A gwiazdy żeglowały sobie dalej. Zupełnie się nie przejmowały tym, co się dzieje z pewnym dwunogą, białkową inteligentną - hm, półinteligentną istotą, żywą tylko z tego powodu, że to akurat byłem ja. Zawsze podpisywałem się pod egocentrycznym pojmowaniem kosmologii. Ja tkwię w środku, a wszystko ustawia się po jednej albo drugiej stronie; ja jestem "normalny"; "istotne" jest to, co znajduje się blisko mnie; "ważne" jest to, co ja postrzegam jako ważne. Właśnie taki pogląd przejawiałem - ale do wszechświata się to nie odnosi. On kręcił się dalej, jakby to nie miało żadnego znaczenia.
Prawda była taka, że ja sam dla siebie nie miałem większego znaczenia, bo byłem poza tym wszystkim. Parę tysięcy lat świetlnych od nas, na Ziemi, generał Manzbergen ścigał kolejną bandę terrorystów, która porwała wahadłowiec startowy, a komisarz złapał człowieka, który do mnie strzelał; nie wiedziałem o tym, a gdybym wiedział, to by mnie to nie obeszło. Znacznie bliżej, ale równie daleko od nas, jak Antares jest odległy od Ziemi, Gelle-Klara Moynlin próbowała uchwycić jakiś sens w tym, co mówią do niej Heechowie; o tym też nie wiedziałem. Zaś bardzo, bardzo blisko moja żona Essie próbowała zrobić coś, czego jeszcze nigdy nie robiła, choć to ona wynalazła ten proces, z pomocą Alberta, który miał całą procedurę w swoich bazach danych, ale nie miał rąk, którymi mógłby ją przeprowadzić. Ten przypadek akurat bardzo by mnie obchodził gdybym tylko wiedział co robią.
Ale oczywiście nie wiedziałem, bo byłem martwy.
Choć długo w tym stanie nie pozostałem.
Kiedy byłem małym chłopcem, matka czytała mi różne historie. Wśród nich była jedna o człowieku, któremu w jakiś sposób pozamieniano zmysły podczas operacji mózgu. Nie pamiętam już, kto ją napisał, Verne czy Wells, jeden z wielkich pisarzy Złotej Ery, ktoś tam. Pamiętam głównie puentę. Człowiek po operacji widzi dźwięki, słyszy dotyk, a na końcu opowieści pyta: jak pachnie purpura?
Taką historię mi opowiedziano, kiedy byłem małym chłopcem. Teraz jestem duży. I to już nie jest historia.
To koszmar.
Atakowały mnie wrażenia sensoryczne, a ja nie potrafiłem ich odróżnić! Nie potrafię ich teraz opisać, przynajmniej lepiej, niż potrafię opisać... smerglicz. Wiecie, co to jest smerglicz? Nie? Ja też nie, bo właśnie to słowo wymyśliłem. To tylko słowo. Nie ma żadnego znaczenia dopóki mu się jakiegoś nie nada i tak samo nie miał go żadne z kolorów, dźwięków, nacisków, dreszczy, szarpnięć, swędzeń, skręceń, oparzeń, tęsknot -miliard jednostek kwantowych wrażeń, które atakowały moje nagie, bezbronne ja. Nie wiedziałem, co oznaczały. Ani czym były. Ani czy były groźne. Nie wiedziałem nawet, jak je porównać. Może przyjście na świat jest czymś podobnym. Ale wątpię w to. Wielu z nas chyba nie przetrwałoby, gdyby tak było.
Ale ja przetrwałem.
Przetrwałem tylko z jednego powodu. Nie mogłem nie przetrwać. Najstarsza zasada w książce: nie można zrobić dziecka ciężarnej kobiecie i nie można zabić kogoś, kto jest martwy.
Czujecie bluesa?
Spróbujcie to sobie wyobrazić. Obdzierany ze skóry. Atakowany. A przede wszystkim - świadomy tego, że nie żyje.
Pośród historii czytanych mi przez moją matkę było Piekło Dantego i czasami się zastanawiam, czy Dante miał jakieś przeczucie tego, co się ze mną stanie. Bo jeśli nie, skąd wziąłby opis piekła?
Nie mam pojęcia, jak długo to trwało, ale wydawało mi się, że całą wieczność.
Potem wszystko zaczęło cichnąć. Ostre światła oddaliły się i przygasły. Przerażające odgłosy ucichły, wszystkie swędzenia, naciski i zawirowania ustały.
Przez dłuższy czas w ogóle nic się nie działo; przypominało to ten przerażający moment w jaskiniach w Karlsbadzie, kiedy wyłączają światło, żeby pokazać, co to znaczy, że jest ciemno. Nie było światła. Nie było niczego poza odległym, pomieszanym mruczeniem, które mogło być krążeniem krwi wokół młoteczka i kowadełka w moim uchu.
Gdybym miał uszy.
I wreszcie mruczenie zaczęło przypominać głos i z bardzo daleka doszły do mnie słowa wypowiedziane głosem Alberta Einsteina:
- Robin?
Próbowałem sobie przypomnieć, jak się mówi.
- Tak - odkrzyknąłem, sam nie wiem jak. - Tu jestem! - zupełnie jakbym wiedział, gdzie.
Długa przerwa. Potem znów zabrzmiał głos Alberta, nadal cichy, ale rozlegał się bliżej.
- Robinie - powiedział, rozdzielając uważnie słowa, jakby mówił do małego dziecka. - Robinie, posłuchaj. Jesteś bezpieczny.
- Co to znaczy bezpieczny?
- Jesteś bezpieczny - powtórzył. - Założyłem ci blokadę. Nie odpowiedziałem. Nie miałem mu nic do powiedzenia.
- Teraz będę cię uczył, Robinie - rzekł - krok po kroku. Bądź cierpliwy, Robinie. Zaraz będziesz mógł widzieć, słyszeć i rozumieć.
Cierpliwy? Nie umiałem być cierpliwy. Tylko że nie pozostawało mi nic innego, jak czekać, kiedy on mnie uczył. Ufałem staremu Albertowi nawet wtedy. Uwierzyłem mu na słowo, że potrafi nauczyć głuchych słyszeć a ślepych widzieć.
Ale czy dało się nauczyć martwych, jak się żyje?
Nie chciałbym szczególnie jeszcze raz przeżywać tej
kolejnej małej wieczności. Według czasu Alberta i czasu cezowych zegarów, które zgrywały ze sobą ludzkie grupy z całej Galaktyki zajęło to - jak mówi - trochę ponad osiemdziesiąt cztery godziny. Jego czasu. Nie mojego. Według mojego czasu to nie miało końca.
Choć dobrze wszystko pamiętam, niektóre rzeczy wydają mi się dość odległe. Nie z powodu niemożności. Z powodu pragnienia, a także poczucia prędkości. Pozwólcie, że wyjaśnię. Szybka wymiana bitów i bajtów w rdzeniu bazy danych przebiega znacznie szybciej niż organiczne życie, które za sobą pozostawiłem. Powoduje to zamazanie przeszłości warstwami nowych danych. A wiecie, to bardzo dobrze, bo im bardziej odległe wydaje mi się to straszne przejście od mojego "teraz", tym lepiej.
Jeśli nie mam wielkich chęci na odtworzenie niektórych wczesnych partii tych danych, pierwsza część, której jednak się przyjrzę, jest naprawdę duża. Jak duża? Bardzo duża.
Albert mówi, że antropomorfizuję. Pewnie tak. Co to szkodzi? Większość życia spędziłem w kształcie antropomorficznym, a stare nawyki trudno wyplenić. Kiedy więc Albert ustabilizował mnie i zostałem - właściwym słowem będzie tu chyba "poszerzony" - zwizualizowałem siebie jako istotę ludzką. Zakładając oczywiście, że istota ludzka byłaby większa niż galaktyki, starsza niż gwiazdy i mądra mądrością miliardów ludzi. Postrzegałem Gromadę Lokalną - naszą galaktykę i jej najbliższe sąsiadki - jako małą bryłkę we wrzącym morzu energii i masy. Widziałem wszystko. Ale patrzyłem na nasz dom, na ojczystą galaktykę i obok niej M-31 z siedzącymi blisko Obłokami Magellana i wszystkimi innymi małymi chmurami, mgławicami, pęczkami, kłaczkami gazowych pasm i światła gwiazd. A ja - i to jest właśnie antropomorficzne - mogłem sięgnąć, żeby ich dotknąć, wziąć w dłonie i przebierać w nich palcami jakbym był Bogiem.
Nie byłem naprawdę Bogiem, nie miałem też na tyle boskiej mocy, żeby naprawdę dotykać galaktyk. Niczego nie mogłem dotknąć, bo nie było nic do dotykania. To
było złudzenie optyczne, jak Albert zapalający swoją fajkę. Nic tam nie było. Ani Alberta, ani fajki.
Ani mnie. Nie naprawdę. Nie byłem skutecznie podobny Bogom, gdyż nie istniałem w sposób materialny. Nie mogłem stworzyć nieba i ziemi ani ich zniszczyć. Nie mogłem fizycznie wpływać nawet na najmniejszą ich część.
Mogłem wszak wspaniale je obserwować. Z zewnątrz albo od wewnątrz. Mogłem stać w środku naszego macierzystego układu i widzieć, patrząc przez nowe receptory na miliony i tryliony innych grup i galaktyk rozciągających swą nakrapianą potęgę do optycznych krańców wszechświata, gdzie uciekające skupiska gwiazd pędzą tak szybko, że światło nie może wrócić z ich obrazem... a poza tym choć to, co mógłby zobaczyć poza granicą optyczną nie różni się aż tak bardzo - jak twierdzi Albert - od hipotez w bankach danych Heechów, po których się obijałem.
Gdyż, oczywiście, to właśnie było to. Stary Robin nie połknął nagle kosmosu. To tylko malutkie resztki Robinette'a Broadheada, który w tym momencie był jedynie zbitką powiązanych bitów pamięci unoszących się w morzu banków danych w bibliotece Prawdziwej Miłości.
Jakiś głos wdarł się w mój potężny i wieczny sen: to głos Alberta.
- Robin, dobrze się czujesz? Nie chciałem go okłamywać.
- Nie. Nie za bardzo.
- Poprawi ci się, Robinie.
- Mam nadzieję - odparłem. - ... Albercie?
- Tak?
- Już nie mam do ciebie pretensji, że zwariowałeś -
rzekłem - jeśli właśnie przez coś takiego musiałeś przejść.
Chwila ciszy, a potem niewyraźne echo chichotania.
- Robinie - powiedział - jeszcze nie widziałeś tego, co doprowadziło mnie do szaleństwa.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo to trwało. Nie wiem, czy pojęcie "czasu" cokolwiek znaczyło, gdyż na
poziomie elektronicznym, na którym egzystowałem, skala czasu nie odzwierciedla niczego "prawdziwego." Wiele czasu się marnuje. Zapisana inteligencja elektroniczna nie działa tak wydajnie jak maszynki, z którymi się urodziliśmy; algorytm nie jest dobrym substytutem synapsy. Z drugiej strony, wszystko rozgrywa się znacznie szybciej w krainie kwarków, gdzie wyczuwalną jednostką jest femtosekunda. Gdyby zliczyć plusy i uwzględnić minusy, można powiedzieć, że żyłem jakieś dziesięć do dziesięciu tysięcy razy szybciej niż byłem przyzwyczajony.
Rzecz jasna, są obiektywne mierniki czasu rzeczywistego - przez który rozumiem czas pokładowy Prawdziwej Miłości. Essie odliczała minuty bardzo starannie. Przygotowanie ciała do dość obrzydliwej wstępnej metody składowania w jej sieci firm "Życie Po Życiu" zajmowało wiele godzin. Przygotowanie konkretnego sztywniaka, którym przez przypadek byłem ja, do nieco lepszej metody składowania, którą przygotowała za pomocą wachlarza, dokładnie takiego, jak własny wachlarz Alberta, zajęło znacznie więcej czasu. Kiedy już zakończyła swoje zadanie, usiadła i czekała z drinkiem w dłoni - którego nawet nie tknęła - zaś Audee, Janie i Dolly próbowali wciągać ją w rozmowę, czego nawet nie zauważała, choć czasem udzielała jakichś odpowiedzi, których także nie słyszeli. To nie była radosna impreza na pokładzie Prawdziwej Miłości, kiedy tak siedzieli i czekali żeby sprawdzić, czy cokolwiek zostało z Robinette'a Broadheada, a zajęło to w sumie ponad trzy i pół dnia.
Jak dla mnie, w tym świecie spinów, powabów, kolorów i zakazanych orbit, do którego mnie przerzucono, było to - no dobrze, nazwijmy to wiecznością. Tak mi się wydawało.
- A teraz musisz się nauczyć - polecił Albert - jak sterować operacjami wejścia i wyjścia.
- Och, super - odkrzyknąłem z wdzięcznością - i to wszystko? Rany! Brzmi jak drobiazg! Westchnienie.
- Cieszę się, że zachowałeś swoje poczucie humoru
- powiedział i miałem wrażenie, że słyszę: "bo będziesz go diabelnie potrzebował". - Obawiam się, że musisz teraz trochę popracować. To nie jest dla mnie łatwe, żeby utrzymywać cię w stanie takiej hermetyzacji.
- Herme-co?
- Chronienia cię, Robinie - rzekł z niecierpliwością.
- Ograniczania twojego dostępu, żebyś nie cierpiał z powodu zbytniego natłoku informacji i dezorientacji.
- Albercie - odparłem - czyś ty oszalał? Widziałem cały wszechświat!
- Widziałeś tylko to, do czego sam uzyskałem dostęp, Robinie. To nie wystarczy. Nie mogę ci ograniczać dostępu na zawsze. Musisz nauczyć się robić to sam. Więc teraz trochę opuszczę ci barierę, jeśli jesteś gotowy.
Zebrałem się w sobie.
- Jestem gotów.
Ale nie zebrałem się w sobie wystarczająco. Świergoczące, piszczące, narzekające, nachalne głosy zaatakowały mnie, zaatakowały te miejsca w nie-przestrzennej geometrii, o których nadal uparcie myślałem jako o moich uszach. To była tortura. Czy było to aż tak tragiczne, jak pierwszy, nieosłonięty kontakt ze wszystkim na raz? Nie. To było coś gorszego. Wtedy jeszcze nie umiałem identyfikować hałasu jako dźwięku, albo bólu jako bólu. A teraz umiałem. Kiedy mnie bolało, wiedziałem że to ból.
- Albercie, proszę - wrzasnąłem. - Co to jest?
- To tylko banki danych, do których masz dostęp, Robinie - rzekł kojąco. - Tylko wachlarze na pokładzie Prawdziwej Miłości, plus telemetria, plus trochę danych z sensorów statku i samej załogi.
- Wyłącz to.
- Nie mogę. - W jego głosie zabrzmiało prawdziwe współczucie, choć nie istniał żaden głos. - Ty to musisz zrobić, Robinie. Musisz wybrać, z którymi bankami danych chcesz się łączyć. Wybierz jeden z nich i zablokuj pozostałe?
- Co mam zrobić? - jęknąłem, bardziej zdezorientowany niż kiedykolwiek dotąd.
- Wybierz jeden, Robinie - rzekł cierpliwie. - Niektóre z nich to nasze własne banki danych, niektóre to wachlarze Heechów, niektóre to inne rzeczy. Musisz się nauczyć, jak się z nimi sprzęgać.
- Sprzęgać?
- Zaglądać do nich, Robinie. Jakby to były encyklopedie w bibliotece. Jakby to były książki na półkach.
- Książki nie krzyczą na ciebie! A te wszystkie wrzeszczą!
- Jasne. W taki sposób ci się objawiają - tak widzisz książki na półce. Ale zaglądasz tylko do jednej wybranej. Jest jedna, która jak sądzę, ułatwi ci zadanie. Sprawdź, czy potrafisz ją znaleźć.
- Znaleźć? A jak się szuka?
Dobiegł mnie odgłos przypominający westchnienie.
- Dobrze - rzekł - jest taki fortel, który możemy wypróbować, Robinie. Nie mogę ci mówić: w górę, w dół, na boki, bo jeszcze nie wyrobiłeś sobie układu odniesienia...
- Masz cholerną rację!
- Tak. Ale jest taka stara sztuczka treserów zwierząt, której używa się do zmuszania zwierzęcia, by wykonywało skomplikowane manewry, których nie rozumie. Był sobie raz sztukmistrz, który zmuszał psa, żeby ten wszedł między publiczność, wybrał konkretną osobę, zabrał jej jakiś przedmiot...
- Albercie - błagałem - to nie jest dobry moment na opowiadanie mi długich, zawiłych anegdot!
- Nie, to nie jest anegdota. To eksperyment psychologiczny. Działa znakomicie w przypadku psów - nie wiem, czy ktoś go kiedyś wypróbował na dorosłym człowieku, ale zobaczymy. Posłuchaj, co masz zrobić. Zacznij poruszać się w dowolnym kierunku. Jeśli to dobry kierunek, powiem ci, żeby przemieszczał się dalej. Kiedy przestanę ci to mówić, przestań to robić. Zacznij się rozglądać. Próbuj robić różne rzeczy. Jeśli ta nowa rzecz, którą robisz albo nowy kierunek, są dobre, powiem ci, żebyś robił tak dalej. Zdołasz uczynić coś takiego?
- I dasz mi kawałek chleba kiedy już skończę, tak
Albercie? - spytałem. Lekki chichot.
- A przynajmniej jego elektroniczny odpowiednik, Robinie. A teraz, zacznij szukać.
Zacznij szukać! Jak? Ale wypytywanie o to nie miało sensu, bo gdyby Albert był w stanie powiedzieć mi słowami "Jak", nie próbowywałby sztuczki tresera psów. Zacząłem więc - coś robić.
Nie potrafię dokładnie powiedzieć, co robiłem. Mogę podać wam jedynie analogię. Kiedy byłem w szkole na zajęciach z nauk ścisłych, pokazywali nam elektroencefalograf i tłumaczyli, jak nasze mózgi generują fale alfa. Możliwe było, tłumaczyli, przyspieszenie i powiększenie fali - zwiększenie częstotliwości i amplitudy - ale nie było sposobu wytłumaczenia komuś, jak to zrobić. Próbowaliśmy wszyscy po kolei, jeden dzieciak za drugim i każdemu z nas rzeczywiście udało się przyspieszyć sinusoidę na ekranie, ale wśród nas nie znalazłyby się dwie osoby, które opisywałyby identycznie sposób, w jaki im się to udało. Ktoś mówił, że wstrzymał oddech; ktoś inny zrobił coś w rodzaju napięcia mięśni; inny pomyślał o jedzeniu, a ktoś jeszcze inny próbował ziewać nie otwierając ust. Żadne z nich nie było prawdziwe, a wszystkie działały. To, co teraz próbowałem zrobić, też nie było prawdziwe, bo nie miało nic wspólnego z czymkolwiek realnym.
Ale poruszałem się. W jakiś sposób się poruszałem. I przez cały czas głos Alberta powtarzał: - Nie. Nie. Nie. Nie, to nie to. Nie. Nie...
Aż nagle: - Tak! Robinie, tak, rób tak dalej!
- Robię tak dalej!
- Nie gadaj, Robinie. Tylko rób tak dalej. Ruszaj się dalej. Dalej i dalej - nie. Stój.
- Nie.
- Nie.
- Nie.
- Nie - tak! Dalej - nie - tak! Dalej - stój! Właśnie tu, Robinie. Tom, który masz otworzyć.
- Tutaj? To coś tutaj? Ten głos, który brzmi jak...
Zatrzymałem się. Nie mogłem iść dalej. Widzicie, przyjąłem już do wiadomości fakt, że byłem martwy, że byłem tylko chmurą elektronów na wachlarzu, zdolną do rozmów z inteligencją mechaniczną albo innymi nieżywymi osobami, takimi jak Albert.
- Otwórz ten tom! - polecił. - Pozwól jej mówić! Nie potrzebowała pozwolenia.
- Witaj, Robin, najdroższy - powiedział nieżywy głos mojej ukochanej żony Essie - dziwny, pełen napięcia, ale nie miałem wątpliwości, do kogo należy. - Niezłe to miejsce, w którym teraz jesteśmy, prawda?
Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek, nawet odkrycie mojej własnej śmierci, było dla mnie takim strasznym szokiem, jak odnalezienie Essie pośród zmarłych.
- Essie - krzyknąłem - co się stało?
Albert pojawił się natychmiast, zatroskany, szybki:
- Nic jej nie jest, Robinie. Ona żyje.
- Jak może żyć! Ona jest tutaj!
- Nie, mój chłopcze, tak naprawdę jej tu nie ma - wyjaśnił Albert. - Jej osobowość jest tutaj, bo częściowo zachowała swoją w ramach eksperymentu dla projektu "Życie Po Śmierci". Także jako część eksperymentów, które doprowadziły do powstania mnie w moim obecnym kształcie.
- Ty łajdaku, pozwoliłeś mi pomyśleć, że ona nie
żyje!
Odezwał się łagodnie:
- Robinie, musisz zwalczyć tę biologiczną obsesję krwi i kości. Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie, czy jej metabolizm działa na poziomie organicznym, poza wersją, która jest tu przechowywana? I wtedy wtrąciła się dziwna Essie:
- Bądź cierpliwy, kochany Robinie. Bądź spokojny. Wszystko będzie dobrze.
- Bardzo w to wątpię - rzekłem gorzko.
- Zaufaj mi, Robinie - szepnęła, - Posłuchaj Alberta. On ci powie, co masz robić.
- Najtrudniejszą część mamy za sobą - pocieszył mnie Albert. - Przyjmij moje przeprosiny za wszystkie
niemiłe przeżycia, które przyniosły ci cierpienie, ale wydaje mi się, że były niezbędne.
- Wydaje ci się.
- Tak, Robinie, wydaje mi się, gdyż nigdy czegoś takiego jeszcze nie zrobiono i poruszaliśmy się przeważnie po omacku. Wiem, że to był dla ciebie szok, takie spotkanie z elektroniczną panią Broadhead, ale pomoże ci to przygotować się na spotkanie z jej cielesną postacią.
Gdybym miał ciało, za pomocą którego mógłbym to zrobić, spróbowałby przywalić mu w mordę - gdyby tylko Albert miał jakąś mordę, w którą można by mu przywalić.
- Jesteś bardziej stuknięty niż ja - jęknąłem. Słabe echo chichotu.
- Nie jestem bardziej stuknięty, Robinie. Tylko równie stuknięty. Będziesz mógł z nią porozmawiać i zobaczyć, tak samo jak wtedy, gdy jeszcze żyłeś. Obiecuję ci to, Robinie. Uda się - tak mi się wydaje.
- Nie mogę! Cisza.
- To nie jest łatwe - przyznał. - Ale zastanów się. Ja to potrafię. Chyba nie myślisz, że nie poradzisz sobie z tym równie dobrze, co taki prosty program komputerowy jak ja?
- Nie nabijaj się ze mnie, Albert! Rozumiem, co do mnie mówisz. Wydaje ci się, że mogę wyświetlić się jako hologram i porozumiewać się w czasie rzeczywistym z żywymi osobami; ale nie wiem jak!
- Nie, jeszcze nie, Robinie, gdyż te podprogramy jeszcze nie istnieją w twoim kodzie. Ale mogę cię nauczyć. Zostaniesz wyświetlony. Być może nie z takim naturalnym wdziękiem i zgrabnością, jak w moim przypadku - pochwalił się - ale będzie można cię rozpoznać. Jesteś gotowy na rozpoczęcie nauki?
A głos Essie, czy raczej głos, który był tylko jego kiepską kopią, wyszeptał:
- Proszę, zrób to Robinie, bo czekam na ciebie z niecierpliwością.
Jakimż wysiłkiem jest przyjście na świat! To straszny wysiłek dla noworodka i jeszcze większy dla pomagających mu, którzy co prawda tego nie doświadczają, ale muszą wysłuchiwać jego niekończących się żalów.
A były one niekończące się, choć ponaglały mnie nieprzerwane zachęty moich akuszerek.
- Potrafisz to zrobić - obiecywała kopia Essie stojąca z jednej strony (wyobraźmy sobie przez chwilę, że miałem jakąś "stronę"), "to łatwiejsze niż myślisz" - potwierdzał głos Alberta z drugiej. Nie było dwóch innych osób w całym wszechświecie, których słowo przyjąłbym z większym zaufaniem niż ich. Ale zużyłem już całą moją ufność; nie zostało jej ani trochę, a ja się bałem. Łatwe? To było absurdalne.
Było tak, gdyż widziałem kabinę w sposób, w jaki widział ją Albert. Nie miałem perspektywy, jaką dawała para oczu, które można na czymś skoncentrować i para uszu lokalizująca dany punkt w przestrzeni. Widziałem i słyszałem wszystko na raz. Dawno temu pewien stary malarz, Picasso, malował właśnie takie obrazy, na których wszystkie kawałki były losowo porozrzucane. Były tam wszystkie, ale porozrzucane i w losowym porządku tak, że nie było jakiejś rozpoznawalnej formy dominującej, ale chaotyczna mozaika z kawałków. Chodziłem z Essie po Tate Gallery i Metropolitan Museum żeby obejrzeć takie obrazy i nawet znalazłem jakąś przyjemność w ich oglądaniu. Były dość zabawne. Ale oglądanie prawdziwego świata, pokawałkowanego w ten sposób, jak części na stole montażowym - to wcale nie było zabawne.
- Pomogę ci, Robinie - wyszeptał analog Essie. - Widzisz mnie tam, Robinie? Jak śpię w wielkim łóżku? Byłam na nogach przez parę dni, Robinie, wlewając twoją starą materię organiczną do nowej wachlarzowej butelki i teraz jestem całkiem wykończona, ale - widzisz - właśnie poruszyłam ręką, żeby podrapać się w nos. Widzisz moją rękę? Widzisz nos? Rozpoznajesz je?
Duch zachichotał nagle.
- Oczywiście, że rozpoznajesz, Robinie, bo to jestem cała ja.