jedynie, że znajdują się w drodze do kolejnej czarnej dziury.
    - Pokaż mi Heecha - zażądał Wan - i... niech pomyślę... tak. Z Robinette'm Broadheadem.
    - Dobrze, Wan - powiedziała Dolly wyciągając swoje pacynki z kąta. W które kopnął je Wan i naciągając je na dłonie. Heech oczywiście nie wyglądał jak prawdziwy Heech; a jeśli mamy być szczerzy, to Robinette Broadhead również wyglądał dość karykaturalnie. Ale dla Wana były one zabawne. I to miało znaczenie dla Dolly, gdyż to on płacił wszystkie rachunki. Pierwszego dnia po wyruszeniu z Port Hegramet pochwalił się Dolly swoją książeczką bankową. Sześć milionów dolarów automatycznie trafiało na nią co miesiąc! Liczby oszołomiły Dolly. Tak wiele znaczyły! Może, prędzej czy później, z tego wodospadu gotówki uda jej się uszczknąć kropelkę albo dwie. Dla Dolly w takich myślach nie było niczego niemoralnego. Być może dawni Amerykanie nazwaliby ją poszukiwaczką złota. Ale większość ludzkiej rasy, przez większą część swojej historii, nazwałaby ją po prostu ubogą.
    Więc karmiła go i spała z nim. Kiedy był w kiepskim nastroju, próbowała udawać niewidzialną, a kiedy zapragnął rozrywki, próbowała go zabawiać:
    - Witam, panie Heechu - powiedziała ręka z Broadheadem, a palce Dolly zgięły się nadając pacynce pewny siebie uśmieszek, głos Dolly brzmiał cienko, jak głos prymitywnego nieokrzesańca (co również było częścią karykatury!). - Jestem niezmiernie szczęśliwy, że mogę pana poznać.
    Ręka z Heechem, głos Dolly brzmiący jak syk węża:
    - Cześć, bezmyślny Ziemianinie. Przybyłeś w samą porę na obiad.
    - Ojej - wrzasnęła ręka z Broadheadem, uśmiechając się szeroko. - Też jestem głodny! A co będziemy jedli na obiad?
    - Aaah! - zaskrzeczała ręka z Heechem, palce rozcapierzone, usta otwarte. - Ciebie! I palce prawej ręki zamknęły się na pacynce z lewej ręki.
    - Cha! Cha! Cha! - śmiał się Wan. - To było bardzo dobre! Choć Heechowie wcale tak nie wyglądają. Nie wiesz, jak wygląda Heech.
    - A ty wiesz? - spytała Dolly własnym głosem.
    - Prawie! Znacznie lepiej niż ty!
    Dolly, uśmiechając się, uniosła rękę z Heechem.
    - Och, ale pan się myli, panie Wan - zabrzmiał śliski, wężowaty głos Heecha. - Właśnie tak wyglądam i czekam na pana w następnej czarnej dziurze!
    Wan poderwał się z krzesła tak gwałtownie, że uderzyło o podłogę.
    - To wcale nie jest śmieszne! - wrzasnął i Dolly ze zdumieniem zauważyła, że drży. - Zrób mi coś do jedzenia! - zażądał i powlókł się do swojego prywatnego lądownika, mrucząc coś pod nosem.
    Żartowanie z nim nie było najmądrzejszym pomysłem. Dolly przygotowała mu więc obiad i podała z udawanym uśmiechem. Ten uśmiech niczego nie załatwiał. Wan był w jeszcze bardziej parszywym nastroju niż zwykle.
    - Durna kobieto! - zaskrzeczał. - Zżarłaś całe dobre jedzenie, jak nie patrzyłem? Nie zostało już nic sensownego do zjedzenia?
    Dolly była bliska płaczu.
    - Przecież lubisz steki - zaprotestowała.
    - Steki! Pewnie, że lubię steki, ale popatrz, co podałaś na deser! - Odepchnął od siebie talerz ze stekiem i brokułami, by złapać talerzyk, na którym leżały herbatniki z kawałkami czekolady i zaczął potrząsać nim przed jej nosem. Ciasteczka rozsypały się na wszystkie strony, a Dolly próbowała je łapać. - Wiem, że to nie jest to co lubisz, złotko, ale nie ma już więcej lodów.
    Spojrzał na nią.
    - Ha! Nie ma już lodów? No dobrze, trudno. To suflet czekoladowy albo budyń...
    - Wan, one też się skończyły. Sam je zjadłeś.
    - Durna kobieta! To niemożliwe!
    - Cóż, skończyły się. A swoją drogą, te wszystkie słodycze ci szkodzą.
    - Nie zatrudniałem cię na pielęgniarkę! Jak mi zgniją zęby, kupię sobie nowe. - Uderzył w talerz, który trzymała w ręce, i ciasteczka rozsypały się. - Wywal te śmiecie. Nie chce mi się już jeść - warknął.
    Był to typowy posiłek na obrzeżach Galaktyki. Skończył się również w sposób typowy - Dolly sprzątała bałagan szlochając. Był takim wrednym typem! I chyba nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
    Ściśle rzecz biorąc, Wan zdawał sobie sprawę z tego, jaki był wredny, aspołeczny, wykorzystujący innych -całą długą listę tych rzeczy przedstawiły mu programy psychoanalityczne. Odbył z nimi ponad trzysta sesji. Sześć dni w tygodniu przez prawie rok. A na samym końcu zakończył całą psychoanalizę żartem.
    - Mam pytanie - powiedział do holograficznej terapeutki, wyglądającej jak całkiem ładna kobieta, w takim wieku, że mogłaby być jego matką, a za razem dość młodej, by była atrakcyjna - a brzmi ono tak: ilu psychoanalityków trzeba, żeby zmienić żarówkę?
    Terapeutka odparła z westchnieniem.
    - Wan, znowu nie chcesz współpracować. No dobrze. Ilu?
    - Tylko jednego - powiedział, śmiejąc się - ale żarówka musi chcieć się zmienić. Ha, ha! A widzi pani, ja nie chcę.
    Przez chwilę patrzyła prosto na niego w milczeniu. Na holograficznym obrazie wyglądała tak, jakby na fotelu siedział wypchany worek, z podwiniętymi nogami, notesem w jednej ręce i ołówkiem w drugiej. Używała go do poprawiania okularów, które zsuwały jej się z nosa kiedy na niego patrzyła. Jak wszystko w jej oprogramowaniu, również ten gest miał jakieś znaczenie, jako uspokajająca sugestia, że mimo wszystko ona jest także istotą ludzką jak on sam, nie srogą boginią. Oczywiście nie była człowiekiem. Ale brzmiała wystarczająco ludzko, kiedy powiedziała:
    - To bardzo stary dowcip, Wan. Co to jest żarówka? Wzruszył ramionami z irytacją.
    - Taka okrągła rzecz, która daje światło - powiedział niepewnie - ale nie załapała pani puenty. Nie chcę, żeby mnie już zmieniano. To mnie nie bawi. Przede wszystkim, ja nie chciałem tego zaczynać, a teraz zdecydowałem się to zakończyć.
    Program komputerowy rzekł spokojnie:
    - Oczywiście, masz do tego prawo, Wan. Co masz zamiar dalej robić?
    - Mam zamiar poszukać mojego... Wyjdę stąd i będę się dobrze bawił - rzekł z wściekłością. - Do tego również mam prawo!
    - Tak, oczywiście - zgodziła się. - Wan? Czy mógłbyś mi powiedzieć, co takiego zacząłeś mówić, zanim zdecydowałeś się powiedzieć coś innego?
    - Nie - odparł wstając. - Nie chciałbym pani powiedzieć, co mam zamiar robić. Zamiast tego po prostu pójdę i to zrobię. Do widzenia.
    - Masz zamiar szukać swojego ojca, prawda? - zawołał za nim program psychoanalityczny, ale Wan nie odpowiedział. Jedyną reakcją z jego strony było to, że trzasnął drzwiami, zamiast normalnie je zamknąć.
    
    Heechowie wcześnie odkryli, jak przechowywać inteligencję, a nawet namiastkę osobowości martwego lub umierającego człowieka w systemach mechanicznych - o czym istoty ludzkie dowiedziały się, gdy po raz pierwszy napotkały tak zwane Niebo Heechów, gdzie wychował się Wan. Robin uważał to za niezmiernie ważny wynalazek. Nie podzielam tej opinii. Rzecz jasna, możecie uważać mnie za uprzedzonego - taka osoba jak ja, będąca przede wszystkim mechanicznym urządzeniem do przechowywania danych, niczego takiego nie potrzebuje; a Heechowie, dokonawszy tego odkrycia, nie zadali sobie trudu wynalezienia takich osób jak ja.
    

    Normalny osobnik ludzki - i chyba każdy osobnik ludzki - powiedziałby terapeutce, że miała rację. W pewnym momencie powiedziałby to także swojej towarzyszce na statku i w łóżku podczas tych trzech tygodni podróży, choćby tylko po to, żeby podzielić się z kimś swą nadzieją płynącą z szansy zdobycia czegoś na zewnątrz i swoim bardzo prawdziwym strachem. Wan nigdy nie nauczył się dzielić swoimi uczuciami, bo nigdy nie nauczył się w ogóle dzielić czymkolwiek. Wychowany w Niebie Heechów, nie mając w pobliżu żadnego gorącokrwistego ludzkiego towarzysza przez najważniejsze dziesięć lat swego dzieciństwa, stał się archetypem socjopaty. Tęsknota za miłością popychała go do poszukiwań swego zaginionego ojca wśród wszystkich okropności kosmosu. Całkowity brak poczucia spełnienia sprawił, że teraz Wan nie był w stanie zaakceptować miłości czy choćby wspólnoty. Jego najbliższymi towarzyszami przez te dziesięć okropnych lat były programy komputerowe stanowiące zapisy martwych umysłów, zwane Zmarłymi. Skopiował je i zabierał ze sobą wszędzie, gdzie udawał się statkiem Heechów, rozmawiał z nimi, a nie ze zbudowaną z krwi i kości Dolly, bo wiedział, że to tylko maszyny. Nie przeszkadzało im, że są tak traktowane. Dla Wana osoby z krwi i kości także były czymś w rodzaju automatów - moglibyśmy porównać je do automatów z kawą. Wrzucał monetę, a one dawały mu to, co chciał. Seks. Albo rozmowę. Albo przygotowanie dla niego jedzenia, albo sprzątanie po jego świńskich nawykach.
    Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby liczyć się z uczuciami automatu. Nawet wówczas, gdy automat był dziewiętnastoletnią istotą ludzką, która byłaby wdzięczna za samą możliwość otrzymania pozwolenia na myślenie, że go kocha.



Strona główna     Indeks