Pohl Frederic - Gateway Brama Do Gwiazd - Rozdział 20

Rozdział 20



    Kiedy spędza się całe tygodnie blisko drugiej osoby, tak blisko, że się słyszy każdą czkawkę, zna się każdy zapach i zadrapanie na skórze, kończy się to albo nienawiścią, albo takim zaplątaniem się w siebie, że trudno te więzy zrzucić. W przypadku Klary i moim było jedno i drugie. Nasz romansik przekształcił się w związek syjamskich bliźniąt. Nie było w nim żadnej miłości, zabrakło na nią miejsca. A jednak znałem każdą cząstkę Klary, każdy por skóry, każdą myśl, znałem ją dużo lepiej niż moją matkę. A znałem w taki sam sposób - poczynając od łona. Klara otaczała mnie całkowicie.
    I tak jak z yin i yang ona też była otoczona przeze mnie, nakreślaliśmy sobie nawzajem świat i chwilami miałem rozpaczliwą potrzebę - a pewien jestem, że ona również - oderwania się od siebie i odetchnięcia na nowo świeżym powietrzem.
    Po powrocie, brudni i wycieńczeni, automatycznie ruszyliśmy w kierunku pokoi Klary. Tam była oddzielna łazienka, tam było dosyć miejsca, wszystko było gotowe i padliśmy na łóżko jak stare małżeństwo po tygodniowej wakacyjnej włóczędze. Tyle, że my nie byliśmy starym małżeństwem. Nie miałem do niej żadnego prawa. Klara postarała się mi o tym przypomnieć następnego dnia przy śniadaniu ostentacyjnie płacąc rachunek (wściekle drogie przywiezione z Ziemi kanadyjskie jaja na bekonie, świeży ananas, płatki zbożowe, prawdziwa śmietanka, cappuccino). Zademonstrowałem odruch Warunkowy, którego oczekiwała. - Nie musisz tego robić - powiedziałem. - I tak zdaję sobie sprawę, że masz więcej pieniędzy, niż ja.
    - I chciałbyś wiedzieć ile - odpowiedziała, uśmiechając się słodko.
    Jeśli chodzi o ścisłość, wiedziałem. Powiedział mi to Shicky. Miała na koncie 700 tysięcy dolarów i jakieś drobne. Wystarczyłoby to na powrót na Wenus i na spokojne życie, gdyby chciała, choć trudno mi zrozumieć, dlaczego w ogóle ktoś chce tam żyć. Może właśnie dlatego została na Gateway, choć nie musiała. Tunele są wszędzie jednakowe. - Powinnaś w końcu wyjść na świat - mówię, dokończając swoją myśl na głos. - Nie można na zawsze pozostać w łonie matki.
    Była zaskoczona, lecz rozbawiona. - Kochany Bobie - powiedziała wyciągając z mojej kieszeni papierosa i pozwalając mi go zapalić - powinieneś zostawić w spokoju swoją zmarłą matkę. Jest mi bardzo trudno ciągle pamiętać o tym, że mam cię odpychać, byś mógł przeze mnie ją adorować.
    Zauważyłem, że mówiliśmy o różnych sprawach, choć z drugiej strony może i nie. Głównym celem nie było przekazanie myśli, lecz zadanie bólu. - Klaro - powiedziałem uprzejmie - wiesz, że cię kocham. Martwi mnie, że skończyłaś czterdziestkę nie przeżywszy prawdziwie trwałego związku z mężczyzną.
    Zachichotała. - Koteczku - odpowiedziała - chciałam właśnie o tym porozmawiać. O twoim nosie. - Skrzywiła się. - Wczoraj w nocy, mimo że byłam tak zmęczona, myślałam, że się porzygam, dopóki się nie obróciłeś. Może gdybyś się przeszedł do szpitala, to wyciągnęliby ci to świństwo.
    Niestety, nawet ja to czułem. Nie wiem dokładnie, co jest w zgniłym opatrunku chirurgicznym, ale trudno to znieść. Obiecałem więc, że pójdę do szpitala i potem, by jej zrobić na złość, nie dokończyłem porcji świeżego ananasa za sto dolarów. Ona z kolei, by mnie ukarać, zaczęła ze złością przesuwać moje rzeczy w szafce robiąc w ten sposób miejsce na zawartość swego nesesera. Siłą rzeczy musiałem więc powiedzieć: - Nie rób tego, dziecino. Mimo że cię tak bardzo kocham, chyba na trochę wrócę do swego pokoju.
    Wyciągnęła rękę i poklepała mnie po ramieniu. - Będzie mi tu pusto - powiedziała, gasząc papierosa. - Przyzwyczaiłam się, że mam cię rano obok siebie. Z drugiej jednak strony...
    - Wstąpię po rzeczy w drodze do szpitala - przerwałem. Rozmowa ta nie sprawiała mi zbytniej przyjemności, więc nie chciałem jej już przedłużać, póki można takie utarczki damsko-męskie uzasadnić napięciem przedmenstrualnym. Podoba mi się ta teoria, ale wiedziałem niestety, że w tym przypadku nie ma zastosowania do Klary. Pozostaje również otwarty problem, jak wytłumaczyć moje zachowanie.
    W szpitalu musiałem czekać ponad godzinę, a potem bardzo bolało.


UWAGI O WYBUCHACH


    Dr Asmenion: Oczywiście dobre pomiary Novej lub Supernovej warte są kupę forsy. To znaczy pomiary samego procesu. Zdjęcia wykonane później nikogo już nie interesują, i pamiętajcie, żeby zawsze szukać naszego słońca, jak już je znajdziecie, zróbcie wszystkie możliwe odczyty, we wszystkich częstotliwościach, w najbliższym otoczeniu z odchyleniem do pięciu stopni z każdej strony. Oczywiście, przy maksymalnym powiększeniu.
    Pytanie: A po co?
    Dr Asmenion: Może znajdziecie się przypadkiem po drugiej stronie słońca, gdzieś w okolicy gwiazdy Tycho czy Mgławicy Kraba, czyli pozostałości Supernovej z roku 1054 w Gwiazdozbiorze Byka. I może uda wam się zrobić zdjęcie takiej gwiazdy przed wybuchem. Za coś takiego daliby wam od ręki z pięćdziesiąt czy sto tysięcy.




    Krwawiłem jak zarzynane prosię, poplamiłem koszulę i spodnie, a kiedy wyciągali z nosa tę niekończącą się gazę, którą Ham Tayeh wepchnął, by zatamować krwotok, odczuwałem to, jakby wyrywali ze mnie kawały żywego mięsa. Wrzeszczałem. Niewysoka starsza Japonka, która tego dnia pełniła dyżur w ambulatońum, ledwie to wytrzymywała. - Zamknij się, proszę! - powiedziała. - Zachowujesz się jak ten pomyleniec, który wrócił niedawno temu, a potem się zabił.
    Kazałem się jej odsunąć, ręką przytrzymywałem nos, żeby zatamować krew. Czułem, że dzieje się coś niedobrego. - Jak się nazywał?
    Odepchnęła moją rękę i dotknęła nosa. - Nie wiem, ale zaraz, zaraz... Ty też jesteś chyba z tego pechowego statku?
    - Właśnie chcę sprawdzić. Czy nazywał się Sam Kahane?
    Stała się nagle bardziej ludzka. - Tak mi przykro, kochanie - powiedziała. - Chyba tak się nazywał. Chcieli mu dać zastrzyk, żeby się uspokoił, a on wyrwał lekarzowi igłę i... no, zadźgał się na śmierć.
    To rzeczywiście była wiadomość dnia.
    W końcu udało jej się skauteryzować mój nos. - Wsadzę tylko niewielki opatrunek - powiedziała. - Jutro sam go sobie wyjmiesz. Tylko powoli. Jeśli będziesz krwawił, pędem przylatuj.
    Kiedy mnie puściła, wyglądałem jak niedoszła ofiara kata. Doczłapałem do pokoju Klary, by się przebrać. Lecz na tym nie kończyły się nieprzyjemności tego dnia. - Cholerne Bliźnięta - warknęła na mnie. - Następnym razem, jeśli polecę, to z Bykiem, na przykład z takim Miecznikowem.
    - Co się stało?
    - Przyznali nam dwanaście tysięcy pięćset premii - na pięcioro. Boże! Przecież ja mojej służącej daję większe napiwki.
    - Skąd wiesz? - zdążyłem już podzielić dwanaście i pół tysiąca przez pięć, lecz w tym samym ułamku sekundy przeleciało mi przez myśl, czy w zaistniałej sytuacji nie podzielą tej sumy na cztery.
    - Dzwonili dziesięć minut temu. O Boże! Najbardziej kurewska wyprawa, jaką kiedykolwiek odbyłam i mam z niej tyle, że wystarczy zaledwie na jeden zielony żeton w kasynie. - Popatrzyła na moją koszulę i złagodniała nieco. - No, to nie twoja wina, Bob, ale Bliźnięta nigdy nie potrafią podjąć decyzji. Powinnam o tym dobrze wiedzieć. Poczekaj, poszukam jakiegoś czystego ubrania.
    Pozwoliłem jej to zrobić, ale i tak nie zostałem. Zebrałem swoje rzeczy i poszedłem w kierunku zlotni, zostawiłem je potem w recepcji, gdzie poprosiłem z powrotem o mój pokój i gdzie skorzystałem z piezofonu. Wspominając o Miecznikowie przypomniała mi o czymś, co miałem już wcześniej zrobić.
    Mieczników pomarudził, ale w końcu zgodził się spotkać ze mną w sali wykładowej. Przyszedłem tam przed nim. Zatrzymał się na progu, rozejrzał i zapytał: - A gdzie jest ta, jak jej tam...?
    - Klara Moynlin? Jest u siebie. - Zwięzła, prawdziwa, wymijająca... modelowa odpowiedź.
    - Hm. - Wskazującym palcem pogładził spotykające się pod podbródkiem bokobrody. - No to chodź. - Prowadząc mnie rzucił przez ramię: - Myślę, że ona by więcej skorzystała niż ty.
    - Z pewnością. Dane.
    - Hm. - Zawahał się u wypukłości w podłodze, która stanowiła wejście do jednego ze statków instruktażowych, potem wzruszył ramionami, otworzył właz i wgramolił się do środka.
    Wchodząc za nim pomyślałem, że był wyjątkowo otwarty i życzliwy. Kucał przed monitorem selektora lotów ustawiając cyfry. W ręku trzymał przenośny czytnik danych podłączony do głównego komputera Korporacji. Wiedziałem, że włącza jedno ze znanych ustawień, więc nie zdziwiło mnie, że kolory pojawiły się prawie natychmiast. Stuknął kciukiem w dostrajacz i spoglądając na mnie przez ramię czekał, aż cały ekran utonie w przeraźliwej różowości.
    - W porządku - powiedział. - Dobre, jasne ustawienie. Teaz spójrz na dolną część spektrum.
    Chodziło o wąskie, od czerwieni do fioletu, pasmo tęczy po prawej stronie ekranu. Fiolet był na samym dole i kolory przechodziły jeden w drugi, od czasu do czasu przerywane jedynie jaskrawym pasmem lub czernią. Wyglądało dokładnie jak to, co astronomowie nazywają liniami Frauenhofera, kiedy tylko spektroskop może im pomóc ustalić, z czego zbudowana jest jakaś gwiazda lub planeta. Ale to nie były linie Frauenhofera, tamte wykazują, jakie pierwiastki występują w źródle promieniowania (lub w obiekcie, jaki zaplątał się między to źródło, a obserwatora). Bóg jeden wie, co te linie wskazywały.
    Bóg - i być może Dane Mieczników. Prawie się uśmiechał był zadziwiająco rozmowny. - Widzisz to pasmo trzech czarnych linii na niebieskim? - spytał. - Prawdopodobnie związane jest z ryzykiem misji. W każdym razie odczyty komputera wskazują, że jeśli jest tu sześć lub więcej smug - statek nie wraca.
    Słuchałem go z pełną uwagą. - Boże! - westchnąłem, myśląc o wszystkich ludziach, którzy nie żyją, ponieważ o tym nie wiedzieli. - Dlaczego o takich rzeczach nie mówi się nam w szkole?
    - Nie bądź idiotą, Broadhead - odpowiedział z dużą cierpliwością jak na niego. - To wszystko są najnowsze odkrycia. A i tak dużo w tym domysłów. Poza tym zależność między liczbą linii poniżej sześciu, a bezpieczeństwem wyprawy nie jest tak oczywista. Niestety, to nie tak, że się dodaje poszczególne linie za kolejne stopnie niebezpieczeństwa. Można by się spodziewać, że przy pięciopasmowych ustawieniach będzie wysoki procent strat, zaś przy braku smug - pełne bezpieczeństwo. Tylko, że nie ma tak dobrze. Najbezpieczniejsze są wyprawy przy jednej lub dwóch liniach. Przy trzech też nie jest źle, choć zdarzają się i straty. Przy zerowej liczbie statystyka jest podobna, jak przy trzech.
    Po raz pierwszy pomyślałem, że naukowcy Korporacji rzeczywiście zasługują na pieniądze, które dostają. - Dlaczego zatem nie latamy tylko do miejsc bezpiecznych?
    - Wcale nie jesteśmy do końca przekonani, że są one rzeczywiście bezpieczne - nadal cierpliwie jak na siebie odpowiadał Mieczników. Jego ton był dużo bardziej stanowczy niż słowa. - Poza tym gdy masz opancerzony statek, powinieneś łatwiej poradzić sobie z niebezpieczeństwem. Skończ już z tymi głupimi pytaniami, Broadhead.
    - Przepraszam. - Zaczynało mi być niewygodnie, gdy tak klęczałem za nim i zaglądałem mu przez ramię, kiedy obrócił się, by na mnie popatrzeć, jego bokobrody wręcz przejechały mi po nosie. Nie chciałem jednak zmieniać pozycji.
    - Popatrz tutaj, na kolor żółty. - Wskazał na pięć jasnych linii. - Ten odczyt wydaje się mieć związek z powodzeniem wyprawy. Bóg raczy wiedzieć, co one wyznaczają, lub raczej, co Heechowie tym wyznaczali, jeśli jednak chodzi o finansowe korzyści, istnieje dość wyraźna zależność między liczbą linii tej częstotliwości, a sumą pieniędzy, jakie otrzymują załogi.
    - O rany!
    Kontynuował nie zwracając na mnie uwagi. - Oczywiście, Heechowie nie wymyślili tego, by liczyć twoje lub moje dochody. Muszą to być pomiary czegoś innego, tylko czego? Może gęstości zaludnienia w tym regionie lub poziomu rozwoju technicznego. Może to po prostu przewodnik Michelina i mówi nam jedynie o tym, że w danej okolicy znajdowała się restauracja z pięcioma gwiazdkami. W każdym razie coś w tym jest. Loty przy pięciu żółtych smugach mają przeciętnie pięćdziesiąt razy wyższe zyski niż te z dwoma paskami, a dziesięć razy wyższe niż większość innych wypraw.
    Ponownie odwrócił się i jego twarz znalazła się dosłownie parę centymetrów ode mnie, a jego oczy wpatrywały się w moje.
    - Czy chcesz zobaczyć inne ustawienia? - spytał tonem, który wymagał zaprzeczenia, więc zaprzeczyłem. - Okay - skończył na tym.
    Wstałem i cofnąłem się, żeby mieć trochę więcej miejsca. - Tylko jedno pytanie. Z pewnością masz jakiś powód, że mówisz mi o tym wszystkim, zanim stanie się to powszechnie wiadome. Jaki to powód?
    - Tak - odpowiedział. - Chciałbym, żeby ta, jak jej tam... znalazła się w mojej załodze, jeśli polecę Trójką lub Piątką.
    - Klara Moynlin.
    - No właśnie. Jest odporna, nie zajmuje zbyt wiele miejsca i potrafi dogadać się z ludźmi lepiej niż ja. Ja mam z tym czasem kłopoty - wyjaśnił. - Oczywiście, tylko w przypadku, jeśli polecę Trójką lub Piątką. A nie mam na to zbytniej ochoty. Tak naprawdę, to chciałbym znaleźć Jedynkę. Jeśli jednak nie będzie wolnej Jedynki z dobrym ustawieniem, będę potrzebował ludzi, na których mogę polegać, którzy mi nie wejdą na głowę, znają się na rzeczy, potrafią pokierować statkiem, i tak dalej. Też możesz lecieć, jeśli chcesz.
    Kiedy wróciłem do swego pokoju, pojawił się Shicky, zanim jeszcze zabrałem się do rozpakowywania rzeczy. Wyraźnie cieszył się z naszego spotkania. - Bardzo mi przykro, że wasza wyprawa była nieudana - powiedział ze swoją niewyczerpaną delikatnością i serdecznością. - Bardzo mi również przykro z powodu waszego przyjaciela Kahane. - Przyniósł mi termos herbaty i ulokował się na szafce naprzeciw mego hamaka, tak jak za pierwszym razem.
    Fatalna podróż już prawie wywietrzała mi z pamięci, umysł zaprzątały mi teraz wizje kokosów, jakie miała mi przynieść rozmowa z Miecznikowem. Nie mogłem się powstrzymać, by o tym nie porozmawiać, opowiedziałem więc Shicky'emu wszystko, co usłyszałem od Dane'a.
    Słuchał, jak dziecko słucha bajki, a jego czarne oczy błyszczały. - To naprawdę ciekawe - zauważył. - Słyszałem już plotki, że mają coś ogłosić. Wyobraź sobie tylko, że moglibyśmy wyruszyć bez strachu, że zginiemy, lub... - zawahał się trzepocąc gazą skrzydeł.
    - To wcale nie jest niezawodne, Shicky - powiedziałem.
    - Tak, oczywiście, ale chyba przyznasz, że to i tak jest krok naprzód. - Przerwał i przyglądał mi się, jak pociągam łyk prawie pozbawionej aromatu japońskiej herbaty. - Bob - zaczął - jeśli ruszysz na taką wyprawę i będziecie potrzebowali dodatkowego człowieka... To prawda, że w lądowniku nie byłoby ze mnie zbyt wiele pożytku, ale na orbicie mogę robić to wszystko, co inni.
    - Oczywiście, Shicky - starałem się załatwić sprawę taktownie. - Czy wiedzą o tym w Korporacji?
    - Zgodziliby się, żebym poleciał jako członek załogi na miejscu, którego nikt nie zechce.
    - Aha. Wolałem jednak nie mówić, że nie bardzo miałbym ochotę na lot, na który nikt inny nie reflektuje. Shicky wiedział o tym. Znał już Gateway bardzo dobrze. Krążyły plotki, że miał kiedyś odłożony niezły kapitalik, wystarczający na Pełny Serwis Medyczny i tak dalej. Ale albo go oddał, albo stracił i tak żył jako kaleka. Wiem, że mnie rozumiał, ale ja byłem daleki od zrozumienia Shikitei Bakina.
    Odsunął się, gdy rozkładałem rzeczy, plotkowaliśmy o wspólnych znajomych. Statek Sheri nie powrócił. Oczywiście, nie był to, jak na razie, powód do zmartwienia. Spokojnie mógł jeszcze nie wracać kilka dobrych tygodni i nie byłoby to nic strasznego. Para Kongijczyków mieszkająca za skrzyżowaniem powróciła tymczasem z ogromnym ładunkiem modlitewnych wachlarzy, które odnaleźli na dotychczas nieznanej planecie Heechów obiegającej gwiazdę F-2 na skraju spiralnej odnogi Oriona. Dostali milion na troje, zabrali więc swoją część z powrotem do Mungbere. Zaś Forehandowie...
    Louise Foiehand zajrzała do mnie w momencie, kiedy o nich rozmawialiśmy. - Usłyszałam wasze głosy - powiedziała zbliżając się, by mnie ucałować. - Przykro mi, że wam się nie powiodło.
    - Bywa i tak.
    - W każdym razie - cieszę się, że wróciłeś. Mnie też nie poszło lepiej. Trafiłam na idiotyczną małą gwiazdkę, w pobliżu nie było żadnej planety. Nie mam pojęcia, dlaczego Heechowie w ogóle mieli ten kurs. - Uśmiechnęła się i z czułością pogładziła mnie po karku. - Chciałabym dziś wydać przyjęcie na cześć waszego powrotu. A może ty i Klara...
    - To wspaniały pomysł - odpowiedziałem. Nie mówiła więcej o Klarze. Nie było wątpliwości, że plotka już się rozeszła, poczta pantoflowa na Gateway działa dzień i noc. Po paru minutach wyszła.
    - Miła z niej kobieta - rzekłem do Shicky'ego oglądając się za nią. - W ogóle miła rodzina. Czy coś ją gnębi?
    - Owszem. Jej córka Lois powinna już dawno wrócić. Ostatnio mieli sporo trosk.
    Spojrzałem na niego. - Nie - powiedział - nie chodzi ani o Willę, ani ojca. Są na wyprawie, ale jeszcze nie spóźnieni. Chodzi o syna.
    - Wiem, Henryka. Nazywali go Hat.
    - Zmarł tuż przed ich przyjazdem tutaj. A teraz Lois. - Pochylił głowę, podfrunął i w locie podniósł termos z herbatą. - Muszę iść do pracy.
    - Jak idzie sadzenie bluszczu?
    - Już się tym nie zajmuję - odpowiedział ponuro. - Emma uważała, że nie nadaję się na kierownika.
    - Tak? A co teraz robisz?
    - Dbam o to, by Gateway wyglądała atrakcyjnie - odrzekł. - Chyba można mnie nazwać "śmieciarzem".
    Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Gateway była bardzo zaśmiecona, mała siła przyciągania powodowała, że wyrzucony skrawek papieru czy lekkiego jak piórko plastiku mógł pofrunąć dokądkolwiek. Zamiecenie podłogi było niemożliwe. Pierwsze pociągnięcie szczotką wprawiało wszystko w ruch. Widziałem sprzątaczy goniących z maleńkimi ręcznymi odkurzaczami za kawałkiem gazety i grudkami tytoniowego popiołu, nawet sam się zastanawiałem, czy się tym nie zająć. Nie podobało mi się jednak, że robił to Shicky.
    - Nic się nie martw, Bob - jak on wspaniale czytał w moich myślach! - ja naprawdę lubię tę robotę. Ale proszę cię, jeżeli będziecie potrzebowali kogoś do załogi - pamiętaj o mnie.
    Odebrałem premię i opłaciłem utrzymanie na trzy tygodnie naprzód. Kupiłem sobie parę potrzebnych rzeczy: nowe ubranie i parę taśm z muzyką, która miała zagłuszyć w mojej pamięci Mozarta i Palestrina. W ten sposób zostało mi jakieś dwieście dolarów.
    Dwieście dolarów to prawie tyle co nic. Mogło starczyć na dwadzieścia drinków w Błękitnym Piekiełku, na jeden żeton przy stole do gry w oko, lub, być może, na kilka solidnych obiadów gdzieś poza kantyną.
    Miałem więc trzy rzeczy do wyboru. Znaleźć inną pracę i tym samym ugrzęznąć tu na amen, wyruszyć na kolejną wyprawę w ciągu trzech tygodni albo dać za wygraną i wrócić do domu. Żadna z tych możliwości mnie nie pociągała. Lecz zakładając, że nie będę wydawał zbyt dużo pieniędzy, mogłem odłożyć decyzję na później - o całe dwadzieścia dni. Postanowiłem przestać palić i nie jadać w restauracjach, tym sposobem mogłem zredukować moje wydatki do maksimum dziesięciu dolarów dziennie. Zatem moja gotówka skończyłaby się wraz z opłaconym utrzymaniem.
    Zadzwoniłem do Klary. W piezofonie jej twarz i głos były powściągliwe, lecz przyjazne, więc ja również rozmawiałem z nią powściągliwie i serdecznie. Nie wspomniałem o przyjęciu, a ponieważ ona nie wyraziła ochoty, by spotkać się ze mną wieczorem, tak to zostawiliśmy: w martwym-punkcie. Mnie to nie przeszkadzało, nie potrzebowałem Klary. Na przyjęciu poznałem inną dziewczynę, Doreen Mackenzie. Trudno w zasadzie nazywać ją dziewczyną, miała spokojnie dziewięć lat więcej niż ja i odbyła już pięć wypraw. Bardzo mnie w niej podniecało to, że raz jej się rzeczywiście udało. Zabrała ze sobą do Atlanty półtora miliona i wydała wszystko chcąc kupić sobie karierę piosenkarki piezowizyjnej. Płaciła za utwory, menadżera, reklamy, ogłoszenia, próbne nagrania, wszystko - i kiedy jej się nie powiodło, wróciła na Gateway, by spróbować raz jeszcze. Poza tym była bardzo, bardzo ładna.
    Lecz po dwóch dniach poznawania Doreen znowu zadzwoniłem do Klary. - Czekam - powiedziała podniecona. Byłem u niej w dziesięć minut, po piętnastu znaleźliśmy się w łóżku. Kłopot z poznawaniem Doreen polegał na tym, że ją całą poznałem. Była fajna i strasznie zapalona, ale nie była Klarą Moyniin.
    Kiedy leżeliśmy razem w hamaku - spoceni, odprężeni i zmęczeni - Klara ziewnęła, potargała moje włosy, odchyliła głowę i popatrzyła na mnie. - Cholera - powiedziała sennym głosem. - Chyba to tak wygląda, gdy się jest zakochanym.
    Chciałem być miły. - Dzięki temu życie toczy się naprzód. Nie, nie dzięki "temu", dzięki tobie.
    Potrząsnęła ze smutkiem głową. - Czasami nie mogę cię już znieść - odpowiedziała. - Strzelcy nie potrafią dogadać się z Bliźniętami. Ja jestem znakiem ognia - a ty.... jak wszystkie Bliźnięta jesteś bardzo niezdecydowany.
    - Wolałbym, żebyś ciągle nie wracała do tych bzdur - odpowiedziałem. Nie obraziła się. - Chodźmy gdzieś coś zjeść.
    Zsunąłem się z hamaka i stanąłem odczuwając potrzebę rozmowy bez kontaktu fizycznego. - Droga Klaro - zacząłem - nie mogę być na twoim utrzymaniu, bo prędzej czy później zaczniesz się wściekać, a nawet jeśli nie - to ja, spodziewając się czegoś takiego, będę wściekły na ciebie. Po prostu nie mam pieniędzy. Jeśli chcesz jadać poza kantyną - rób to sama. Nie będę cię też opalał, nie będę pił twojego alkoholu i grał twoimi żetonami. Masz ochotę coś zjeść - proszę bardzo, idź, spotkamy się później. Może pójdziemy na spacer.
    - Bliźnięta nigdy nie wiedzą, jak postępować z forsą - westchnęła - ale potrafią zachować się w łóżku.
    Ubraliśmy się i wyszliśmy coś zjeść, ale w kantynie Korporacji, gdzie trzeba czekać z tacą w kolejce, a potem jeść na stojąco. Jedzenie jest nienajgorsze, jeśli się człowiek nie zastanawia zbytnio, na czym je wyhodowano. Cena też jest przystępna - za darmo. Mówią, że jeśli człowiek je wszystkie posiłki w stołówce, zaspokaja swe zapotrzebowanie kaloryczne w ponad stu procentach. Trzeba jednak jeść wszystkiego po trochu. Białko jednokomórkowe i białko roślinne są niepełnowartościowe, jeśli spożywa się je oddzielnie. Nie wystarczy więc sama galaretka z soi lub budyń bakteryjny. Należy jeść jedno i drugie.
    Poza tym bezpłatne jedzenie Korporacji powoduje wydzielanie potwornej ilości metanu, który z kolei składa się na to, co wszyscy dawni mieszkańcy Gateway wspominają jako charakterystyczny tutejszy zaduch.
    Potem, nie rozmawiając zbyt wiele, zjechaliśmy w kierunku niższych poziomów. Podejrzewam, że obydwoje zastanawialiśmy się, dokąd idziemy. Nie tylko dosłownie. - Masz ochotę na zwiedzanie? - spytała Klara.
    Wziąłem ją za rękę i powoli, zamyśleni, ruszyliśmy przed siebie. Zwiedzanie to świetna zabawa. Niektóre tunele, już od lat nie używane i zarośnięte bluszczem, były nawet ciekawe. Poza nimi rozciągały się nagie pustkowia,



Anglikański Kościół Gateway
Wielebny Theo Durleigh, kapelan
Komunia 10:30 w niedziele
Wieczorne nabożeństwa w zależności od zapotrzebowania


    Eric Manier, który z dniem 1 grudnia zakończył swą pracę kościelnego, pozostawia po sobie niezatarte wspomnienie w naszej społeczności kościoła Wszystkich Świętych. Zaciągnęliśmy wobec niego, który poświęcił nam swe wszechstronne umiejętności, dług nie do spłacenia. Eric Manier urodził się 51 lat temu w Elstree, Hertfordshire. Ukończył Uniwersytet Londyński z tytułem bakałarza praw, a następnie specjalizował się jako adwokat. Później pracował przez kilka lat w przedsiębiorstwie pozyskiwania gazu naturalnego w Perth. Choć pogrążeni w smutku tym rozstaniem, jesteśmy szczęśliwi, że nareszcie zrealizuje swe najskrytsze marzenia i powróci do swego ukochanego Hertfordshire, gdzie zamierza poświęcić się działalności społecznej, medytacji transcedentalnej, oraz studiom nad śpiewem gregoriańskim, Wybory nowego kościelnego będą miały miejsce w pierwszą niedzielę, w którą zbierze się wymagane kworum dziewięciu parafian.




    gdzie nawet nie posadzono bluszczu. Zwykle tunele wypełniało światło ze ścian, na których ciągle jeszcze niebieskawo błyszczała warstwa metalu Heechów. Kiedyś - nie ostatnio, ale jakieś sześć czy siedem lat temu - znaleziono w nich artefakty, można więc było w każdej chwili natknąć się na coś, za co dają premię.
    Ale nie bardzo mogłem zdobyć się choć na odrobinę zapału. Cóż w tym zabawnego, jeśli i tak nie ma się nic innego do roboty? - Czemu nie? - powiedziałem, lecz parę minut później, gdy zobaczyłem, gdzie jesteśmy, zaproponowałem: - Chodźmy na chwilę do muzeum.
    - Bardzo dobrze - ożywiła się. - Czy wiesz, że zrobili już okrągłą salę? Mówił mi o tym Mieczników. Uruchomili ją, gdy byliśmy na wyprawie.
    Zmieniliśmy więc trasę, zjechaliśmy dwa poziomy i wyszliśmy obok muzeum. "Okrągłą salą" nazwano niemal kuliste pomieszczenie tuż za nim. Było ono bardzo duże - miało ponad dziesięć metrów średnicy, może więcej. By wszystko dobrze obejrzeć, musieliśmy przymocować sobie wiszące obok wejścia skrzydła podobne do tych, jakich używał Shicky. Klara ani ja nigdy przedtem nie mieliśmy czegoś takiego na sobie, ale poszło nam łatwo. Na Gateway wszystko waży tak niewiele, że najprościej i najwygodniej byłoby się poruszać latając, gdyby oczywiście wewnątrz asteroidu starczyło na to miejsca.
    Wlecieliśmy więc do kuli i znaleźliśmy się w środku wszechświata. Ściany sali pokrywały sześciokątne płytki, każdą z nich wyświetlano z niewidocznego dla nas źródła, prawdopodobnie cyfrowo na ciekłe kryształy.
    - Jak tu ładnie! - zawołała Klara.
    Otaczała nas, nazwijmy to, globorama tego, co dotychczas odkryły pionierskie statki. Gwiazdy, mgławice, planety, satelity... Czasem niektóre płytki pokazywały własny obraz, czyli znajdowało się tam - niech się chwilę zastanowię - jakieś 128 odrębnych scen. Pstryk - wszystkie się zmieniają, znowu pstryk - i zaczynają się zmieniać: część pokazuje to samo, inne - zupełnie co innego. Kolejny pstryk - i jedna cała półkula rozświetla się mozaikowym obrazem galaktyki M-31 widzianej... nie wiadomo skąd.
    - Słuchaj - powiedziałem mocno przejęty - to naprawdę bomba! - I rzeczywiście. Czułem się, jakbym uczestniczył we wszystkich wyprawach, jakie kiedykolwiek miały miejsce, ale bez wysiłku i uporczywego strachu.
    Nie było nikogo oprócz nas, nie rozumiem dlaczego. To było takie ładne. Można by się raczej spodziewać dużej kolejki. Po jednej stronie zaczęły ukazywać się zdjęcia odnalezionych artefaktów - różnokolorowe wachlarze modlitewne, urządzenia do powlekania ścian, wnętrza statków, jakieś tunele, Klara wykrzykiwała, że widziała część z nich na Wenus, choć nie wiem, jak je rozpoznała. Potem znowu zaczęto wyświetlać zdjęcia Kosmosu. Niektóre z nich wydawały mi się znajome. W jednym szybkim sześcio czy ośmiopłytkowym ujęciu rozpoznałem Plejady, obraz znikł, a na jego miejscu ukazała się widziana z Kosmosu Gateway-2. Jej boki błyszczały odbitym światłem jasnych, młodych gwiazd z sąsiedztwa. Zobaczyłem coś, co mogło być Mgławicą Końskiego Łba, był też pierzasty toroid gazu i pyłu, prawdopodobnie Mgławica Pierścienia w konstelacji Liry lub tak zwany Francuski Obwarzanek odkryty parę orbit temu na niebie planety, na której napotkano ślady niedostępnych, znajdujących się pod zamarzniętym morzem tuneli Heechów.
    Zostaliśmy tam jakieś pół godziny, dopóki nie zorientowaliśmy się, że chyba oglądamy na powrót te same zdjęcia, pofrunęliśmy wtedy w kierunku wejścia, odwiesiliśmy skrzydła i zrobiliśmy przerwę na papierosa w szerokim tunelu na zewnątrz muzeum.
    Minęły nas dwie kobiety, które były chyba z ekipy porządkowej Korporacji, niosły zwinięte, przypinane skrzydła.
    - Cześć, Klaro - pozdrowiła nas jedna z nich. - Byliście w środku? Klara skinęła głową. - Piękne! - powiedziała.
    - Korzystajcie, dopóki można - wtrąciła druga. - W przyszłym tygodniu trzeba będzie za to płacić sto dolarów. Jutro instalujemy w sali piezofony z pogadankami, a uroczyste otwarcie odbędzie się przed najbliższym napływem turystów.
    - Warto tyle zapłacić - odpowiedziała Klara i spojrzała na mnie. Zdałem sobie sprawę, że mimo wszystko paliłem jej papierosa. Nie bardzo mnie było stać na płacenie pięciu dolarów za paczkę, ale postanowiłem kupić choć jedną z tego, co przeznaczyłem sobie na ten dzień, i dopilnować, żeby wzięła ode mnie tyle, ile ja od niej.
    - Chcesz jeszcze pochodzić? - spytała.
    - Może potem - odpowiedziałem. Zastanawiałem się, ilu ludzi zginęło, by zrobić te śliczne obrazki, które oglądaliśmy. Raz jeszcze, prędzej czy później, będę musiał się poddać morderczej loterii statku Heechów, lub w ogóle dać za wygraną. Ciekaw byłem, czy to, o czym opowiedział mi Mieczników, rzeczywiście cokolwiek zmieni. Wszyscy już o tym mówili, Korporacja zaplanowała podanie tego do ogólnej wiadomości przez piezofon następnego dnia.
    - A, właśnie - przypomniałem sobie. - Mówiłaś, zdaje się, że widziałaś się z Miecznikowem?
    - Ciekawa byłam, kiedy o to spytasz - odpowiedziała. - Owszem. Zadzwonił do mnie i powiedział, że pokazywał ci ten materiał o kodzie kolorów. Zeszłam więc i wysłuchałam tego samego. Co o tym myślisz, Bob?
    Zgasiłem papierosa. - Podejrzewam, że wszyscy z Gateway rzucą się na dobre loty, to wszystko.
    - Ale może Dane coś rzeczywiście wie. Pracuje przecież dla Korporacji.
    - Na pewno wie. - Wyciągnąłem się i położyłem na plecach, kołysząc się przy małym ciążeniu. Zastanawiałem się. - To wcale nie jest taki równy chłop. Być może, da nam znać, jeśli trafi się coś dobrego, rozumiesz, coś ekstra, o czym wie. Ale nie za darmo.
    Klara uśmiechnęła się. - No to mi powie.
    - Co to znaczy?
    - Czasami dzwoni, żeby się ze mną umówić.
    - Do diabła! - byłem już mocno zdenerwowany. Nie tylko zresztą z powodu Klary, czy Dane'a. Raczej z powodu pieniędzy. Byłem zły, że jeśli w przyszłym tygodniu zechcę raz jeszcze zajrzeć do okrągłej sali, będzie mnie to kosztowało połowę moich oszczędności. Denerwowała mnie ponura, niewyraźna wizja majacząca w niedalekiej przyszłości, gdy znów będę musiał podjąć decyzję, by zrobić to, co mnie cholernie przerażało. - Nie ufałbym temu skurwysynowi!
    - Daj spokój, Bob. Dane nie jest znowu taki zły - powiedziała zapalając następnego papierosa i tak zostawiając paczkę, bym w razie czego mógł po nią sięgnąć. - Pod względem seksualnym może być nawet interesujący. Jest w nim coś nieokrzesanego, gwałtownego, brutalnego, jak zawsze u Byków. A poza tym ty jesteś dla niego równie atrakcyjny jak ja.
    - O czym ty mówisz?
    Wyglądała na rzeczywiście zaskoczoną. - Myślałam, że wiesz, on działa na dwie strony.
    - Nie dał nigdy tego po sobie poznać... - Przerwałem jednak przypominając sobie, jak blisko stał, gdy ze mną rozmawiał, i jak niezręcznie czułem się w jego obecności.
    - Może nie jesteś w jego typie - uśmiechnęła się. Tylko, że nie był to przyjemny uśmiech. Wychodząca z muzeum para chińskich robotników spojrzała na nas z zaciekawieniem, a potem uprzejmie odwróciła wzrok.
    - Chodźmy stąd - powiedziałem.
    Poszliśmy więc do Błękitnego Piekiełka i oczywiście uparłem się, by zapłacić za siebie. Czterdzieści osiem dolarów przepłynęło mi przez gardło w ciągu jednej godziny. I wcale nie było to takie fajne. Wylądowaliśmy znowu u niej i znowu w łóżku. To również nie było takie fajne. Kłótnia ciągle wisiała w powietrzu, gdy skończyliśmy. A czas uciekał.
    Są ludzie, którzy nie umieją przekroczyć pewnej bariery w rozwoju emocjonalnym. Potrafią tylko bardzo krótko żyć z partnerem w sposób nieskrępowany i pełen oddania. Coś w środku nie pozwala im jednak na szczęście. Im lepiej mają, tym większą czują potrzebę, by to zniszczyć.
    Kiedy razem z Klarą wtoczyłem się po Gateway, zacząłem podejrzewać, że ja też jestem taki. A że Klara jest taka, tego byłem pewien. Nigdy nie potrafiła wytrzymać z żadnym mężczyzną dłużej niż kilka miesięcy, sama mi to powiedziała. Ja już prawie zbliżałem się do jej rekordu. I to ją irytowało.
    W dużej mierze Klara była znacznie bardziej dojrzała i odpowiedzialna niż ja. Choćby to, jak dostała się na Gateway. Ona nie wygrała na loterii, by zapłacić za bilet. Pieniądze uskładała przez wiele lat mozolnej pracy i oszczędzania. Była pilotem o pełnych kwalifikacjach, z licencją przewodnika i tytułem inżyniera. Żyła jak robotnik, choć mogła sobie pozwolić na trzypokojowe mieszkanie w tunelach Heechów na Wenus, wakacje na Ziemi i Wyższy Serwis Medyczny. Wiedziała znacznie więcej niż ja o uprawie żywności na substratach węglowodorowych, mimo tych wszystkich lat, które przeżyłem w Wyoming (Zainwestowała w kopalnię żywności na Wenus, a nigdy w życiu nie włożyła złamanego grosza w coś, czego by w pełni nie rozumiała). Na wyprawie była starsza stopniem. Mieczników ją właśnie chciał do swego statku - jeśli w ogóle kogokolwiek - a nie mnie. Ona była przecież moją instruktorką!
    Ale gdy chodzi o nas dwoje, była równie nierozsądna i zawzięta jak ja - z Sylwią, Deeną, Janice, Lizą, Ester lub z jakąkolwiek inną dziewczyną z moich krótkotrwałych romansów, które od czasów Sylwii zawsze kończyły się źle. Według niej dlatego, że była spod znaku Strzelca, a ja Bliźniąt. Strzelcy są przewidujący, kochają wolność. My, biedne Bliźnięta, jesteśmy okropnie zawikłane i niezdecydowane.
    - Nic dziwnego - powiedziała z powagą pewnego ranka podczas śniadania w jej pokoju (zgodziłem się tylko na parę łyków kawy) - że nie możesz się zdecydować na kolejną wyprawę. To nie tylko fizyczny strach, drogi Robinette. Część twej bliźniaczej natury pragnie triumfu. Druga pragnie klęski. Ciekawe, której z nich pozwolisz zwyciężyć?
    - Odpieprz się, kochanie - dałem jej wymijającą odpowiedź. Roześmiała się i jakoś przeżyliśmy kolejny dzień. Ale dopięła swego.
    Korporacja ogłosiła oficjalnie to, czego oczekiwano, i rozpoczęło się ogromne zamieszanie pełne dyskusji, planów, domysłów i interpretacji. Były to bardzo gorące chwile. Korporacja wybrała z zapasów komputerowych dwadzieścia lotów o niskim zagrożeniu i wysokim wskaźniku przewidywanych zysków. Ludzie zgłosili się, wsiedli na statki i wyruszyli w ciągu tygodnia.
    Ja nie poleciałem żadnym z nich, Klara też nie, i staraliśmy się na ten temat nie rozmawiać.
    Dziwne, ale Dane Mieczników też nie poleciał. Coś wiedział, albo przynajmniej tak twierdził. Może zresztą tylko nie mówił, że nie wie, kiedy go spytałem, popatrzył na mnie jedynie tym swoim groźnym, pogardliwym wzrokiem i nic nie odpowiedział. Nawet Shicky'emu prawie udało się załapać. W ostatniej jednak chwili ubiegł go ten młody Fin, który nigdy nie znalazł kogoś, z kim mógłby się porozumieć. W załodze było czterech Saudyjczyków i wszyscy chcieli być razem, więc wzięli go na piątego. Nie wyruszyła również Louise Forehand, ponieważ czekała zgodnie z umową na powrót kogoś z rodziny. W kantynie Korporacji można było zjeść bez kolejki i na całym naszym korytarzu były wolne pokoje.
    - Chyba się wybiorę do psychiatry - powiedziała pewnego wieczoru Klara.
    Podskoczyłem. To była niespodzianka. Nawet gorzej - zdrada. Klara wiedziała o moim psychotycznym kłopocie i co myślę o psychoterapii.
    Powstrzymywałem się od pierwszych dziesięciu uwag, jakie mi przyszły do głowy - taktycznej: "Bardzo się cieszę, najwyższa pora" hipokrytycznej:
    "Bardzo się cieszę; chciałbym ci pomóc, tylko powiedz jak", czy też strategicznej: "Bardzo się cieszę; gdyby mnie na to było stać, też bym się pewnie wybrał". Zrezygnowałem też z jedynej prawdziwej odpowiedzi, która brzmiałaby następująco: "Rozumiem, że ta decyzja jest formą potępienia mnie za to, że robię ci zamęt w głowie". W ogóle nie powiedziałem nic i po chwili rzekła:
    - Potrzebuję pomocy. Bob. Czuję się zagubiona.
    Wzruszyła mnie tym i sięgnąłem po jej dłoń. Pozostawiła ją bezwładną w moim uścisku, ani go nie oddając, ani nie próbując się wyrwać. - Mój profesor od psychologii uważał, że to pierwszy krok, gdy zdajesz sobie sprawę z tego, że masz problem. Ja wiem o tym od dłuższego czasu. Drugi krok - to podjąć decyzję, czy chcesz ten problem mieć nadal, czy też chcesz coś zrobić, by się go pozbyć. Zdecydowałam się na to drugie.
    - Dokąd pójdziesz? - zadałem ostrożne pytanie.
    - Nie wiem jeszcze. Terapia grupowa nie daje chyba dobrych efektów. Na Głównym Komputerze Korporacji pracuje podobno maszyna psychoanalityczna. To byłoby najtańsze.
    - Tanie to nic nie warte - odpowiedziałem. - W młodości spędziłem dwa lata z tymi maszynami. Też miałem ze sobą trochę problemów.
    - I od tamtej pory funkcjonujesz już przez dwadzieścia lat - zauważyła słusznie. - Chyba się na to zdecyduję, przynajmniej na razie.
    Pogłaskałem ją po dłoni. - Cokolwiek zrobisz, będziesz miała rację - powiedziałem łagodnie. - Ja też miałem przez cały czas wrażenie, że lepiej by nam było, gdyby udało ci się nieco zapomnieć o tych kompleksach z dzieciństwa. Wszyscy pewnie jesteśmy tacy sami, ale wolałbym, żebyś złościła się na mnie za to, iż jestem taki a nie inny, a nie widząc we mnie swojego ojca czy coś.
    Odsunęła się i spojrzała na mnie. Nawet w nikłym blasku metalu Heechów widać było zdziwienie na jej twarzy. - O czym ty mówisz?
    - Jak to? O twoich kłopotach. Musiało cię dużo kosztować przyznanie się przed sobą, że potrzebujesz pomocy.
    - Owszem - odpowiedziała. - Tylko ty, zdaje się, nie rozumiesz, na czym ten problem polega. Samo bycie z tobą nie jest problemem. Ty sam możesz być problemem. Już sama nie wiem. Martwi mnie przede wszystkim mój brak zdecydowania. Nie mogę podjąć żadnej decyzji. Tak długo odkładałam ten następny lot, no i poza tym, tylko się nie obrażaj... to, że wybrałam mężczyznę spod znaku Bliźniąt na towarzysza wyprawy...
    - Nie znoszę tych astrologicznych bzdur!
    - Ty naprawdę masz powikłaną osobowość, dobrze o tym wiesz. A ja już zaczynam na tobie polegać. Nie chcę tak żyć.
    Od pewnego czasu obydwojgu nam odechciało się spać, były dwa wyjścia z tej sytuacji. Mogliśmy zacząć wypominać sobie: "A przecież mówiłeś, że mnie kochasz!", a potem urządzić scenę w stylu "Nie zniosę tego dłużej!", która zakończyłaby się na powrót w łóżku albo definitywnym rozstaniem, moglibyśmy również zrobić coś, co pozwoliłoby nam zapomnieć o tym wszystkim. Klara rozumowała najwyraźniej podobnie jak ja, bo wysunąwszy się z hamaka zaczęła się ubierać.
    - Chodźmy do kasyna - powiedziała z promiennym uśmiechem. - Czuję, że dzisiaj będę miała szczęście.
    Żadne statki nie stały na Gateway, zabrakło więc turystów. Poszukiwaczy było też niewielu, ponieważ w ostatnich tygodniach sporo ich wyruszyło. Prawie połowa stołów była nieczynna, pokryto je zielonymi pokrowcami. Klara jednak znalazła miejsce, wzięła stosik studolarowych żetonów, a rozdający karty pozwolił mi usiąść przy niej, mimo że nie grałem. - Mówiłam ci, że dzisiaj będę miała szczęście - powiedziała, gdy po dziesięciu minutach zgarnęła ponad dwa tysiące.
    - Nieźle ci idzie - zachęciłem ją do dalszej gry, choć ja się bawiłem średnio. Wstałem, by się trochę pokręcić po lokalu. Dane Mieczników pieczołowicie karmił pięciodolarówkami automat, lecz nie przejawiał zbytniej ochoty do rozmowy. Nikt nie grał w bakarata. Powiedziałem Klarze, że skoczę do Błękitnego Piekiełka na kawę (pięć dolarów, ale w czasach takiego właśnie zastoju potrafili dolewać za darmo). Posłała mi uśmiech nie spuszczając ani na chwilę wzroku z kart.
    W Błękitnym Piekiełku Louise Forehand popijała rakietówkę z wodą. W zasadzie nie była to prawdziwa rakietówka, ale po prostu staroświecka


RAPORT LOTU


    Pojazd A3-7. Wyprawa 022D55. Załoga S. Rigney, E. Tsien, M. Sindler.
    Czas lotu 18 dni O godzin. Osiągnięty cel w pobliżu Ksi Pegaza A.
    Resume: "Wyszliśmy z nadświetlnej na bliskiej orbicie wokół planety w odległości ok. 9 j.a. od słońca. W pobliżu równika odkryliśmy promieniowanie Heechów, mimo że planeta pokryta jest śniegiem. Rigney i Mary Sindler wylądowali tam i z pewnymi trudnościami, ponieważ miejsce to jest górzyste, dotarli do wolnego od śniegu ciepłego obszaru, na którym znajdowała się metaliczna kopuła. Wewnątrz natrafiono na liczne artefakty Heechów, jak na przykład dwa puste lądowniki, sprzęty domowe o nieznanym przeznaczeniu i spiralę grzejną. Udało nam się przetransportować na statek większość mniejszych przedmiotów. Nie powiodło się natomiast całkowite zatrzymanie procesu grzania się spirali, zmniejszyliśmy jedynie natężenie i umieściliśmy ją w lądowniku. Mimo to Mary i Tsien w czasie lotu powrotnego odwodnili się i zapadli na śpiączkę.
    Ocena Korporacji: Spirala grzejna poddana została analizie i zrekonstruowana. Załodze przyznano nagrodę 3 min dolarów. Nagroda 25 000 dol. za każdy kilogram przedmiotów, łącznie 675 000 dol. zaliczone na poczet przyszłego wykorzystania, o ile nastąpi.




    biała whisky wyprodukowana z tego, co w tym tygodniu obrodziło w zbiornikach hydroponicznych. Uśmiechnęła się przyjaźnie, więc się do niej przysiadłem.
    Nagle zdałem sobie sprawę, że cały czas jest sama. W zasadzie nie miała po temu powodów. Była - choć trudno to nawet określić - jakby jedyną nie agresywną, nie wymagającą i nigdy nie robiącą mi wyrzutów osobą na Gateway. Wszyscy pozostali albo domagali się ode mnie tego, czego nie chciałem dać, albo nie chcieli wziąć tego, co im ofiarowywałem. Louise była zupełnie inna. Była dobre dziesięć lat starsza ode mnie i naprawdę bardzo ładna. Tak jak ja nosiła jedynie standardowe krótkie kombinezony Korporacji produkowane w trzech mało atrakcyjnych kolorach. Ale przerabiała je na dwuczęściowy komplet z obcisłymi szortami, luźną, wyciętą górą i odsłoniętym brzuchem. Zorientowałem się, że przygląda mi się, jak ją taksuję, i nagle poczułem się nieswojo.
    - Fajnie wyglądasz - powiedziałem.
    - Dziękuję. To tylko standardowe - pochwaliła się uśmiechem. - Nigdy nie było mnie stać na nic lepszego.
    - Odkąd cię znam, zawsze ci to wystarczało - odpowiedziałem szczerze, ona zaś zmieniła temat.
    - Podobno wraca jakiś statek - stwierdziła. - Mówią, że wyruszył dawno temu.
    Wiedziałem, co to dla niej znaczy i zrozumiałem, dlaczego siedzi w Piekiełku, zamiast dawno spać. Wiedziałem też, że martwi się o córkę, ale nie pozwala, by ją to obezwładniało.
    Miała idealny stosunek do zawodu poszukiwacza. Bała się wyruszyć, co jest zupełnie zrozumiałe. Ale nie dopuszczała, by strach ją paraliżował, ogromnie to w niej podziwiałem. Teraz, tak jak się umówili, nadal czekała na kogoś z rodziny, by wyruszyć ponownie, w ten sposób wracający zawsze zastawał na Gateway jednego z członków rodziny.
    Opowiedziała mi trochę o ich życiu, jeżeli to można nazwać życiem. Mieszkali w pułapkach na turystów, czyli w wenusjańskim Wrzecionie, żyli z tego, co wyciskali z krążowników. Pieniędzy do wzięcia było sporo, ale konkurencja silna. Jak się dowiedziałem, Forehandom udało się nawet pewnego razu założyć klub nocny - z muzyką, dancingiem, występami. Zdaje się, że było im wtedy nienajgorzej, przynajmniej jak na wenusjańskie warunki. Lecz przez większość roku przebywało niewielu turystów i wówczas rzucało się na nich mnóstwo innych sępów walczących choćby o ochłapy, tak że nie dla wszystkich starczało. Sess i syn (ten, który zmarł) próbowali pracować jako przewodnicy. Mieli stary aerolot, kupili go po wypadku i odremontowali. Ale nie było z tego dużej forsy. Dziewczyny imały się wszystkich możliwych zajęć. Byłem wręcz pewien, że przynajmniej Louise przez pewien czas była dziwką, choć też wiele z tego nie wyciągała. Stoczyli się już prawie na dno, zanim udało im się dostać na Gateway.
    Nie pierwszy raz tak się męczyli. Musieli się już zdrowo namordować, by najpierw wydostać się z Ziemi, gdy zrobiło się tam tak źle, że Wenus wyglądała na mniej beznadziejną alternatywę. Mieli w sobie więcej niż ktokolwiek inny odwagi i woli, by rzucić wszystko i polecieć.
    - Jak wam się udało zapłacić za podróż dla wszystkich? - spytałem.
    - Na Wenus - powiedziała Louise kończąc drinka i patrząc na zegarek - dotarliśmy najtaniej, jak można. Wielkim transportowcem wraz z dwustu dwudziestoma innymi imigrantami. Spaliśmy w zapiętych szelkach, wystawaliśmy w kolejce po to, by spędzić dwie minuty w toalecie, jedliśmy prasowany suchy prowiant i piliśmy wodę z zamkniętego obiegu. Jak na czterdzieści tysięcy za osobę, były to cholernie ciężkie warunki. Na szczęście jeszcze wtedy nie mieliśmy dzieci z wyjątkiem Hata, a on był jeszcze mały, więc za niego płaciło się tylko ćwierć biletu.
    - Hat to twój syn? Co...
    - Umarł - odrzekła.
    Czekałem na coś jeszcze, ale powiedziała tylko: - Powinni mieć już łączność radiową z tym statkiem.
    - Podaliby wiadomość przez piezofon.
    Skinęła głową i przez chwilę wyglądała na zmartwioną. Korporacja zazwyczaj informuje o zbliżaniu się statków. Jeśli łączności brak - wiadomo - zmarłym trudno ją nawiązać. Więc starając się odegnać jej smutne myśli opowiedziałem o postanowieniu Klary. Wysłuchała mnie i kładąc mi rękę na dłoni spytała: - Nie złość się na mnie, Bob, ale czy ty sam nie myślałeś kiedyś o tym, by porozmawiać z psychiatrą?
    - Nie stać mnie na to.
    - Nawet na grupę? Na Poziomie Zakochanych jest zespół terapii Jano-va. Czasem ich słychać. Widziałam też ogłoszenia innych grup - analiza transakcyjna, Est, odwzorcowywanie. Oczywiście wiele z nich może już nie istnieje, bo członkowie wylecieli.
    Jednakże uwagę skupiała nie na mnie. Z naszego miejsca widać było wejście do kasyna, jeden z krupierów z zaciekawieniem rozmawiał z członkiem załogi chińskiego krążownika. Louise patrzyła w ich stronę.
    - Coś się dzieje - powiedziałem. - Miałem jeszcze dodać: "Chodźmy zobaczyć", ale ona już wstała i szła w kierunku kasyna.
    Grę przerwano. Wszyscy skupili się wokół stolika do gry w oko. Dane Mieczników siedział na zwolnionym przeze mnie miejscu obok Klary mając przed sobą kilka dwudziestopięciodolarowych żetonów. Pośrodku, na stołku rozdającego karty rozsiadł się Shicky. - Nie - mówił, gdy podchodziłem - nie znam nazwisk, ale to Piątka.
    - Czy jeszcze żyją? - spytał ktoś.
    - O ile wiem, to tak. Cześć! - uprzejmie skinął głową w naszym kierunku. - Już słyszeliście, jak widzę.
    - Właściwie to nie - powiedziała Louise, mimowolnie sięgając po moją rękę. - Tyle tylko, że wrócił jakiś statek. Ale nie znasz nazwisk?
    Dane Mieczników odwrócił głowę obrzucając ją wściekłym spojrzeniem. - Kogo obchodzą nazwiska? - warknął. - Najważniejsze, że to nikt z nas. A poza tym to duży statek. - Podniósł się. Jeszcze wyraźniej było widać, jak bardzo jest zły, zapomniał nawet zabrać ze stołu żetony. - Idę tam - oświadczył. - Chciałbym zobaczyć, jak wygląda życiowy sukces.
    Ludzie z krążowników otoczyli lądowisko, ale jednym ze strażników był Francy Hereira. Wokół zlotni tłoczyła się jakaś setka ludzi, a stawiał im czoła jedynie Hereira i dwie dziewczyny z amerykańskiego krążownika. Mieczników rzucił się ku wylotowi szybu usiłując coś zobaczyć, zanim jedna z dziewcząt zdążyła go przegonić. Widzieliśmy, jak rozmawia z jakimś pięciobransoletkowym poszukiwaczem. W międzyczasie wyłapywaliśmy strzępy plotek.
    - ... omal nie zginęli. Zabrakło im wody...
    - ... Są tylko wycieńczeni. Nic im nie będzie...
    - ... Dziesięć milionów dolarów premii, co do grosza, no i jeszcze procenty!
    Klara wzięła Louise pod rękę i pociągnęła ją do przodu. Przepchałem się za nimi. - Czy wiadomo, czyj to statek? - spytała.
    Hereira posłał jej nikły uśmiech i skinął głową w moim kierunku.
    - Jeszcze nie - powiedział. - Właśnie to sprawdzają.
    - Co znaleźli? - krzyknął ktoś z tyłu.
    - O ile wiem, nowe artefakty.
    - Ale to była Piątka? - spytała Klara.
    Hereira przytaknął, potem zajrzał w dół. - Dosyć już, przyjaciele - powiedział. - Teraz proszę się cofnąć. Zaraz zaczną ich wyprowadzać.
    Cofnęliśmy się odrobinę, ale było to i tak bez znaczenia, nie wyprowadzano ich na naszym poziomie. Pierwszy wyjechał jakiś ważniak z Korporacji, którego nazwiska nie mogłem sobie przypomnieć, później chiński strażnik, potem sanitariusze pomagający mężczyźnie w szpitalnym kitlu. Skądś znałem jego twarz, ale nie pamiętałem, jak się nazywa, widziałem go na jakimś pożegnalnym przyjęciu, może zresztą na niejednym. Był to niewysoki, starszy Murzyn, który latał już dwa lub trzy razy, ale bez sukcesów. Teraz miał oczy otwarte, nawet wyraziste, lecz wyglądał na krańcowo wycieńczonego. Obojętnie popatrzył na tłum zebranych wokół wejścia do zlotni, a potem zniknął z oczu.
    Odwróciłem się i zobaczyłem, że Louise miała przymknięte oczy i cicho płakała. Klara otoczyła ją ramieniem. Przesuwając się wraz z tłumem dotarłem do nich i spojrzałem na Klarę pytająco. - To Piątka - odpowiedziała cicho. - Jej córka była w Trójce.
    Wiedziałem, że Louise to usłyszała, więc pogłaskałem ją i rzekłem, że bardzo mi przykro. I wtedy uchylił się otwór szybu i spojrzałem w dół.
    Udało mi się w mgnieniu oka zauważyć, jak wygląda dziesięć czy dwadzieścia milionów dolarów. Była to sterta sześciokątnych skrzynek z metalu Heechów, nie szerszych niż pół metra i całkiem niskich. Potem usłyszałem, jak Francy Hereira prosi, żebym się cofnął. Odsunąłem się więc od szybu i wtedy wyłoniła się następna osoba w szpitalnym uniformie. Nie zauważyła mnie, miała zamknięte oczy. Ale ja ją poznałem. To była Sheri.



Strona główna     Indeks