Stał tam, blokując mi przejście facet z twarzą jak ogorzałe awokado. Rozpoznałem ten wyraz twarzy zanim poznałem człowieka. Wyrażał upartość, irytację, znużenie. Twarz o takim wyrazie należała do Audeetego Walthersa Jr, który - jak podpowiedział mi mój program sekretarski - próbował skontaktować się ze mną od kilku dni.
- Cześć Audee - powiedziałem, naprawdę bardzo serdecznie, potrząsając jego dłonią i kiwając głową w stronę pięknej młodej kobiety o orientalnym wyglądzie, która stała obok niego - to wspaniale, że cię znowu widzę! Mieszkasz w tym hotelu? Cudownie! Słuchaj, muszę lecieć, ale umówmy się na kolację, ustalcie to z recepcjonistą, dobrze? Wracam za parę godzin. - Uśmiechnąłem się do niego i do młodej kobiety, po czym zostawiłem ich tam.
Nie mam zamiaru teraz udawać, że to był szczyt dobrego wychowania, ale - jak to się czasem zdarza - rzeczywiście się spieszyłem, a poza tym moje jelito dawało mi się we znaki. Wpakowałem Essie do taksówki jadącej w jednym kierunku, a sam złapałem inną, która miała zawieźć mnie do sądu. Pewnie, gdybym wiedział, z czym Walthers na mnie czeka, byłbym bardziej wyrozumiały. Ale nie wiedziałem, przed czym w ten sposób uciekam.
Ani ku czemu uciekam, jeśli już mamy być precyzyjni.
Ostatni odcinek drogi istotnie pokonałem nieco mniej pospiesznie, gdyż ruch był większy niż zwykle. Na ulicy trwała parada, która właśnie miała rozpocząć marsz, a wokół Międzynarodowego Pałacu Sprawiedliwości zgromadził się tłum. Pałac to czterdziestopiętrowy drapacz chmur, zamocowany na kesonach w błotnistej glebie Rotterdamu. Oglądany z zewnątrz dominuje nad połową miasta. Oglądany od wewnątrz składa się ze
szkarłatnych draperii i półprzepuszczalnego szkła, modelowy symbol nowoczesnego międzynarodowego trybunału. To nie jest miejsce, gdzie idziesz wykłócać się o mandat za parkowanie.
Nie jest to też miejsce, gdzie ktokolwiek w ogóle przejmuje się poszczególnymi jednostkami; gdybym był choć odrobinę próżny, a tak jest w istocie, mógłbym puszyć się z dumy na samą myśl, że w procesie, w którym byłem, z technicznego punktu widzenia, pozwanym, występowało czternaście zainteresowanych stron, z których cztery były niepodległymi państwami. W samym Pałacu miałem nawet wynajęte biuro do użytku prywatnego, ponieważ przysługiwało to wszystkim zainteresowanym stronom. Ale nie poszedłem prosto do biura. Była prawie jedenasta, istniała więc niemała szansa, że sąd już rozpoczął sesję przewidzianą na ten dzień, uśmiechnąłem się więc i zacząłem przepychać do sali przesłuchań. Była zatłoczona. Zawsze była zatłoczona, bo podczas przesłuchań można było zobaczyć wiele znanych osobistości. W swej próżności pomyślałem, że również się do nich zaliczam i wchodząc sądziłem, że wiele głów zwróci się w moją stronę. Nie było żadnych głów i żadnego odwracania. Wszyscy gapili się na pół tuzina wychudzonych, brodatych indywiduów w afrykańskich tunikach i sandałach, siedzących przy barierce po stronie sali przeznaczonej dla powodów, pijących Coca-colę i chichoczących do siebie. Starcy. Nie co dzień można było ich oglądać. Pogapiłem się na nich jak wszyscy, aż poczułem dotknięcie na ramieniu i odwróciłem się, by ujrzeć Maitre Ijsingera, mojego prawnika z krwi i kości, patrzącego na mnie z wyrzutem. - Spóźnił się pan, Mijnheer Broadhead - szepnął. - Sąd zauważy pana nieobecność.
Ponieważ Sąd zajęty był właśnie poszeptywaniem i wykłócaniem się o to, czy dziennik pierwszego badacza, który odkrył tunel Heechów na Wenus można uznać za materiał dowodowy, szczerze w to wątpiłem. Ale jak się płaci prawnikowi tyle, co ja Maitre Ijsingerowi, to nie po to, żeby się z nim kłócić.
W nadziei, że odkryte przez nich przy pierwszej wizycie na Ziemi australopiteki w końcu wyewoluują tworząc cywilizację techniczną, Heechowie zdecydowali się zachować złożoną z nich kolonię w czymś w rodzaju zoo. Ich potomków nazwano "Starcami". Oczywiście, Heechowie pomylili się w swoich prognozach. Australopiteki nigdy nie nabyły inteligencji, jedynie wymarły. Dla ludzkiej rasy była kubłem zimnej wody refleksja, że tzw. "Niebo Heechów", czyli największy i najbardziej zaawansowany technologicznie statek kosmiczny, jaki widziała ludzkość, był w rzeczywistości tylko czymś w rodzaju klatki z małpami.
Oczywiście, nie było żadnego powodu prawnego, żebym w ogóle mu płacił. Jeśli o cokolwiek w ten sprawie chodziło, to o wniosek Cesarstwa Japonii o rozwiązanie Korporacji Gateway. Uczestniczyłem w niej, jako znaczący udziałowiec w przedsięwzięciach czarterowych S. Ja., gdyż Boliwijczycy wystąpili z wnioskiem o zakazanie lotów czarterowych twierdząc, że finansowanie kolonistów było równoznaczne z "przywróceniem niewolnictwa." Kolonistów nazywano w nim "wziętymi w niewolę chłopami pańszczyźnianymi", a ja, wraz z innymi, zostałem określony jako "niecny wyzyskiwacz ludzkiej niedoli". Co tu robili Starcy? Cóż, również byli stroną postępowania, gdyż twierdzili, iż S. Ja. jest ich własnością - oni i ich przodkowie żyli tam od tysięcy lat. Ich pozycja w sądzie była nieco skomplikowana. Pozostawali pod opieką rządu Tanzanii, gdyż uznano, że to właśnie Tanzania była ich pierwotną ziemską ojczyzną, ale Tanzania nie była reprezentowana na sali sądowej. Tanzania bojkotowała Pałac Sprawiedliwości z powodu niekorzystnej dla niej decyzji dotyczącej pocisków woda-ziemia, wydanej rok wcześniej, więc ich sprawami zajmował się Paragwaj, który w istocie był stroną bezpośrednio zainteresowaną z powodu sporu granicznego z Brazylią, która z kolei była obecna jako państwo, gdzie znajdowała się siedziba Korporacji Gateway. Nadążacie za tym wszystkim? Bo ja nie i dlatego zatrudniłem Maitre Ijsingera.
Gdybym pozwalał sobie na angażowanie się w każdy głupi proces o parę milionów dolarów, nie wychodziłbym przez cały dzień z sali sądowej. Mam zbyt wiele do roboty z pozostałymi aspektami mojego życia, więc w normalnych warunkach rzuciłbym do walki prawników i spędzał czas w znacznie sensowniejszy sposób, plotkując z Albertem Einsteinem albo brodząc przy brzegu Morza Tappajskiego z moją żoną. Teraz wszakże było kilka szczególnych powodów dla mojej obecności. Zobaczyłem jeden z nich, wpół śpiący, siedzący na skórzanym krześle koło Starców.
- Chyba tam pójdę i zobaczę, czy Joe Kwiatkowski nie ma ochoty na filiżankę kawy - zwróciłem się do Ijsingera.
Kwiatkowski był Polakiem reprezentującym Wschodnioeuropejską Wspólnotę Gospodarczą, a w tym procesie - jednym z powodów. Ijsinger zbladł.
- Ależ on jest naszym przeciwnikiem!.
- Ale jest również moim starym przyjacielem - odparłem, tylko nieco naginając fakty - Kwiatkowski był poszukiwaczem z Gateway i parę razy tęgo popiliśmy wspominając dawne dobre czasy.
- Podczas procesu o takiej randze nie ma przyjaciół - poinformował mnie Ijsinger, a ja ograniczyłem się rzucenia mu uśmiechu i pochyliłem się, by syknąć na Kwiatkowskiego, z którym fajnie się gadało, jeśli tylko był w pełni obudzony.
- Nie powinienem być z tobą tutaj, Robin - huknął na mnie, kiedy znaleźliśmy się w moim apartamencie na piętnastym piętrze. - Zwłaszcza siedząc przy kawie! A masz coś do kawy?
Pewnie, że miałem - śliwowicę z jego ulubionej krakowskiej gorzelni. I kambodżańskie cygara jego ulubionej marki, solone śledzie i do tego wszystkiego herbatniki.
Gmach sądu zbudowano nad małym kanałem przy rzece Maas i czuło się zapach wody. Ponieważ udało mi
się otworzyć okno, słychać było łódki przepływające pod utworzonym przez budynek łukiem i odgłosy samochodów przejeżdżających tunelem pod Maas odległym o ćwierć kilometra. Otworzyłem okno nieco szerzej z powodu palonego przez Kwiatkowskiego cygara i ujrzałem flagi i orkiestry na ulicach.
- Z jakiej okazji ta dzisiejsza parada? - zapytałem. Zlekceważył to pytanie.
- Bo wojsko lubi parady - mruknął. - A teraz dość błazenady, Robin. Wiem czego chcesz i z góry mówię, że to niemożliwe.
- Chcę - odparłem - żeby WWG pomogła mi unieszkodliwić terrorystów wraz z ich statkiem, co leży w interesie nas wszystkich. A ty mi mówisz, że to niemożliwe. Świetnie, przyjmuję to do wiadomości, ale czemu to jest niemożliwe?
- Bo ty nic nie wiesz o polityce. Wydaje ci się, że WWG może sobie pójść do Paragwajczyków i powiedzieć im: Słuchajcie, idźcie i dobijcie interesu z Brazylią, to znaczy wy będziecie bardziej elastyczni w tym sporze o granicę, jeśli oni podzielą się informacjami z Amerykanami, co umożliwi schwytanie statku terrorystów.
- Tak - odparłem. - Dokładnie tak mi się wydaje.
- To źle ci się wydaje. Nie będą chcieli nawet z tobą gadać.
- WWG - rzekłem cierpliwie, gdyż na tę okoliczność zostałem dobrze wyposażony w informacje przez mój system wyszukiwania danych, Alberta Einsteina - jest największym partnerem handlowym Paragwaju. Jeśli tylko gwizdniecie, oni podskoczą.
- W większość przypadków - tak. Kluczem do całej sytuacji jest Republika Kambodży. Mają swoje prywatne układy z Paragwajem. I nic już na ten temat nie powiem, co najwyżej, że zostały one zaakceptowane na najwyższym szczeblu. Poproszę jeszcze kawy - dodał, wyciągając filiżankę - i tym razem z mniejszą zawartością kawy.
Nie pytałem Kwiatkowskiego, co to są te "prywatne
ustalenia", bo gdyby chciał mi o nich powiedzieć, to nie nazywałby ich "prywatnymi". Nie musiałem pytać. Chodziło o sprawy wojskowe. Wszystkie "prywatne ustalenia", jakich dokonywały między sobą rządy, miały charakter wojskowy, a gdybym tak nie przejmował się terrorystami, to zamartwiałbym się szaleństwem widocznym w zachowaniu uroczyście wyświęconych rządów. Ale nie wszystko na raz.
Zgodnie z radą Alberta wezwałem więc do mojego biura prawniczkę z Malezji, a następnie misjonarza z Kanady, zaś w dalszej kolejności - generała z Albańskich Sił Lotniczych, a dla każdej z tych osób miałem jakąś przynętę, którą pomachałem jej przed nosem. Albert powiedział mi, za jakie dźwignie należy pociągać i jakie szklane paciorki rozdawać dzikusom - tu dodatkowy przydział przewozów dla kolonistów, tam darowizna na cele charytatywne. Czasami wystarczył sam uśmiech. Rotterdam był dobrym miejscem na robienie takich rzeczy, od czasów, gdy przeniesiono Pałac Sprawiedliwości z Hagi. Haga nieco ucierpiała ostatnimi czasy, gdy pewien żartowniś zabawiał się TNP, więc wszystkich można było teraz znaleźć w Rotterdamie. Wszystkie typy ludzkie. Wszelkie kolory skóry, płcie, we wszelkich możliwych ubiorach, od ekwadorskich prawniczek w spódniczkach mini, po nababów od energii geotermalnej z Wysp Marshalla w sarongach i naszyjnikach z zębów rekina. Trudno było określić, czy robię jakieś postępy, ale o wpół do pierwszej mój brzuch powiedział mi, że zaraz zacznie mnie poważnie boleć, jeśli nie wrzucę doń jakiegoś żarcia, więc na resztę dnia postanowiłem się urwać. Pomyślałem z tęsknotą o naszym przyjemnym, cichym apartamencie hotelowym z pięknym, letnim stekiem przyniesionym przez obsługę i zdjęciu butów, ale obiecałem Essie, że spotkam się z nią w jej firmie. Poprosiłem więc Alberta, żeby podsumował to, co udało mi się osiągnąć oraz przygotował zalecenia na przyszłość i przedarłem się do taksówki.
Nie da się nie zauważyć tych filii restauracji Essie. Łuki z lśniącego niebiesko metalu Heechów można już
chyba spotkać w każdym kraju świata. Jako szefowa Essie zarezerwowała dla nas stolik na balkonie, oddzielony ozdobnym sznurem, i przywitała mnie na schodach pocałunkiem, zmarszczeniem brwi i dylematem.
- Robin! Posłuchaj! Oni chcą tu podawać majonez do frytek. Czy powinnam się zgodzić?
Oddałem jej pocałunek, ale zerkałem przy tym ponad jej ramieniem, próbując dojrzeć, jakiż to straszliwy chaos przygotowano dla nas na nakrytym stole.
- To już twoja decyzja - odparłem.
- Tak, oczywiście, to moja decyzja. Ale to ważne, Robin! Tak bardzo się staraliśmy, żeby odtworzyć smak prawdziwych frytek, wiesz. A teraz majonez? - Cofnęła się i przyjrzała mi nieco uważniej, a jej wyraz twarzy się zmienił. - Jesteś taki zmęczony! Masz tyle zmarszczek! Robin, jak się czujesz?
Obdarowałem ją najbardziej czarującym z moich uśmiechów.
- Jestem tylko głodny, złotko - odkrzyknąłem i z fałszywym entuzjazmem spojrzałem na ustawione przede mną talerze. - No, no! Nieźle to wygląda, co to jest, taco?
- To czapati - odparła z dumą. - Taco leży tam. A tu bliny. Powiedz, czy ci smakuje. - Pewnie, musiałem spróbować wszystkiego, a nie było to coś, czego życzył sobie mój żołądek. Taco, czapati, kulki ryżowe w kwaśnym rybnym sosie, coś, czego smak kojarzył mi się głównie z gotowanym jęczmieniem. Żadna z tych potraw nie była w moim guście. Ale wszystkie były jadalne.
Były również darem Heechów. Wielkie odkrycie, którym podzielili się z nami Heechowie, głosiło, że większość żywych tkanek, także twoich i moich, składa się z czterech pierwiastków: węgla, wodoru, tlenu i azotu - C, H, O, N - pożywienia CHON. Ponieważ właśnie z takich gazów jest zbudowana najlepsza część komety, Heechowie wybudowali swoją Fabrykę Pożywienia w Obłoku Oorta, gdzie komety naszego Słońca wiszą sobie spokojnie, aż jakaś gwiazda je stamtąd wyciągnie i wyśle, żeby ozdobiły nasze niebo.
CHON to jednak nie wszystko. Potrzebujemy jeszcze paru innych pierwiastków. Najważniejsza z nich jest chyba siarka, potem, zdaje się, sód, magnez, fosfor, chlor, potas, wapń - że nie wspomnę o odrobince kobaltu, z której powstaje witamina B-12, chromie niezbędnym dla tolerancji glukozy, jodzie dla tarczycy, licie, fosforze, arsenie, selenie, molibdenie, kadmie, cynku do kompletu. Pewnie potrzebny jest cały układ okresowy pierwiastków, przynajmniej w śladowych ilościach, ale w przypadku większości z nich są to tak małe ilości, że nie trzeba się nawet martwić o dodawanie ich do całej tej breji - pojawiają się jako zanieczyszczenia, czy tego chcemy, czy nie. Więc zatrudnione przez Essie chemicznych kucharek sześć pracowało, żeby było co jeść, i to dla wszystkich - nie tylko po to, żeby utrzymać ludzi przy życiu, ale podając im to w formie dań z różnych stron świata, od czapati po kulki ryżowe. Z pożywienia CHON da się zrobić wszystko, jeśli się tylko odpowiednio wymiesza składniki. Oprócz tego Essie zarabiała na tym kupę pieniędzy, a przy okazji okazało się, że sprawia jej to frajdę.
W końcu zdecydowałem się na coś, przeciwko czemu nie opierał się mój żołądek - wyglądało to jak hamburger i smakowało jak sałatka z awokado z kawałkami bekonu, a Essie powiedziała, że nazwali to Big Chon - Essie wszędzie było pełno. Sprawdzanie temperatury promienników podczerwonych, szukanie tłuszczu pod zmywarkami, próbowanie deserów, robienie wielkiej awantury, bo koktajle mleczne były zbyt chude.
Essie dała mi słowo, że żadne jedzenie z jej restauracji nie będzie dla nikogo szkodliwe, choć mój żołądek wykazał nieco mniej wiary w jej słowa niż ja. Nie podobał mi się hałas dochodzący z ulicy na zewnątrz - czy to z powodu parady? - ale poza tym było mi tak dobrze, jak tylko mogło być w tej sytuacji. Byłem wystarczająco odprężony, by doceniać zwrot, jaki nastąpił w naszym życiu. Kiedy Essie i ja pojawiamy się gdzieś publicznie, ludzie się na nas gapią i to zwykle akurat na mnie. Ale nie tutaj. W restauracjach swojej sieci Essie była gwiazdą.
Na zewnątrz przechodnie gromadzili się, by obejrzeć paradę. Wewnątrz żaden z pracowników nie poświęcił jej ani odrobiny uwagi. Poświęcili się pracy, z widocznym napięciem mięśni karku, rzucając ukradkowe spojrzenia w jednym kierunku - na wspaniałą damę, która była ich szefową. Cóż, Essie nie zawsze zachowywała się jak dama; odniosła korzyści z ćwierćwiecza nauki języka angielskiego u eksperta - czyli mnie - ale kiedy się wkurzy, po całym pomieszczeniu latają takie słowa, jak "niekulturny" i "swołocz".
Przemieściłem się do okna na drugiej kondygnacji, żeby rzucić okiem na paradę. Zbliżała się w stronę Weeny, z dziesięcioma osobami w jednej linii, z orkiestrami, wrzaskami i transparentami. Beznadzieja. Albo coś jeszcze gorszego. Po drugiej stronie ulicy, przed stacją, powstało jakieś zamieszanie, policjanci i transparenty, zwolennicy ponownych zbrojeń kontra pacyfiści. Nie dało się ich odróżnić patrząc, jak walą się po głowach transparentami, zaś Essie, która znów się obok mnie pojawiła sięgając po własny Big Chon, spojrzała na nich i potrząsnęła głową.
- Jak tam kanapka? - naciskała.
- W porządku - odparłem, z ustami pełnymi węgla, wodoru, tlenu i azotu plus pierwiastki śladowe. - Rzuciła mi spojrzenie typu "mów głośniej". - Powiedziałem, że w porządku - podniosłem głos.
- Nie słyszę cię w tym hałasie - poskarżyła się oblizując wargi; smakowało jej to, czym handlowała. Wskazałem głową w stronę parady.
- Nie wiem, czy to takie dobre - powiedziałem.
- Pewnie nie - zgodziła się, patrząc z niesmakiem na grupę ludzi, którą chyba nazywają Zouaves, czy jakoś tak - maszerujący w mundurach ciemnoskórzy. Nie widziałem ich naszywek narodowych, ale każdy z nich miał na ramieniu szybkostrzelny karabinek i pokazywał różne wygibasy: obrót, stuknięcie kolbą o chodnik, podrzut ze schwytaniem, wszystko to bez przerywania marszu.
- Chyba powinniśmy już wracać do sądu - powiedziałem.
Sięgnęła nad stołem i wzięła ostatnie okruchy mojej kanapki. Niektóre Rosjanki po czterdziestce rozpływają się w fałdach tłuszczu, inne kurczą się i wysychają. Ale nie Essie. Nadal miała proste plecy i cienką talię, która wpadła mi w oko przy pierwszym spotkaniu.
- Chyba tak - odparła i zaczęła zbierać swoje programy, każdy z nich na własnym wachlarzu. - Dość się naoglądałam mundurów w dzieciństwie, jakoś nie mam ochoty patrzeć na nie teraz.
- Nie da się zrobić parady bez mundurów.
- Nie chodzi tylko o paradę. Spójrz, na chodniku też stoją. - I rzeczywiście tak było, mniej więcej co czwarta osoba miała na sobie jakiś mundur. Było to trochę zaskakujące i opanowało mnie dziwne uczucie. Rzecz jasna, każdy kraj zawsze miał jakieś siły zbrojne, ale trzymano je w ukryciu, jak domową gaśnicę w schowku. Ludzie tak naprawdę nigdy ich nie oglądali. Ale teraz znowu zaczęli się rzucać w oczy.
- Tak czy inaczej - powiedziała, starannie zbierając okruchy CHON ze stołu na jednorazowy talerzyk i rozglądając się na koszem na śmieci - musisz być już zmęczony, więc powinniśmy iść. Daj mi swoje śmieci.
Czekałem na nią przy drzwiach, a Essie zmarszczyła brwi, gdy do mnie podeszła.
- Pojemnik jest prawie pełen. A w instrukcji jest napisane wyraźnie, że należy go opróżniać przy wypełnieniu w sześćdziesięciu procentach - a co się stanie, jeśli w jednej chwili wyjdzie większa grupa ludzi? Powinnam wrócić i pouczyć menedżera - och, diabli - krzyknęła, a jej wyraz twarzy się zmienił. - Zapomniałam zabrać programy! - I pobiegła z powrotem na górę, gdzie zostawiła swoje wachlarze.
Stałem przy drzwiach, czekając na nią i obserwując paradę. To było tak obrzydliwe! Były tam autentyczne fragmenty uzbrojenia, jak działka przeciwlotnicze i transportery opancerzone, a za kapelą grającą na dudach szła ekipa żonglująca pistoletami maszynowymi. Poczułem, jak drzwi otwierają się za mną i odsunąłem się na bok, kiedy Essie je popchnęła.
- Znalazłam je - powiedziała uśmiechając się i trzymając gruby plik wachlarzy, kiedy zwróciłem się w jej stronę.
I wtedy coś podobnego do osy przeleciało koło mojego ucha.
W Rotterdamie nie ma os. Ujrzałem jak Essie pada do tyłu, a drzwi się za nią zamykają. To nie była osa. To był wystrzał z broni palnej. Jeden z tych podrzucanych pistoletów musiał mieć w lufie prawdziwy nabój i wypalił.
Już kiedyś prawie straciłem Essie. To było dawno temu, ale o tym nie zapomniałem. Cały ten żal napłynął znów tak żywy, jakby to się stało wczoraj, kiedy odepchnąłem te durne drzwi i pochyliłem się nad nią. Leżała na plecach, z plikiem związanych wachlarzy na twarzy, a kiedy ją podnosiłem spostrzegłem, że choć ma krew na twarzy, oczy ma szeroko otwarte i patrzy na mnie.
- Hej, Rob! - powiedziała ze zdumieniem w głosie. - Uderzyłeś mnie?
- Rany, nie! Dlaczego miałbym cię uderzyć? - Jedna z dziewcząt z obsługi podbiegła do nas z plikiem papierowych serwetek. Złapałem je i wskazałem na elektrosamochód w czerwone i białe paski z napisem Poliklinische centrum wyrytymi na burcie, stojący na skrzyżowaniu z powodu parady. - Hej, ty! Sprowadź karetkę! I wezwij policję, tylko szybko!
Essie usiadła, odepchnęła moją rękę, a dookoła nas zaroiło się od policjantów i obsługi.
- Po co karetka, Robin? - zapytała przytomnie. - To tylko krew z nosa, zobacz! - I faktycznie nic innego nie było. Miał miejsce strzał, zgadza się, ale kula uderzyła w plik wachlarzy i tam utkwiła. - Moje programy! - zajęczała Essie, próbując odebrać je policjantowi, który chciał wyjąć z nich kulę jako materiał dowodowy. Ale i tak były zniszczone. Tak właśnie rozwijał się mój dzień.
Kiedy Essie i ja byliśmy na randce z przeznaczeniem, Audee Walthers zabrał, swoją dziewczynę na zwiedzanie Rotterdamu. Aż się spocił, kiedy się rozstaliśmy; tak na niektórych działa obecność dużych pieniędzy.
Brak pieniędzy pozbawił Walthersa i Yee-xing przyjemności zwiedzania Rotterdamu. A mimo to, dla Walthersa, który miał jeszcze we włosach siano z planety Peggy oraz dla Yee-xing, która rzadko przebywała w miejscach innych niż S. Ja. czy bezpośrednie otoczenie pętli startowej, Rotterdam był prawdziwą metropolią. Nie mogli sobie pozwolić na kupienie niczego, ale przynajmniej mogli pooglądać wystawy. Broadhead zgodził się na spotkanie, powtarzał sobie Walthers, kiedy jednak pozwolił sobie na myślenie o tym z zadowoleniem, ciemna strona Walthersa odpowiedziała z gwałtowną pogardą: Broadhead tylko powiedział, że się z nimi spotka. Ale jakoś nie podchodził do tego ze szczególnym entuzjazmem...
- Dlaczego ja się tak pocę? - spytał głośno. Yee-xing wsunęła mu dłoń pod ramię w akcie moralnego wsparcia.
- Wszystko będzie dobrze - odpowiedziała trochę nie na temat - w taki czy inny sposób. Audee Walthers spojrzał na nią w dół z wdzięcznością. Walthers nie był szczególnie wysoki, ale Janie Yee-xing była rzeczywiście drobniutka; wszystko w niej było malutkie z wyjątkiem oczu, lśniących i czarnych, a zawdzięczała to operacji - ten błąd popełniła w czasach, gdy była zakochana w szwedzkim bankierze i myślała, że tylko mongoloidalne oczy przeszkadzają mu w odwzajemnieniu tego uczucia. - No i co? Wchodzimy?
Walthers nie miał pojęcia o czym ona mówi i chyba okazał to zmarszczeniem brwi; Yee-xing dotknęła jego ramienia swoją małą, kształtną główką i spojrzała w stronę tablicy z nazwą sklepu. Blade litery, wyglądające, jakby je zawieszono na tle hebanowej pustki, głosiły:
Życie Po Śmierci
Walthers przyjrzał się im i znowu spojrzał na nią.
- To przedsiębiorca pogrzebowy - odgadł i roześmiał się, kiedy zrozumiał jej żart. - Ale aż tak źle jeszcze z nami nie jest, Janie.
- Nie - odparła - a właściwie niezupełnie. Nie poznajesz tej nazwy? - I wtedy oczywiście ją rozpoznał:
to była jedna z firm Robinette'a Broadheada z listy ściągniętej z sieci.
Im więcej się dowiadujesz o Broadheadzie, tym większe prawdopodobieństwo, że wymyślisz coś, co skłoni go do ubicia interesu; to miało jakiś sens.
- Czemu nie? - rzekł Walthers przyzwalająco i poprowadził ją przez kurtynę powietrzną w chłodne, mroczne zakamarki biura. Jeśli nawet nie było to biuro przedsiębiorcy pogrzebowego, wnętrze urządzała im ta sama firma od dekoracji wnętrz. W tle rozbrzmiewała cicha, trudna do określenie muzyka, rozchodził się też zapach dzikich kwiatów, choć jedyną dekoracją był bukiet bladych róż w kryształowym wazonie. Wysoki, przystojny, niemłody już mężczyzna pojawił się między nimi; Walthers nie zauważył czy wstał on z jednego z krzeseł, czy też zmaterializował się jako hologram. Postać uśmiechnęła się łagodnie i spróbowała odgadnąć, jakiej są na narodowości. Nie udało jej się to.
- Guten tag - zwrócił się do Walthersa, zaś do Yee-xing - Gor ho oj nej.
- Oboje mówimy po angielsku - rzekł Walthers. - A pan?
Wypielęgnowane brwi uniosły się w górę.
- Oczywiście. Witamy w firmie Życie Po Śmierci. Czy w państwa otoczeniu jest ktoś, kto wkrótce umrze?
- Nikt, o kim bym wiedział - odparł Walthers.
- Rozumiem. Oczywiście, możemy wiele osiągnąć nawet wtedy, gdy osoba jest już w stanie śmierci metabolicznej, choć im szybciej rozpoczniemy transfer, tym lepiej... Czy może w sposób odpowiedzialny planują państwo własną przyszłość?
- Ani jedno, ani drugie - rzekła Yee-xing. - Chcemy tylko dowiedzieć się czegoś o państwa ofercie.
- Oczywiście. - Mężczyzna uśmiechnął się, wskazując im gestem miejsca na wygodnej kanapie. Nie zauważyli, jak to zrobił, ale światła stały się jaśniejsze, a muzyka zabrzmiała o parę decybeli głośniej. - Oto moja wizytówka - powiedział, podając Walthersowi kartonik i zarazem rozwiązując trapiący go problem: wizytówka
była materialna, podobnie jak palce, które mu ją podały. - Może opowiem trochę o podstawowych problemach; później pozwoli nam to zaoszczędzić nieco czasu. Przede wszystkim, Życie Po Śmierci nie jest żadną organizacją religijną i nie rości sobie pretensji do oferowania zbawienia. Oferujemy jedynie pewną formę przetrwania. To, czy państwa osobowości - takie, jakimi są tu i teraz, w tym pokoju - będą tego świadome, czy nie - uśmiechnął się - to problem, nad którym ciągle dyskutują metafizycy. Gwarantujemy jednak, że państwa zachowane osobowości, jeśli zdecydujecie się na taką operację, przejdą test Turinga, oczywiście pod warunkiem, że w momencie rozpoczęcia transferu mózg będzie w dobrym stanie, zaś otoczenie, jakie postrzega zachowany klient, będzie wybrane z listy dostępnych możliwości. Oferujemy ponad dwieście środowisk, od... Yee-xing pstryknęła palcami.
- Zmarli - rzekła, nagle pojmując. Sprzedawca skinął głową, choć jego wyraz twarzy stał się nieco spięty.
- Tak właśnie nazywano oryginały, owszem. Jak widzę, znany jest państwu artefakt zwany Niebem Heechów, który teraz jest wykorzystywany jako transportowiec dla kolonistów...
- Jestem Trzecim Oficerem tego transportowca - odparła Yee-xing, wszystko się zgadzało z wyjątkiem użytego czasu teraźniejszego - a mój obecny tu przyjaciel Siódmym.
- Zazdroszczę państwu - rzekł sprzedawca, a wyraz jego twarzy dowodził, że faktycznie tak było. Zazdrość nie przeszkodziła mu jednak w wykonywaniu obowiązków sprzedawcy i Walthers słuchał z uwagą, trzymając Janie Yee-xing za rękę. Cieszył się z dotyku tej ręki; dzięki temu nie myślał ostatnio o Zmarłych i ich protegowanym, Wanie, a przynajmniej o tym, co prawdopodobnie Wan robi w tej chwili.
Oryginalni Zmarli, jak twierdził sprzedawca, zostali niestety sknoceni; transfer ich wspomnień i osobowości z wilgotnych, szarych zasobników mieszczących się w ich
czaszkach do kryształowych zbiorów danych, które chroniły ich od śmierci, został przeprowadzony przez niefachową siłę roboczą, za pomocą sprzętu, który skonstruowano dla zupełnie innej rasy. Dlatego też zapis był niedoskonały. Najprostszym sposobem wyobrażenia sobie tego problemu, jak objaśnił sprzedawca, było uświadomienie sobie, że Zmarli doznali takiego wstrząsu z powodu niefachowego transferu, że dostali świra. Ale coś takiego nie miało obecnie miejsca. Aktualne procedury zapisu zostały udoskonalone tak, że każdy ze zmarłych mógł prowadzić konwersację z tymi, którzy go przeżyli, tak sprytnie, że nie różniło się to od rozmowy z żywą osobą. Więcej! Sam pacjent prowadził w zbiorach danych aktywne życie. Mógł doświadczyć muzułmańskiego, chrześcijańskiego czy scjentologicznego raju, kompletnego, zawierającego odpowiednio pięknych chłopców rozsypanych jak perły na trawie, chóry anielskie, czy też samego L. Rona Hubbarda. Jeśli nie miał religijnych ciągot, mógł przeżywać przygody (popularnym wyborem były: wspinaczka górska, nurkowanie, jazda na nartach, lotniarstwo i tai-chi w locie swobodnym), mógł słuchać dowolnej muzyki, w dowolnie wybranym towarzystwie... i oczywiście (nie będąc w stanie ocenić poprawnie charakteru znajomości Walthersa i Yee-xing, sprzedawca podał im tę informację w neutralny sposób) seks. Wszelkie odmiany seksualnego doświadczenia. Nieprzerwanie.
- Jakie to nudne - rzekł Walthers, zadumawszy się nad tym, co usłyszał.
- Dla pana i dla mnie - przyznał sprzedawca - ale nie dla nich. Widzi pan, oni nie pamiętają zbyt dobrze zaprogramowanych doświadczeń. Tym zbiorom danym aplikuje się przyspieszone uprzedzenie do rozkładu. Nie dla innych. Jeśli pewnego dnia porozmawia pan z ukochaną, potem wróci do tej rozmowy po roku, ona będzie to świetnie pamiętać. Ale zaprogramowane doświadczenia przelatują przez ich umysły jak burza -po prostu miłe wspomnienia przyjemności, więc chcą bez przerwy je przeżywać.
Kiedy programy i bazy danych tak zwanych Zmarłych stały się dostępne do badań, moja twórczyni, S. Ja. Broadhead, była rzecz jasna ogromnie nimi zainteresowana. Postawiła przed sobą zadanie skopiowania tego dzieła. Najbardziej złożonym wyzwaniem była oczywiście transkrypcja bazy danych ludzkiego mózgu i systemu nerwowego, który jest zapisywany chemicznie i w sposób nadmiarowy, na wachlarze Heechów. Udało jej się to na tyle znakomicie, że nie tylko założyła sieć przedsiębiorstw Życie Po Śmierci, ale także stworzyła mnie. Zapis danych w Życie Po Śmierci opierał się na jej najwcześniejszych badaniach. Później szło coraz lepiej - lepiej nawet niż Heechom - i zdołała połączyć nie tylko ich technologie, ale również niezależne techniki wynalezione przez ludzkość. Zmarli nigdy nie przechodzili Testu Turinga. Dzieła stworzone przez Essie Broadhead, po jakimś czasie, potrafiły. I przechodziły.
- Jakie to straszne - rzekła Ye-xing. - Audee, musimy już wracać do hotelu.
- Za chwilę, Janie. Wspomniał pan coś o rozmawianiu z nimi.
Oczy sprzedawcy zabłysły.
- Oczywiście. Niektórzy z nich uwielbiają rozmawiać, także z nieznajomymi. Mają państwo jeszcze chwilkę? To naprawdę bardzo proste. - Nie przerywając monologu poprowadził ich do konsoli piezowizyjnej, zajrzał do owiniętego w jedwab spisu i wystukał kilka kodów. - Autentycznie się zaprzyjaźniłem z niektórymi z nich - wyznał nieco zawstydzony. - Kiedy nic się nie dzieje w biurze, często wywołuję któregoś z nich i ucinamy sobie miłą pogawędkę... O, Rex! Jak się masz?
- Znakomicie - odparł przystojny, opalony starszy pan, który pojawił się na ekranie piezowizora. - Miło cię
widzieć! Przedstawisz mnie swoim przyjaciołom? - dodał spoglądając z sympatią na Walthersa i Yee-xing. Gdyby istniał jakiś idealny wizerunek mężczyzny, który przekroczył już pewien wiek, to właśnie było to; miał wszystkie włosy i chyba też wszystkie zęby; miał zmarszczki mimiczne przy kącikach oczu, ale reszta jego twarzy pozostała gładka, a oczy promieniowały światłem i ciepłem. Grzecznie wymienił z nimi powitania. Zapytany o to, co robi, lekko wzruszył ramionami.
- Zaraz będę śpiewał Catulli Carmina w Operze Wiedeńskiej, no wiecie. - Mrugnął. - Pierwsza sopranistka jest naprawdę piękna, a te seksowne pieśni naprawdę brały ją już na próbie.
- Zdumiewające - mruknął Walthers, gapiąc się na niego. Janie nie była jednak aż tak zachwycona.
- Nie chcemy panu przeszkadzać w rozkoszowaniu się muzyką - rzekła uprzejmie. - Chyba już musimy iść.
- Oni poczekają - oświadczył z zachwytem Rex. - Zawsze czekają.
Walthers był zafascynowany.
- Proszę mi powiedzieć - spytał - kiedy mówią panowie o... towarzyszach w tym... e... stanie... czy można sobie zupełnie dowolnie wybierać towarzyszy? Nawet wśród tych, którzy jeszcze żyją?
Pytanie było skierowane do sprzedawcy, ale Rex odezwał się pierwszy. Spoglądał przenikliwie i ze współczuciem na Walthersa.
- Z kim tylko chcesz - rzekł i skinął głową, jakby dzielił się z nim jakąś tajemnicą. - Ze wszystkimi żywymi, zmarłymi czy wymyślonymi. Poza tym, panie Walthers, oni zrobią wszystko, co tylko pan chce! - Postać zachichotała. - Zawsze powtarzam - dodał, - że to, co wy nazywacie życiem, jest tylko wstępem do prawdziwej egzystencji, jaką się tu uzyskuje. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ludzie tak długo to odkładają!
Biura Życie Po Śmierci były w istocie czymś w rodzaju firm - pochodnych, do których miałem największy zapał, nie dlatego, że wykazywały duże zyski. Kiedy odkryliśmy, że Heechowie potrafili przechowywać zawartość umysłów swoich zmarłych za pomocą maszyn, zapaliło mi się w głowie światełko. Cóż, mówię do mojej kochanej żony, jeśli oni potrafili, to czemu my nie? Cóż, odpowiada moja kochana żona, nie ma żadnego powodu, dla którego miałoby się nam to nie udać, Robinie, dla pewności daj mi tylko trochę czasu, żebym mogła rozpracować kodowanie. Nie podjąłem żadnej decyzji odnośnie tego, czy chciałbym, aby taką operację przeprowadzono na mnie, kiedy i czy w ogóle. Byłem jednak pewien, że nie chcę, by zrobiono to Essie, przynajmniej jeszcze nie wtedy i byłem bardzo szczęśliwy, że zamach skończył się tylko na rozbitym nosie.
Cóż, było coś jeszcze. Z tego powodu zawarliśmy znajomość z policją w Rotterdamie. Umundurowany sierżant przedstawił nas brygadierowi, który zabrał nas do biura swoim szybkim samochodem z migającymi światłami i zaproponował kawę. Następnie brygadier Zuitz zaprowadził nas do biura inspektor Van Der Waal, olbrzymiej, wysokiej kobiety ze staroświeckimi szkłami kontaktowymi, przez co jej oczy wyglądały, jakby miały wyskoczyć z oczodołów ze współczucia. Przez cały czas, kiedy prowadziła nas po schodach - schodach! - rozlegało się "Jakie to musiało być dla pana nieprzyjemne, Mijnheer" i "mam nadzieję, że ta rana nie przysparza pani cierpień, Mevrouv", aż dotarliśmy do biura komisarza Lutzleka, który stanowił zupełni inny typ człowieka. Niski. Szczupły. Jasnowłosy, o twarzy słodkiego chłopczyka, choć musiał już mieć z pięćdziesiąt lat, skoro został komisarzem generalnym. Łatwo było sobie wyobrazić, jak wsadza rękę do rowu i trzyma ją tam, dopóki musi, no chyba, że utonie. Ale niełatwo było sobie wyobrazić, że mógłby się poddać.
- Dziękuję, że stawili się tu państwo w związku z tą sprawą w Stationsplein - powiedział, kiedy już się usadowiliśmy.
- Z tym wypadkiem - rzekłem.
- Nie. Z przykrością muszę stwierdzić, to nie był wypadek. Gdyby tak było, to byłaby sprawa raczej dla policji miejskiej, nie dla mnie. Stąd to śledztwo i dlatego
prosimy państwa o współpracę.
- Nasz czas jest zbyt cenny, żebyśmy marnowali go na coś takiego - rzekłem, próbując usadzić go na miejscu. Nie dał się usadzić.
- Państwa życie jest jeszcze cenniejsze.
- No bez przesady! Jeden z żołnierzy na paradzie robił młynka pistoletem, miał go załadowanego i broń wypaliła.
- Mijnheer Broadhead - powiedział, - po pierwsze żaden żołnierz nie miał załadowanego pistoletu; pistolety i tak nie mają iglicy. Po drugie, ci żołnierze w ogóle nie są żołnierzami; to są studenci z college'u, których zatrudnia się, żeby się przebrali na paradę, jak strażnicy przed Pałacem Buckingham. Po trzecie, strzał nie padł od strony parady.
- Skąd pan to wie?
- Bo znaleźliśmy już ten pistolet. - Wyglądał na nieźle wkurzonego. - W policyjnej szafce! Jest to dla mnie dość kłopotliwe, Mijnheer, jak łatwo sobie pan może wyobrazić. Dodatkowe siły policyjne ściągnięte na paradę korzystały z ruchomej przebieralni w furgonetce. "Policjant" , który wystrzelił nie był znany innym w tym oddziale, ale ściągnięto ich z różnych jednostek. Przyszedł posprzątać po paradzie, szybko się przebrał i odszedł, zostawiając otwartą szafkę. Nie było tam nic poza mundurem, pewnie kradzionym, pistoletem oraz pańskim zdjęciem. Nie zdjęciem Mevrouw. Pana.
Odchylił się na oparcie krzesła i czekał. Twarz słodkiego chłopczyka pozostawała spokojna.
Ale ja nie. Chwilę trwa, zanim do człowieka dotrze, że ktoś powziął zamiar zabicia go. To było przerażające. Nie sam fakt bycia zabitym; to jest przerażające z definicji, a mogę opowiedzieć, w jaki stan przerażenia wpadam, kiedy wygląda na to, że śmierć jest blisko, z wielu niezapomnianych a nawet powtórnie przeżywanych doświadczeń.
- Wie pan, jak się teraz czuję? - spytałem. - Winny! Czuję, jakbym zrobił coś, przez co ktoś naprawdę mnie nienawidzi.
- Dokładnie tak, panie Broadhead. Co pana zdaniem mogłoby to być?
- Nie mam pojęcia. Jeśli znajdziecie tego człowieka, to pewnie znajdziecie i przyczynę. To nie powinno być trudne - pewnie zostawił jakieś odciski palców albo coś? Widziałem kamery stacji telewizyjnych, może nawet znajdziecie go na czyimś filmie...
Westchnął ciężko.
- Mijnheer, proszę mnie nie uczyć policyjnych procedur. Oczywiście wszystkie te rzeczy właśnie sprawdzamy, plus do tego przesłuchania wszystkich, którzy mogli tego mężczyznę widzieć, plus analiza potu, jaki pozostał w ubraniu oraz wszelkie inne metody identyfikacji. Zakładam, że facet był profesjonalistą, więc wszystkie te metody i tak zwiodą. Chcemy więc podejść do tego od innej strony. Jakich ma pan wrogów i co pan robi w Rotterdamie?
- Nie wydaje mi się, żebym miał jakichś wrogów. Konkurencja w interesach, to może, ale oni nie mordują ludzi. Odczekał chwilę cierpliwie, więc dodałem
- Jeśli chodzi o to, co robię w Rotterdamie, to chyba jest to powszechnie znane. Moje interesy wymagają udziału w eksploatacji niektórych artefaktów Heechów.
- O tym mi wiadomo - odparł, już nie tak cierpliwie. Wzruszyłem ramionami.
- Jestem stroną w procesie w Międzynarodowym Pałacu Sprawiedliwości.
Commissaris otworzył jedną z szuflad biurka, zajrzał do niej i z ponurą miną ją zatrzasnął.
- Mijnheer Broadhead - rzekł - odbył pan w Rotterdamie wiele spotkań nie związanych z tym procesem, ale z problemem terroryzmu. Chce pan, żeby zaprzestano tej działalności.
- Wszyscy tego chcemy - odparłem, ale to, co czułem w moim brzuchu nie wiązało się tylko z moimi rozpadającymi się bebechami. Myślałem, że zachowuję się bardzo dyskretnie.
- Wszyscy tego chcemy, ale pan robi coś w tym kierunku robi, Mijnheer. Sądzę więc, że teraz ma pan
wrogów. Wrogów nas wszystkich. Terrorystów. - Wstał i odprowadził nas do drzwi. - Dopóki więc pozostają państwo w mojej jurysdykcji, otrzymacie ochronę policyjną. Poza tym mogę tylko prosić o ostrożność, gdyż moim zdaniem grozi państwu niebezpieczeństwo z ich strony.
- Wszystkim grozi - odparłem.
- Losowo, tak, wszystkim. Ale państwo są szczególnym przypadkiem.
Nasz hotel zbudowano w czasach świetności, dla sypiących gotówką turystów i bogatych nierobów. Nasze apartamenty zostały urządzone według ich gustu. Ale nie według naszego. Ani ja, ani Essie nie przepadaliśmy za słomianymi matami ani wyrzeźbionymi w klocach drewna poduszkami, ale kierownictwo wyrzuciło je i wstawiło przyzwoite łóżko. Okrągłe i wielkie. Marzyłem sobie, że będę sporo z niego korzystał. Niewielki zaś pożytek był z hollu, który stanowił przykład znienawidzonej przeze mnie architektury: sklepione przejścia, więcej fontann niż w Wersalu i tyle luster, że kiedy spojrzałeś w górę, miałeś wrażenie, że jesteś w kosmosie. Kiedy przeszliśmy przez sympatyczne biura commissaris, dzięki młodemu policjantowi, którego oddelegowano, by eskortował nas w drodze do hotelu, oszczędzono nam tego. Przemycono nas kuchennym wejściem, wyściełaną tapicerką windą, która cuchnęła dowożonym do pokoi jedzeniem, na nasze piętro, gdzie nastąpiła zmiana dekoracji. Na klatce schodowej, naprzeciwko drzwi do naszego apartamentu, stała uskrzydlona marmurowa Wenus. Teraz miała towarzysza w niebieskim mundurze, mężczyznę wyglądającego dokładnie przeciętnie, który uważnie unikał mojego wzroku. Spojrzałem na eskortującego nas policjanta. Uśmiechnął się z zakłopotaniem, skinął koledze tkwiącemu na klatce schodowej i zamknął za nami drzwi.
Byliśmy szczególnym przypadkiem, ale fajnie.
Usiadłem i przyjrzałem się Essie. Wciąż miała spuchnięty nos, ale chyba nie przejmowała się tym. Mimo to zaproponowałem:
- A może powinnaś się położyć?
Spojrzała na mnie z pełną tolerancji sympatią.
- Z powodu spuchniętego nosa? Ależ z ciebie głuptas. Czy może masz jakieś ciekawsze propozycje na myśli?
Trzeba oddać sprawiedliwość mojej kochanej żonie - kiedy tylko wyszła z tą propozycją, mój zepsuty dzień i bolące jelito zaczęły akcję protestacyjną. Rzeczywiście miałem coś na myśli. Można by sądzić, że po dwudziestu pięciu latach nawet seks zaczyna być nudny. Mój specjalista od wyszukiwania danych, Albert, opowiedział mi raz, że badania przeprowadzone na zwierzętach laboratoryjnych wykazały, że to nieuniknione. Samce szczurów zostawiono z partnerkami i mierzono częstotliwość stosunków. Zaobserwowano stały spadek w czasie. Nuda. Zabrali więc tamte samice i wprowadzili nowe. Szczury ożywiły się i zabrały do roboty z ochotą. Jest to więc udowodniony naukowo fakt - w przypadku szczurów - ale ja chyba nie jestem szczurem, przynajmniej nie w tym sensie. Zabawiałem się całkiem przyjemnie, kiedy nagle, bez ostrzeżenia, jakby ktoś wpakował mi nóż w brzuch.
Nie mogłem tego opanować. Wrzasnąłem.
Essie odepchnęła mnie. Błyskawicznie usiadła i wywołała Alberta po rosyjsku. Jego hologram posłusznie ożył. Spojrzał na mnie spod półprzymkniętych powiek i pokiwał głową.
- Tak - rzekł - pani Broadhead, proszę umieścić nadgarstek Robina na dozowniku przy stoliku nocnym.
Byłem zgięty wpół, obejmując się ramionami z bólu. Przez chwilę myślałem, że zwymiotuję, ale to, co siedziało w moich bebechach było zbyt wredne, żeby tak łatwo się poddać.
- Zrób coś! - krzyknęła Essie, histerycznie przyciskając mnie do nagiej piersi, kiedy przycisnąłem ramię do stolika.
- Już coś robię, pani Broadhead - odparł Albert i rzeczywiście musiałem docenić nagłe odczucie obojętności, kiedy igła dozownika aplikującego leki pod
wysokim ciśnieniem wstrzyknęła coś w moje ramię. Ból cofnął się i stał się znośny. - Nie chciałbym cię za bardzo straszyć, Robin - rzekł Albert łagodnie. - Spodziewałem się tego ataku bólu spowodowanego niedokrwistością już od paru godzin. To tylko objaw.
- Cholerny arogancki programie! - wrzasnęła Essie, która go przecież sma napisała. - Objaw czego?!
- Rozpoczęcia procesu ostatecznego odrzucenia przeszczepu, pani Broadhead. Stan nie jest jeszcze krytyczny, gdyż już zacząłem podawanie leków wraz ze środkami przeciwbólowymi. Jednak sugerowałbym wykonanie jutro operacji.
Czułem się już na tyle lepiej, że byłem w stanie usiąść na brzegu łóżka. Przejechałem palcem u nogi po strzałkowatym wzorze wskazującym w stronę Mekki, który wpleciono w dywanik przeznaczony dla dawno zaginionych magnatów naftowych i spytałem:
- A co ze zgodnością tkanek?
- To już zostało załatwione, Robin. Rozluźniłem na próbę żołądek. Nie eksplodował.
- Mam jutro mnóstwo spotkań - przypomniałem. Essie, która kołysała mnie łagodnie, rozluźniła się i westchnęła.
- Uparciuch! Po co to odkładać? Mogłeś mieć przeszczep całe tygodnie temu i nie byłoby tego zamieszania.
- Nie chciałem - wyjaśniłem. - A poza tym Albert mówił, że ciągle mamy czas.
- Mamy czas! Tak, pewnie, mieliśmy czas. Czy to jest powód, żeby przeznaczyć ten czas na bzdury, a potem, przepraszam, stanie się coś nieprzewidzianego, nie będzie czasu i umrzesz? Lubię cię, jak jesteś ciepły i żywy, Robin, a nie jako program Życie Po Śmierci!
Dotknąłem ją nosem i podbródkiem.
- Chory człowieku! Idź ode mnie! - warknęła, ale nie odsunęła się. - Ha! Lepiej się czujesz?
- O wiele lepiej.
- Na tyle lepiej, żeby mówić rozsądnie i ustalić wizytę w szpitalu?
Dmuchnąłem jej w ucho.
- Essie - powiedziałem - na pewno tak zrobię, ale nie w tej chwili, bo jeśli dobrze pamiętam, mamy jedną niezałatwioną sprawę. Ale to nie dotyczy Alberta. Bądź uprzejmy się więc wyłączyć, przyjacielu.
- Oczywiście, Robinie. - Uśmiechnął się i znikł. Ale Essie odsunęła się ode mnie i długo patrzyła mi w twarz zanim potrząsnęła głową.
- Zaraz, Robinie - rzekła. - Czy ty chcesz, żebym zapisała cię w postaci programu Życie Po Śmierci?
- Ależ skąd! - odparłem. - A jeśli mam być szczery, to nie o tym chciałem z tobą podyskutować.
- Podyskutować! - wzdrygnęła się. - Ha, wiem, jak ty dyskutujesz... Chciałam tylko powiedzieć, że jeśli kiedyś cię zapiszę, to możesz być pewny, że pod paroma względami napiszę cię zupełnie inaczej!
Ależ to był dzień. Nic dziwnego, że nie pamiętałem o paru nieistotnych drobiazgach. Ale mój program sekretarski oczywiście o nich pamiętał, a ja sobie przypomniałem, kiedy drzwi od spiżarni kamerdynera otworzyły się i wkroczył orszak kelnerów z kolacją. Nie na dwie osoby. Na cztery.
- Och, mój Boże - rzekła Essie, uderzając się ręką w czoło. - Twój biedny przyjaciel z twarzą jak żaba, Robinie, zaprosiłeś go na obiad! A spójrz na siebie! Boso! W bieliźnie! Naprawdę, niekulturny, Robin. Natychmiast idź i ubierz się!
Wstałem, gdyż kłócenie się z nią nie miało sensu, ale miałem ochotę trochę się podroczyć.
- Ja w bieliźnie, a co z tobą?
Rzuciła mi gorzkie spojrzenie. Miała na sobie taki chiński ciuch rozcięty po bokach, który wyglądał w tym samym stopniu na sukienkę, jak i na koszulę nocną i używała go w jednym oraz w drugim charakterze.
- W przypadku laureata nagrody Nobla - odparła karcąco - to, co ma on na sobie, zawsze jest stosownym strojem. Poza tym ja wzięłam prysznic, a ty nie, więc zrób to, bo woniejesz uprawianiem seksu i - o mój Boże - dodała, nadstawiając uszu na dochodzące od drzwi odgłosy - oni chyba już tu są!
Ruszyłem do łazienki, zaś Essie podążyła w stronę drzwi, ociągałem się zaś wystarczająco długo, by usłyszeć odgłosy kłótni. Najmniejszy z ekspertów obsługujących gości kelnerów także słuchał, z grymasem na twarzy, odruchowo sięgając w stronę wybrzuszenia pod pachą. Westchnąłem, zostawiłem ich samym sobie i ruszyłem do łazienki.
Tak naprawdę, to nie była to do końca łazienka. W rzeczy samej był to salon kąpielowy. Wanna była wystarczająco duża dla dwóch osób. Może nawet dla trzech albo czterech, ale nie operowałem na liczbach większych niż dwa, choć czasem zastanawiałem się, co w tej wannie wyprawiali arabscy turyści. W samą wannę wbudowano oświetlenie, a otaczały ją rzeźby, z których lała się ciepła i zimna woda, a całą łazienkę wyścielał strzyżony dywan. Wszystkie te małe pospolite rzeczy, jak toalety, ukryto w małych dekoracyjnych pokoikach. To było eleganckie, ale też miłe.
- Albercie - zawołałem wciągając bluzę przez głowę, a on odpowiedział:
- Tak, Robinie?
W łazience nie było wizji, tylko fonia.
- Nawet mi się tu podoba - powiedziałem. - Sprawdź, czy możesz ściągnąć mi plany zbudowania czegoś takiego w domu nad Morzem Tappajskim.
- Oczywiście, Robinie - odparł - ale czy tymczasem mógłbym ci przypomnieć, że twoi goście czekają?
- Możesz, gdyż już to zrobiłeś.
- Poza tym, Robinie, nie powinieneś się przemęczać. Lek, który ci podałem, będzie miał tymczasowe działanie, jeśli nie...
- Wyłącz się - rozkazałem i wkroczyłem do głównego salonu recepcyjnego, by powitać moich gości. Stół zastawiono kryształami i porcelaną, płonęły świece, wino chłodziło się w wazie, a kelnerzy stali grzecznie uniżeni. Nawet ten z wypukłością pod pachą,
- Przepraszam, że musieliście na mnie czekać, Audee - powiedziałem uśmiechając się do nich radośnie - ale miałem dziś ciężki dzień.
- Już im mówiłam - rzekła Essie podając talerz młodej kobiecie o orientalnych rysach twarzy. - Musiałam, bo ten głupi policjant przy drzwiach potraktował ich, jakby też byli terrorystami.
- Próbowałem wszystko wyjaśnić - mruknął Walthers - ale on w ogóle nie rozumiał po angielsku. Pani Broadhead musiała mu wytłumaczyć. Przydaje się mówienie miejscowym dialektem.
Wzruszyła wdzięcznie ramionami.
- Jak mówisz po niemiecku, to w Rotterdamie wystarczy. Poza tym - dodała oznajmiającym tonem - to tylko stan umysłu. Proszę mi powiedzieć, kapitanie Walthers. Zaczyna pan mówić w jakimś języku, druga osoba tego nie rozumie. Co pan sobie pomyśli?
- No, że nie powiedziałem tego dobrze.
- Ha! Właśnie. Ale ja raczej myślę, że ona tego dobrze nie zrozumiała. To jest podstawowa zasada mówienia w obcym języku.
Potarłem mój brzuch.
- Zjedzmy coś - zaproponowałem i ruszyłem do stołu. Nie omieszkałem jednak zauważyć spojrzenia, jakie rzuciła w moją stronę Essie, więc podjąłem wysiłek bycia towarzyskim. - Cóż, jesteśmy smutnie wyglądającym towarzystwem - rzekłem radośnie, czyniąc aluzję do gipsu na ramieniu Walthersa, siniaka na policzku Yee-xing i nadal spuchniętego nosa Essie. - Biliście się, czy co?
Jak się okazało, nie było to taktowne stwierdzenie, gdyż Walthers bezzwłocznie poinformował mnie, że owszem, tak było, pod wpływem opanowanego przez terrorystów TNP. Przez chwilę gadaliśmy więc o terrorystach. Potem gadaliśmy o smutnej kondycji, w jaką wpakowała się ludzka rasa. Nie była to radosna konwersacja, zwłaszcza dlatego, że Essie wpadła w filozoficzny nastrój.
- Ależ żałosną istotą jest człowiek - zapodała, a potem zaprzeczyła samej sobie. - Nie. Niesprawiedliwa jestem. Pojedyncza istota ludzka może być w porządku, tak w porządku, jak nasza siedząca tu czwórka. Nie będzie doskonała. Ale ze statystycznej próbki, powiedzmy,
stu ludzi, przejawiać dobroć, altruizm i przyzwoitość - te wszystkie cechy, które ludzie poważają - będzie jakieś nie więcej niż dwudziestu pięciu z nich. Ale narody? Ugrupowania polityczne? Terroryści? - Potrząsnęła głową. - Jedna szansa na sto, zero - rzekła. - Albo może jedna, ale wtedy możecie być pewni, że to jakaś szulerska sztuczka. Widzicie, zło się kumuluje. W każdej ludzkiej istocie jest ziarenko zła. Zbierzmy razem jakieś dziesięć milionów istot ludzkich, choćby w małym kraju bądź ugrupowaniu, a dostaniemy dość zła, żeby zniszczyć cały świat!
- Proszę podać deser - rzekłem, przywołując gestem kelnera.
Można by pomyśleć, że dla każdego gościa będzie to wystarczająco jasna aluzja, żeby się wyniósł, ale Walthers był uparty. Ociągał się przy jedzeniu deseru. Nalegał na opowiadanie mi historii swego życia i ciągle patrzył na kelnerów, a ja czułem się coraz bardziej nieswojo, nie tylko z powodu mojego brzucha.
Essie mówi, że nie mam cierpliwości do ludzi. Pewnie nie. Przyjaciele, z którymi najchętniej wchodzę w interakcje, to raczej programy komputerowe, a nie ludzie z krwi i kości, a one nie mają uczuć, które można by zranić - hm, nie jestem pewien, czy dotyczy to także Alberta. Ale na pewno odnosi się to do mojego programu sekretarskiego albo mojego kucharza. Pewnym było, że zacząłem być niecierpliwy w stosunku do Audee'go Walthersa. Jego życie było jak nudny brazylijski serial. Stracił żonę i oszczędności. W sposób nieuprawniony skorzystał z wyposażenia na pokładzie S. Ja. przy współudziale Yee-xing i wraz z nią został wylany. Wydał ostatni grosz po to, żeby dostać się do Rotterdamu z bliżej nieokreślonego powodu, ale w oczywisty sposób miało to coś wspólnego ze mną.
Hm, nie jestem od tego, żeby "pożyczać" pieniądze przyjaciołom w tarapatach, ale widzicie, nie byłem tego dnia w nastroju. Nie chodziło tylko o strach o Essie czy zepsuty dzień, ani o świdrujące przerażenie, kiedy też dopadnie mnie następny świr z pistoletem. To raczej moje
przeklęte jelito dawało mi w kość. W końcu kazałem kelnerom posprzątać, choć Walthers ciągle ociągał się nad swoją czwartą filiżanką kawy. Powlokłem się w stronę stolika z likierami oraz cygarami i spojrzałem z niechęcią na podążającego za mną Walthersa.
- O co chodzi, Audee? - spytałem, porzucając grzeczność. - Pieniądze? Ile potrzebujesz?
Jak on wtedy na mnie spojrzał! Zawahał się, patrząc, jak ostatni z kelnerów wymyka się kuchennymi drzwiami, a potem zaczął mówić.
- Tu nie chodzi o to, co ja potrzebuję - rzekł drżącym głosem. - Jesteś naprawdę bogatym facetem, Robin. Może nie przejmujesz się ludźmi, którzy dla ciebie wtykają łapy w gówno, ale ja popełniłem ten błąd dwa razy.
Nie lubię, jak mi się przypomina, że jestem komuś winien przysługę, ale nie miałem szansy, żeby cokolwiek powiedzieć. Janie Yee-xing delikatnie położyła rękę na jego zranionym nadgarstku.
- Po prostu powiedz mu, co znalazłeś - rozkazała.
- Co masz mi powiedzieć? - nalegałem, a ten skurczy drań wzruszył ramionami i powiedział mi takim tonem, jakby chciał oznajmić, że właśnie znalazł na podłodze moje kluczyki od samochodu:
- No, chciałem ci powiedzieć, że chyba znalazłem prawdziwego, żywego Heecha.