Frederik Pohl        Czekając na olimpijczyków

"Dzień dwóch odrzutek"

   Gdybym pisał to jako powieść, zatytułowałbym rozdział o ostatnim dniu w Londynie na przykład "Dzień dwóch odrzutek". A dzień to był paskudny, koniec grudnia, tuż-tuż przed świętami. Było zimno, mokro i w ogóle parszywie (mówiłem, że to Londyn, nie?), ale wszystkich ogarnęło jakieś podniecenie wynikłe z oczekiwania: właśnie ogłoszono, że Olimpijczycy przybędą nie później niż w sierpniu przyszłego roku i każdy już się napalał. Nie mogłem znaleźć wolnej taksówki i spóźniłem się na lunch z Lidią. Jak było w Manahattanie? - zapytałem siadając w boksie obok niej, tuż po szybkim pocałunku na powitanie.

   - Niczego sobie - odpowiedziała nalewając mi drinka. Lidia też była pisarką... w każdym razie oni nazywają siebie pisarzami, ci, którzy łażą za sławnymi ludźmi i zapisują o nich wszystkie plotki i żarty, a potem wydają to wszystko w książkach ku rozweseleniu prostaczków. Przecież to nie jest prawdziwe p i s a n i e, nie ma w tym nic twórczego, ale zysk daje niezły, a i zbieranie danych (tak mi mówi Lidia) to sama przyjemność. Lidia poświęcała dużo czasu na kursowanie za osobistościami, co wcale się dobrze nie przysłużyło naszemu romansowi. Odczekała, aż skończę pierwszego drinka, po czym zapytała:

   - Skończyłeś już swoją książkę?

   - Nie nazywaj tego "moją książką" - odparłem. - Ona ma tytuł: Ośla Olimpiada. Po południu idę do Marcusa w tej sprawie.

   - Nie nazwałabym tego wstrząsającym tytułem - zauważyła. Lidia zawsze chętnie przekazuje mi swoją opinię o czymś, co jej się nie podoba. - Nie sądzisz, że już za późno na pisanie jeszcze jednego romansu naukowego o Olimpijczykach? - Potem uśmiechnęła się słodko i dodała: - Mam ci coś do powiedzenia, Jul. Ale najpierw się napij.

   I już wiedziałem, co mnie czeka, a była to pierwsza odrzutka.

   Na własne oczy obserwowałem cały proces. Jeszcze przed ostatnią wyprawą "badawczą" Lidii za ocean zacząłem podejrzewać, że jej początkowo płomienne uczucie cokolwiek ochłodło, nie byłem więc zaskoczony, kiedy teraz, bez żadnych dalszych wstępów oświadczyła mi: - Mam kogoś, Jul.

   - Rozumiem - powiedziałem. Naprawdę to rozumiałem; nalałem sobie trzeciego drinka, podczas gdy ona opowiedziała mi o wszystkim.

   - To dawny pilot kosmiczny, Juliuszu. Był na Marsie, na Księżycu, wszędzie, i w ogóle jest uroczy. Nie uwierzysz, ale jest też mistrzem w zapasach. Oczywiście ma żonę, jak się to często zdarza, ale porozmawia z nią o rozwodzie, gdy tylko dzieci trochę podrosną.

   Spojrzała na mnie wyzywająco, wyraźnie chcąc, żebym wyzwał ją od idiotek. Ja w ogóle nie miałem zamiaru się odzywać, ale na wypadek, gdybym miał, dodała: - Nic mi nie mów, co myślisz.

   - Nic nie myślałem - zaprotestowałem.

   Westchnęła. - Dobrze to zniosłeś - rzekła, a brzmiało to tak, jakbym sprawił jej zawód. - Posłuchaj, Juliuszu, wcale tego nie ukartowałam. Możesz być pewien, że zachowam dla ciebie wiele sympatii. Chciałabym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi... Mniej więcej wtedy przestałem jej słuchać.

   Mówiła coś jeszcze w tym samym duchu, ale jeśli mnie coś w tym zaskoczyło, to tylko szczegóły. W sumie świadomość końca naszego romansu przyjąłem nader spokojnie. Zawsze wiedziałem, że Lidia ma słabość do mocnych ludzi. Co gorsza, nigdy nie darzyła szacunkiem tego, co ja piszę. Tak jak wielu innych gardziła romansami naukowymi opisującymi przyszłość i przygody na innych planetach, czego więc mogłem się na dalszą metę spodziewać?

   Pożegnałem więc ją pocałunkiem i uśmiechem (i jeden, i drugi był niezbyt szczery) i ruszyłem w stronę biur mojego wydawcy. Tu spotkała mnie druga odrzutka. Ta zabolała mnie naprawdę.






   Redakcja Marka znajdowała się w starym Londynie, nad rzeką. To stara firma, w starym budynku, a i ludzie w niej zatrudnieni też mają swoje lata. Kiedy firmie potrzebni są urzędnicy czy redaktorzy, zazwyczaj zatrudnia byłych nauczycieli, których uczniowie czy studenci już wyrośli i już ich nie potrzebują. Firma ich przyucza do nowego zawodu. Oczywiście dotyczy to tylko niższych stanowisk; wyżsi, tak jak sam Mark, to swobodni pracownicy szczebla kierowniczego, na stałej pensji, z prawem do nie kończących się, zakrapianych winem obiadków z autorami, które zazwyczaj kończą się dobrze po południu.

   Musiałem czekać na niego całą godzinę; wyraźnie był to dzień właśnie takiego obiadku. Nie złościłem się. Byłem święcie przekonany, że nasze spotkanie okaże się krótkie, miłe i finansowo korzystne. Dobrze wiedziałem, że Ośla Olimpiada to jeden z moich najlepszych romansów naukowych. Nawet tytuł obmyśliłem sprytnie. Książka była z klasycznym podtekstem, aluzją do Złotego osła Lucjusza Apulejusza sprzed gdzieś dwóch tysięcy lat; klasyczne wątki splotłem w komiczną, przygodową opowieść o przyjściu prawdziwych Olimpijczyków. Z góry umiem stwierdzić, czy rzecz się spodoba, a w tym wypadku. wiedziałem, że czytelnicy wprost się na nią rzucą.

   Kiedy w końcu dotarłem do Marcusa, ten miał oczy szkliste, jak zwykle po obiadku. Na biurku zobaczyłem mój maszynopis.

   Zobaczyłem też przypięty do niego kwit z czerwoną obwódką i był to pierwszy zwiastun złych wieści. Kwil był orzeczeniem cenzora, a czerwona obwódka oznaczała obstat.

   Mark nie trzymał mnie długo w napięciu. - Nie możemy wydać - odezwał się kładąc dłoń na maszynopisie. - Cenzorzy odrzucili.

   - Nie mieli prawa! - zawrzasnąłem, przez co siedząca za biurkiem w kącie stara sekretarka Marcusa obrzuciła mnie niemiłym spojrzeniem.

   - Ale to zrobili - odparł Mark. - Powiem ci, co tu jest napisane: "...jego charakter może urazić członków delegacji Konsorcjum Galaktycznego, których potocznie nazywa się Olimpijczykami..." i jeszcze "...w ten sposób zagraża bezpieczeństwu i spokojowi w Imperium..." i jeszcze wiele różnych rzeczy, które w sumie oznaczają "nie". Nie ma nawet propozycji zmian; po prostu całkowite veto. To teraz makulatura, Jul. Zapomnij o tym.

   - Ale w s z y s c y piszą o Olimpijczykach! - zaskowyczałem.

   - Wszyscy p i s a 1 i - poprawił mnie. - Obecnie, gdy już są blisko, cenzorzy wolą nie ryzykować. - Rozwalił się w fotelu i pocierał oczy; wyraźnie żałował, że nie poszedł się zdrzemnąć, zamiast łamać mi serce. Potem dodał zmęczonym głosem: Więc co masz zamiar zrobić, Jul? Napiszesz nam coś zamiast tego? Rozumiesz, to musi być szybko; sekretariat nie lubi, jak się przeciąga datę wykonania umowy ponad trzydzieści dni. I ma to być coś dobrego. Nie ma mowy, żebyś zamydlił mi oczy jakąś starocią z dna twojej szuflady - i tak zresztą już to wszystko widziałem.

   - Jak, na piekła, mam napisać całą nową książkę w trzydzieści dni? - zawołałem.

   Wzruszył ramionami; wyglądał na coraz bardziej śpiącego i coraz mniej zainteresowanego moimi problemami. - Jak nie możesz, to nie możesz. Pozostaje ci tylko zwrócić zaliczkę - powiedział do mnie.

   Szybko się uspokoiłem. - No, nie - zacząłem mówić - nie ma takiej potrzeby. Co prawda nie wiem, czy skończę w trzydzieści dni...

   - A ja wiem - przerwał mi. Wzruszyłem ramionami. Masz już pomysł. na nową? - zapytał.

   - Mark - powiedziałem cierpliwie - zawsze mam pomysły na nowe książki. Taki właśnie jest zawodowy pisarz. To maszyna do produkcji domysłów. Zawsze mam więcej pomysłów, niż mógłbym wykorzystać...

   - No więc? - upierał się przy swoim.

   Poddałem się, bo jeśli moja odpowiedź brzmiałaby "tak", on zaraz by chciał wiedzieć, co to za pomysł. - Nie całkiem przyznałem.

   - W takim razie - stwierdził - lepiej od razu idź tam, skąd bierzesz pomysły, bo obojętnie, czy na dostarczenie książki, czy na zwrot zaliczki, masz tylko trzydzieści dni.

   I macie tu wydawcę.

   Wszyscy są tacy sami. Na początku bardzo mili i wylewni, w czasie owych długich alkoholowych obiadków i optymistycznych rozmów o milionowych nakładach wciskają ci umowy do podpisu. A potem robią się paskudni. Chcą, żeby im jeszcze dostarczyć gotowy materiał. Kiedy go nie dostaną albo kiedy cenzorzy położą obstat, to już nie ma żadnych miłych rozmówek tylko rozważania o tym, jak to będzie, gdy edyle wtrącą cię do ciemnicy za długi.

   Poszedłem więc za jego radą. Wiem, dokąd trzeba chodzić po pomysły, i nie jest to Londyn. Zresztą żaden rozsądny człowiek nie zostaje w Londynie na zimę, ze względu na pogodę i natłok obcokrajowców. Wciąż jeszcze nie mogę się oswoić z widokiem owych rosłych, rustykalnych przybyszów z Północy oraz smagłych Hindusek i Arabek w samym sercu miasta. Przyznaję, często pociąga mnie ów czerwony znak kastowy i para czarnych oczu błyskających spod tych wszystkich szat i zasłon. Można to tak ująć: to co sobie wyobrażamy, jest zawsze bardziej podniecające niż to co widać, szczególnie jeśli widać na przykład niską, krępą Brytyjkę w rodzaju Lidii.

   Kupiłem więc bilet na nocny ekspres do Rzymu, gdzie miałem się przesiąść na wodolot do Aleksandrii. Pakowałem się porządnie, nie zapominając o kapeluszu słonecznym z szerokim rondem, o płynie odstraszającym owady oraz - och, oczywiście - o rysiku i tabliczkach, na wypadek gdyby wpadł mi do głowy jakiś pomysł na książkę. Egipt! Miasto, gdzie zaczynała się właśnie sesja zimowa konferencji na temat Olimpijczyków... gdzie znajdę się wśród uczonych i astronautów nieodmiennie tryskających pomysłami do nowych romansów naukowych, które ja napiszę... gdzie będzie ciepło...

   Gdzie edyle mojego wydawcy będą mieli kłopoty z odnalezieniem mnie w przypadku, gdyby żaden pomysł na książkę się nie pojawił.






Tam, dokąd się chodzi po pomysły

   Żaden się nie pojawił.

   Było to pewne rozczarowanie. Niektóre z moich najlepszych rzeczy powstały w pociągach, samolotach i na statkach, ponieważ tam nikt nie przeszkadza, a człowiek nie może się urwać na spacer, bo nie ma dokąd pójść. Tym razem nic z tego nie wyszło. Przez cały czas, gdy pociąg sunął mokrą, pustą, zimową angielską równiną, siedziałem trzymając tabliczkę przed sobą i rysik gotowy do akcji, ale gdy wjechaliśmy do tunelu, tabliczka była wciąż dziewicza.

   Nie miałem się co oszukiwać: był to kanał. Całkowity, zupełny kanał. W mojej głowie nie działo się nic, co mogłoby się przeistoczyć w pierwsze sceny nowego romansu naukowego.

   Nie po raz pierwszy w mojej karierze literackiej przytrafiła mi się blokada twórcza. To jakby choroba zawodowa każdego pisarza. Ale tym razem było najgorzej. Naprawdę wiązałem wielkie nadzieje z Oślą Olimpiadą; liczyłem nawet, że się ukaże dokładnie w tych cudownych dniach, kiedy Olimpijczycy osobiście zjawią się w naszym Układzie Słonecznym, z czego wyniknie znakomita reklama i książka osiągnie wręcz n i e s a m o w i t y nakład... a co gorsza, wydałem już całą zaliczkę. Pozostała mi tylko pewna, bardzo niewielka rezerwa kredytowa.

   Nie po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, co by to było; gdybym zajął się inną pracą. Gdybym na przykład został w służbie państwowej, tak jak chciał tego ojciec.

   Właściwie to nie miałem żadnego wyboru. Urodziłem się w trzechsetną rocznicę rozpoczęcia podboju Kosmosu, a mama powiedziała mi, że pierwszym słowem, jakie wymówiłem, był "Mars". Mówiła też, że powstało pewne nieporozumienie, bo zrazu myślała, że chodzi o boga, nie o planetę, więc wraz z ojcem poważnie zastanawiali się, czy nie przygotowywać mnie do stanu duchownego. Kiedy jednak umiałem już czytać, wszyscy dobrze wiedzieli, że mam bzika na punkcie Kosmosu: Tak jak większość moich rówieśników (tych, co lubią moje książki) wychowywałem się na relacjach z wypraw kosmicznych. Miałem ledwie kilkanaście lat, gdy odebrano pierwsze zdjęcia z próbnika wysłanego w stronę Julii, planety obiegającej Alfę Centauri; zdjęcia przedstawiały kryształowe struktury i drzewa o srebrnych liściach. Korespondowałem z innym chłopakiem, który mieszkał w jednej z jaskiniowych kolonii na Księżycu, i zaczytywałem się wprost relacjami z pościgów edyli. za przestępcami po księżycach Jowisza. Nie byłem jedynym wśród moich rówieśników, którego oczarował Kosmos, ale ja z tego nigdy nie wyrosłem.

   Oczywiście zostałem pisarzem romansów naukowych; o niczym więcej nie miałem zielonego pojęcia. Gdy tylko zarobiłem pierwsze pieniądze za fantastykę, rzuciłem posadę sekretarzy u jednego ż posłów cesarskich na zachodniej półkuli i spróbowałem się utrzymywać wyłącznie z pisania.

   I nawet nieźle mi to wychodziło - nienajgorzej, powiedzmy - a właściwie, mówiąc ściśle, utrzymywałem się na pewnym, choć nie zawsze równym poziomie z dwóch romansów naukowych rocznie, przy czym na moje hobby - ładne kobiety, jak Lidia - mogłem sobie pozwolić z dodatkowego wynagrodzenia, gdy któraś z moich książek doczekała się adaptacji telewizyjnej lub teatralnej.

   I wówczas nadeszły sygnały od Olimpijczyków, i cała produkcja romansów naukowych zyskała zupełnie inne oblicze.

   Była to oczywiście najbardziej sensacyjna wiadomość w całej historii ludzkości. A więc istnieją inne rasy inteligentne zamieszkujące gwiazdy naszej Galaktyki! Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że to wydarzenie będzie miało na mnie wpływ tak bezpośredni, jeśli nie liczyć radości.

   Bo z początku była to radość. Udało mi się dostać do wnętrza owegh radioobserwatorium w Alpach, które nagrało tamte pierwsze sygnały, i usłyszałem je na własne uszy:

   Bip ua bip..

   Bip ii bip ua bip bip

   Bip ii bip ii bip ua bip bip bip.

   Bip ii bip ii bip ii bip ua uuuuu.

   Bip ii bip ii bip ii bip ii bip ua bip bip bip bip bip.

   Teraz to wydaje się bardzo proste, ale minęło trochę czasu, nim ktoś się domyślił, co oznaczają te pierwsze sygnały od Olimpijczyków. (Wówczas jeszcze, oczywiście, nie nazywaliśmy ich "Olimpijczykami". Nawet i teraz nie nazywalibyśmy ich tak, gdyby duchowni mieli coś do powiedzenia w tej sprawie, ponieważ uważają oni, że jest to niemal świętokradztwo, ale jak w końcu można nazwać bogom podobne istoty z niebios? Nazwa przyjęła się od razu i kapłani po prostu musieli się z tym pogodzić.) Nie będę ukrywał, że to mój dobry przyjaciel Flawiusz Samuelus ben Samuelus pierwszy rozszyfrował te sygnały i opracował odpowiedź, którą wysłaliśmy nadawcom - tę właśnie odpowiedź, co cztery lata później poinformowała Olimpijczyków, że ich usłyszeliśmy.

   Tymczasem wszyscy oswajaliśmy się z tą cudowną nową prawdą: nie jesteśmy sami we Wszechświecie! Rynek na romanse naukowe był bez dna. Moja kolejna książka nosiła tytuł Bogowie z radia. i drukarnie nie mogły nadążyć za popytem.

   Myślałem, że tak będzie zawsze.

   Mogłoby i tak być... gdyby nie strachliwi cenzorzy.






   Przespałem tunel - wszystkie tunele zresztą, nawet te pod Alpami - i gdy się zbudziłem, pociąg zbliżał się do Rzymu.

   Mimo że tabliczki były nadal uporczywie puste, czułem się znacznie lepiej. Wspomnienie Lidii znikało z pamięci, miałem jeszcze dwadzieścia dziewięć dni na dostarczenie nowego romansu naukowego, a przy tym Rzym to zawsze Rzym! Ośrodek Wszechświata - no, nie licząc tych wszystkich nowych danych astronomicznych, jakie mogliby nam przekazać Olimpijczycy. W każdym razie to najwspanialsze miasto na świecie. Tu się wszystko dzieje.

   Nim zdążyłem wysłać stewarda po śniadanie i przebrać się w świeże szaty, byliśmy już na miejscu i już trzeba było wychodzić z pociągu do wnętrza olbrzymiego, hałaśliwego dworca.

   Kilka lat już nie widziałem Rzymu, ale Wieczne Miasto nie zmienia się wiele z upływem czasu. Tybr wciąż śmierdział. Nowe wieżowce mieszkalne nadal skutecznie zakrywały stare ruiny, chyba że ktoś zanadto się zbliżył; muchy nadal dokuczały, a młodzi rzymianie nadal oblegali dworzec, oferując swe usługi jako przewodników po Złotym Domu (tak jakby któryś z nich mógł przedostać się przez straże Legionów), kupno świętych amuletów lub swoje siostry.

   Ponieważ pracowałem kiedyś jako jeden z sekretarzy prokonsula narodu Czirokezów, mam przyjaciół w Rzymie. Ponieważ jednak nie przyszło mi do głowy ich zawiadomić o przyjeździe, ni kogo nie zastałem. Nie miałem wyboru: musiałem nocować w wysokościowej gospodzie na Palatynacie.

   Pokój był przeraźliwie drogi, oczywiście. Wszystko w Rzymie jest drogie - i dlatego tacy jak ja mieszkają na zapadłej prowincji w rodzaju Londynu - doszedłem jednak do wniosku, że dopóki nadejdą rachunki, to albo znajdę sposób usatysfakcjonowania Marcusa i dostanę resztę pieniędzy, albo będę tak ugotowany, że kilka dodatkowych długów nie zmieni sytuacji.

   Doszedłszy do tego wniosku postanowiłem pozwolić sobie na luksus najęcia służącego. Wybrałem uśmiechniętego, muskularnego Sycylijczyka czekającego w biurze najmu w sieni, dałem mu klucze do bagażu i kazałem zanieść wszystko do pokoju, a potem zrobić rezerwację na jutrzejszy poduszkowiec do Aleksandrii.

   Właśnie wtedy szczęście zaczęło się nieco milej uśmiechać.

   Gdy Sycylijczyk wrócił do winiarni po następne polecenia, oznajmił: - Obywatelu Juliuszu, dowiedziałem się, że pewien obywatel będzie też jutro jechał do Aleksandrii. Czy zechcesz wziąć z nim wspólną kabinę?

   To miło, gdy wynajęty sługa stara się zaoszczędzić ci wydatków. - Co to za jeden? - zapytałem, tonem głosu wyrażając jednak aprobatę. - Nie chciałbym trafić na jakiegoś nudziarza.

   - Sam się możesz przekonać, Obywatelu Juliuszu. On jest teraz w łaźni. To Judejczyk; nazywa się Flawiusz Samuelus.

   W ciągu pięciu minut pozbyłem się szat i owinięty prześcieradłem rozglądałem się po tepidarium.

   Od razu dostrzegłem Sama. Leżał wyciągnięty, z przymkniętymi oczami, podczas gdy masażysta ugniatał jego stare, tłuste ciało. Bez słowa położyłem się na sąsiednim kamieniu. Kiedy Sam z jękiem przewrócił się na plecy i otworzył oczy, odezwałem się: - Witaj, Sam.

   Rozpoznał mnie dopiero po chwili; do łaźni zdjął kontaktówki. Jednak po usilnym mrużeniu oczu na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Jul! - wykrzyknął. - Jaki świat jest mały! Bardzo się cieszę, że cię widzę!

   I wyciągnął ręce, by mnie uściskać pod łokcie, naprawdę serdecznie, tak jak oczekiwałem. U Flawiusza Samuelusa naibardziej podoba mi się między innymi to, że mnie lubi.

   Inną cechą Sama, która mi się podoba, jest fakt, że choć to konkurent, to przy tym jest niewyczerpalnym naturalnyfi źródłem. Sam pisze romanse naukowe. Robi nawet więcej: wielokrotnie pomagał mi w sprawach naukowych z moich romansów, toteż gdy usłyszałem z ust Sycylijczyka imię Sama, przyszło mi do głowy, że to właśnie on przydałby mi się najbardziej w obecnej trudnej sytuacji.

   Sam ma co najmniej siedemdziesiąt lat. Jest zupełnie łysy, a na szczycie głowy ma wielkie, brązowe znamię wieku. Gardziel mu obwisa, a powieki same opadają na oczy. Ale nigdy byś się tego nie domyślił rozmawiając z nim przez telefon. Sam ma energiczny, dźwięczny głos dwudziestolatka, podobnie jak umysł: umysł w y j ą t k o w o i n t e 1 i g e n t n e g o dwudziestolatka. Łatwo się też entuzjazmuje.

   To komplikuje wiele spraw, ponieważ umysł Sama pracuje szybciej, niż powinien. Czasem z tego powodu trudno się z nim porozumieć, gdyż zazwyczaj wybiega on przed rozmówców o trzy, cztery kwestie. Zdarza się więc, że to, co mówi do ciebie, nie jest odpowiedzią na twoje ostatnie pytanie, ale na to, o którym nie zdążyłeś jeszcze pomyśleć.

   To niemiła prawda, ale romanse Sama lepiej się sprzedają niż moje, i tylko jego ujmującej osobowości należy przypisywać, że jeszcze go za to nie znienawidziłem. Sam ma nad nami wszystkimi przewagę przez to, że jest zawodowym astronomem. Romanse naukowe pisze dla rozrywki, w wolnym czasie, którego nie ma zbyt wiele. W pracy poświęcił się głównie kierowaniem lotem własnego próbnika kosmicznego, tego, który okrąża Dione, planetę Epsilonu Erydana. Mogę się pogodzić z jego sukcesami (i, trzeba to przyznać, z jego talentem), ponieważ nie skąpi mi pomysłów. Kiedy więc uzgodniliśmy już, że weźmiemy wspólną kabinę ńa poduszkowcu, postawiłem sprawę jasno. No, prawie jasno.

   - Sam - zapytałem - jedna rzecz mnie zastanawia. Kiedy Olimpijczycy tu wylądują, co to będzie oznaczało dla nas wszystkich?

   Pytanie skierowałem do właściwej osoby; Sam wiedział więcej o Olimpijczykach niż ktokolwiek inny na Ziemi. Ale nie należało od niego oczekiwać prostej odpowiedzi. Podniósł się, obciągając prześcieradło wokół ciała. Gestem odesłał masażystę i spojrzał na mnie rozbawionym wzrokiem, owymi bystrymi czarnymi oczami spoglądającymi spod rozwichrzonych brwi i opadających powiek.

   - A co, potrzebny ci nowy pomysł na romans naukowy? zapytał.

   - Piekło - zakląłem ponuro i postanowiłem nie kręcić. Przecież nie jest to moja pierwsza prośba, Sam. Tylko że tym razem n a p r a w d ę potrzebuję pomocy. - I opowiedziałem mu całą historię o powieści, której cenzorzy dali obstat, i o wydawcy, który szybko chciał czegoś w zamian - albo mojej krwi, do wyboru.

   Z namysłem zaczął żuć kostkę kciuka. - A o czym była ta twoja książka? - zapytał, wyraźnie zaciekawiony.

   - To satyra, Sam. Ośla Olimpiada. O tym, jak Olimpijczycy przybywają na Ziemię za pomocą teleportera, tylko że sygnał ulega zniekształceniu i jeden z nich przypadkowo zostaje przemieniony w osła. Jest w tym parę wcale niezłych kawałków.

   - No pewnie, Jul. Już dwadzieścia parę wieków.

   - Noo... nie mówiłem, że to zupełnie oryginalny pomysł, tylko...

   Sam potrząsnął głową. - Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Jul. Czego się spodziewałeś po cenzorach: żeby udaremnili najważniejsze wydarzenie w historii ludzkości - dla jakiegoś głupiego romansu naukowego?

   - To nie jakiś głupi...

   - Głupio jest ryzykować, że się obrażą - przerwał mi stanowczo. - Najlepiej w ogóle o nich nie pisać.

   - Ale wszyscy to robią!

   - Nikt nie zamieniał ich w osły - zauważył. - Jul, spekulacje w romansach naukowych też mają swoje granice. A gdy piszesz o Olimpijczykach, znajdujesz się blisko właśnie takiej granicy. Wszelkie domniemania na ich temat mogą stać się pretekstem do wycofania się ze spotkania z nami i taka szansa może się już nam nigdy nie trafić.

   - Nie zrobią tego...

   - Och; Jul - powiedział z niesmakiem - co ty możesz wiedzieć o tym, co zrobią albo czego nie zrobią? Cenzorzy podjęli właściwą decyzję. Któż wie, jacy są Olimpijczycy?

   - Ty wiesz - powiedziałem.

   Zaśmiał się, choć śmiech ten był cokolwiek wymuszony. Bardzo bym chciał, Jul. Wiemy o nich tylko tyle, że nie jest to jakaś zwykła stara rasa inteligentna; Olimpijczycy mają swe normy moralne. Szczerze mówiąc, nie wiemy, co to za normy. Przypuśćmy, że w swojej książce domniemywałeś, iż Olimpijczycy dadzą nam wiele różnych rzeczy, takich jak lekarstwo na raka, nowe narkotyki, nawet życie wieczne...

   - A jakie dokładnie narkotyki mogliby nam dać? - spytałem. - Milcz, chłopcze! Powiadam Ci, abyś wybił sobie z głowy t a k i e pomysły. Chodzi o to, że cokolwiek byś sobie wyobraził, mogłoby się to okazać wstrętne i niemoralne dla Olimpijczyków. Stawka jest zbyt wysoka. To nasza jedyna szansa i nie wolno nam jej zaprzepaścić:

   - Ale potrzebny mi t e m a t - jęknąłem.

   - No... - przy znał - pewnie tak: ,Muszę nad tym pomyśleć. Umyjmy się i chodźmy stąd.

   Pod prysznicem, w czasie ubierania, podczas lekkiego obiadu Sam gadał tylko o zbliżającej się konferencji w Aleksandrii. Słuchałem go z przyjemnością. Poza tym, że zawsze miał coś do powiedzenia, zacząłem mieć nadzieję, że napiszę tę książkę dla Marka. O ile ktoś w ogóle mógł mi pomóc, był to Sam. Nie przepuścił żadnemu problemowi; zawsze podejmował wyzwanie.

   Bez wątpienia dlatego to on pierwszy rozgryzł zagadkę owych niezliczonych "ii" i "ua" Olimpijczyków. Jeśli przyjąć, że "bip" to "l", "ii" to "+", a "ua" to "=", wówczas

   Bip ii bip ua bip bip

   oznacza po prostu "1 + 1 = 2".

   To było całkiem proste. Nie potrzebowałeś mieć supermózgu jak Sam, aby podstawić liczby pod sygnały i objawić światu, że są to zwykłe zadania arytmetyczne - z wyjątkiem tajemniczego "uuuuu":

   Bip ii bip ii bip ii bip ua uuuuu.

   Co miało oznaczać to "uuuuu"? Szczególny sposób prezentacji liczby 4?

   Sam oczywiście domyślił się od razu. Gdy tylko usłyszał sygnały, natychmiast przesłał telegraficznie rozwiązanie ze swej biblioteki w Padwie:

   "Komunikat wymaga odpowiedzi; "uuuuu" to znak zapytania. Odpowiedź brzmi - 4."

   I do gwiazd wysłano następujące przesłat~ie: Bip ii bip ii bip ii bip ua bip bip bip bip.

   Rasa ludzka zdała w ten sposób egzamin wstępny i rozpoczął się powolny proces nawiązywania kontaktu.

   Odpowiedź Olimpijczyków nadeszła dopiero po czterech latach; wyraźnie znajdowali się niezbyt blisko. Równie wyraźnie nie byli to prostaczkowie jak my, wysyłający sygnały radiowe z planety krążącej wokół gwiazdy odległej od nas o dwa lata świetlne, bo takiej gwiazdy nie ma; odpowiedź nadeszła z miejsca w Kosmosie, w którym nasze teleskopy i sondy nie znalazły w ogóle niczego.

   W ciągu tych czterech lat Sam był już w tym wszystkim po uszy. On pierwszy dowiódł, że istoty z gwiazd celowo wysłały słaby sygnał, aby się upewnić, że odpowiedzą naci przedstawiciele rasy na odpowiednim poziomie technicznym. On też należał do niecierpliwych, co namówili władze collegium, by rozpoczęto nadawanie wzorów matematycznych wszelkiego rodzaju, a potem prostych zestawów słów, by w ogóle c o ś wysyłać do Olimpijczyków, póki fale radiowe dopełzną do ich miejsca pobytu i wrócą z odpowiedzią.

   Sam oczywiście nie był jedyny; nie on nawet objął kierownictwo badań nad wypracowaniem wspólnego słownictwa. Jest wielu lepszych językoznawców i kryptoanalityków niż Sam.

   Jednak to on zwrócił uwagę, już na samym początku, że czas odpowiedzi na nasze sygnały nieustannie się skraca. Co oznaczało, że Olimpijczycy podążają w naszym kierunku.

   Wkrótce rozpoczęli nadawanie obrazów mozaikowych. Nadchodziły one w postaci szeregów dźwięków "bii" i "baa", przy czym każdy szereg liczył sobie 550 564 sygnały. Ktoś wkrótce wydedukował, że liczba ta to kwadrat 742 i kiedy szereg przedstawiono w postaci matrycy kwadratowej, zamieniając wszystkie "bii" na białe punkty, a "baa" na czarne, z ekranu wyskoczył obraz pierwszego Olimpijczyka.

   Każdy pamięta ten widok. Wszyscy na Ziemi, poza całkowicie niewidomymi, widzieli go; obraz transmitowały wszystkie stacje świata. A nawet niewidomi słuchali anatomicznych opisów przekazywanych przez komentatorów. Dwa ogony. Mięsisty, podobny do brody strzęp zwieszający się z podbródka. Cztery nogi. Kolczasty grzebień wzdłuż... chyba kręgosłupa. Oczy szeroko rozstawione, na wyrostkach z kości policzkowych.

   Pierwszy Olimpijczyk nie był ani trochę przystojny, ale za to niewątpliwie o b c y.

   Kiedy kolejny szereg okazał się bardzo podobny do pierwszego, to właśnie Sam od razu stwierdził, że jest to nieco przekręcony obraz tej samej istoty. Olimpijczykom potrzeba było 41 obrazów, by zaprezentować całkowitą podobiznę pierwszego z nich...

   Potem zaczęli wysyłać obrazy następnych.

   Do tej pory nikomu, nawet Samowi, nie przyszło do głowy, że będziemy mieli do czynienia nie z jedną superrasą, ale co najmniej z dwudziestoma dwoma. Tyle bowiem pokazano nam różnych obrazów obcych istot, a każda z nich była brzydsza i dziwniejsza od poprzedniej.

   To jeden z powodów, dla których kapłani nie lubią, gdy gości nazywa się Olimpijczykami. W sprawie bogów Rzymu jesteśmy dość ekumeniczni, ale żaden z nich ani trochę nie przypomina któregokolwiek z t a m t y c h, a co poniektórzy starsi kapłani nigdy nie przestali zrzędzić o świętokradztwie.

   W połowie trzeciego dania naszego obiadu i drugiej butelki wina Sam przerwał swój opis ostatniego komunikatu od Olimpijczyków (w którym potwierdzali odbiór naszych audycji dotyczących hisorii Ziemi), uniósł głowę i uśmiechnął się do mnie. - Mam - powiedział.

   Spojrzałem na niego mrugając oczami. Szczerze mówiąc, nie zwracałem zbytniej uwagi na to, co mówi, bo przyglądałem się niebrzydkiej kelnerce z kraju kijowskiego. Przyciągnęła mój wzrok, ponieważ... no, mam na myśli nie tylko to, że miała znakomitą figurę i niewiele szat, które ją zakrywały - ponieważ na jej szyi widniał złoty amulet obywatelki. Nie była więc niewolnicą, co mnie jeszcze bardziej zaintrygowało. Nie lubię uwodzić niewolnic, bo to zajęcie mało honorowe; ta dziewczyna natomiast bardzo mnie zainteresowała.

   - Czy ty mnie słuchasz? - zaciekawił się Sam. - No pewnie. A co masz?

   - Mam rozwiązanie twojego problemu - oznajmił rozradowany. - Nie tylko nowy pomysł na romans naukowy. Całkowicie nowy r o d z a j romansów naukowych! Czemu nie miałbyś napisać o tym, jak to będzie, gdy Olimpijczycy n i e przyjadą?

   Bardzo mi się podoba to, jak jedna połówka mózgu Sama zajmuje się rozwiązywaniem problemów, podczas gdy druga robi zupełnie coś innego, ale nie zawsze mogę za tym nadążyć.

   - Nie bardzo rozumiem; o co ci chodzi. Jeśli napiszę o tym, że Olimpijczycy nie przyjadą, czy to nie będzie tak samo złe jak pisanie o tym, że przyjadą?

   - Nie, nie - zamachał rękami. - Słuchaj mnie uważnie! Zostaw Olimpijczyków poza tym wszystkim: Napisz o przyszłości, która mogłaby nastąpić, ale nie nastąpi.

   Kelnerka pochylała się nad nami, zbierając brudne talerze. Wiedziałem, że słyszy, gdy odpowiadałem z godnością: - Sam, to nie w moim stylu. Może moje romanse nie sprzedają się tak dobrze jak twoje, ale uczciwość mi jeszcze pozostała. Nigdy nie piszę o czymś, co uważam za zupełnie niemożliwe.

   - Jul, przestań myśleć o swoich gonadach - (a więc jego uwadze nie umknęło moje zainteresowanie kelnerką) - i postaraj się skorzystać z tego twojego ptasiego móżdżku. Mówię o czymś, co mogłoby być możliwe, w alternatywnej przyszłości, rozumiesz.

   Wcale nie rozumiałem. - A co to jest "alternatywna przyszłość"?

   - To przyszłość, która mogłaby nastąpić, ale nie nastąpi wyjaśnił. - Na przykład gdyby Olimpijczycy do nas nie jechali.

   Potrząsnąłem głową, zupełnie skołowany. - Ale przecież wiemy, że jadą - zwróciłem uwagę.

   - Ale gdyby nie jechali! Gdyby nie skontaktowali się z nami przed laty.

   - Przecież się skontaktowali - odparłem próbując przeniknąć jego rozumowanie. Westchnął tylko.

   - Widzę, że nic do ciebie nie dochodzi - powiedział otulając się szatą i wstając. - Zabieraj się do swojej kelnerki. Ja mam parę telegramów do wysłania. Zobaczymy się na statku.






   No więc z tego czy innego powodu nic nie wyszło z moich planów wobec kijowskiej kelnerki. Powiedziała mi, że jest zamężna, szczęśliwie i monogamicznie. Prawdę mówiąc nie rozumiałem, dlaczego wolny, praworządny obywatel wysyła żonę do takiej pracy, ale zdziwiło mnie, że dziewczyna nie zwróciła większej uwagi na moje pochodzenie...

   Lepiej to wyjaśnię.

   Widzicie, moja rodzina ma pretensje do sławy. Genealogowie powiadają, że wywodzimy się od samego Juliusza Cezara.

   Ja sam też wspominam o tych pretensjach, szczególnie kiedy za dużo wypiję. Myślę też, że to właśnie dlatego Lidia, zawsze snobka, zainteresowała się mną. To nic ważnego; w końcu Juliusz Cezar umarł ponad dwa tysiące lat temu. Od tamtej pory minęło sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt pokoleń, a nie należy też zapominać, że choć Przodek Juliusz z pewnością pozostawił po sobie liczne potomstwo, jednak nie było to z żadną z jego żon. Ja nawet specjalnie nie wyglądam na Rzymianina. Gdzieś w moim rodowodzie musiał się zdarzyć jakiś przodek z północy, może nawet dwóch, bo jestem wysoki i jasnowłosy, jak żaden szanujący się Rzymianin.

   Ale jeśli nawet nie jestem legalnym dziedzicem boskiego Juliusza, wywodzę się przynajmniej z wielce starożytnej i szacownej linii. Każdy by pomyślał, że zwykła kelnerka dobrze to weźmie pod uwagę, nim mnie odrzuci.

   A jednak nie wzięła. Kiedy obudziłem się następnego ranka sam - mego przyjaciela już nie było w gospodzie, chociaż statek do Aleksandrii miał odpłynąć dopiero wieczorem.

   Nie widziałem Sama przez cały dzień. Specjalnie zresztą go nie szukałem, bo trochę mi było wstyd za siebie. Jak to: dorosły człowiek, szanowany autor czterdziestu paru znakomicie (no, może: nieźle) się sprzedających romansów naukowych musi szukać pomysłów u mych?

   Oddałem więc bagaż służącemu, wyrejestrowałem się z gospody i metrem udałem się do Biblioteki Rzymskiej.

   Rzym jest nie tylko stolicą Cesarstwa; jest poza tym największym ośrodkiem naukowym. Wielkie stare teleskopy stojące na wzgórzach nie na wiele się już przydają, ponieważ światła miasta przeszkadzają w obserwacjach; i tak zresztą wszystkie obecnie używane teleskopy znajdują się w Kosmosie. Ale te naziemne bardzo się przydały Galileuszowi, gdy odkrywał pierwszą planetę poza naszym Układem Słonecznym, a także Tychonowi do wykonania owych słynnych spektrogramów ostatniej wielkiej Supernovej w naszej galaktyce, ledwie dwadzieścia parę lat po pierwszym locie kosmicznym. Tradycje naukowe przetrwały; Rzym jest nadal siedzibą Collegium Nauk.

   Dlatego też Biblioteka Rzymska jest tak przydania dla takich jak ja. Mają tu bezpośredni dostęp do bazy danych Collegium i nawet nie trzeba płacić za połączenie. Wpisałem się do rejestru, położyłem rysik i tabliczki na przydzielonym mi stoliku i zacząłem przeszukiwać pliki.

   G d z i e ś musi się znaleźć pomysł na romans naukowy, którego jeszcze nikt nie napisał...

   Z pewnością gdzieś był, ale ja go nie mogłem znaleźć. Zazwyczaj można poprosić o pomoc bibliotekarza specjalistę, ale wyglądało, że niedawno w Bibliotece zatrudniono wielu nowych ludzi, głównie Tberyjczyków, zniewolonych, ponieważ uczestniczyli w zeszłorocznym powstaniu w Luzytanii. Od tamtej pory na rynku niewolników pojawiło się tylu Iberyjczyków, że cena drastycznie spadła. Sam bym kupił paru do celów spekulacyjnych, bo wiedziałem, że za jakiś czas cena wzrośnie; w końcu nie tak często zdarzają się powstania, a popyt jest ciągły. Chwilowo jednak brakowało mi funduszy,, a ponadto niewolników trzeba żywić. A jeśli wszyscy byli równie bystrzy, jak ci, których zatrudniała Biblioteka Rzymska, to i tak nie zrobiłbym wielkiego interesu.

   Zrezygnowałem. Pogoda poprawiła się na tyle, że warto było zaryzykować spacer po mieście, ruszyłem więc w stronę jednoszynówki do Ostii.

   Jak zwykle, Rzym kipiał. W Koloseum odbywały się walki byków, a w Wielkim Cyrku - wyścigi. Autokary turystyczne przeciskały się wąskimi uliczkami. Wokół Panteonu szła długa procesja, ale nie zbliżyłem się na tyle, by dojrzeć, których to bogów dzisiaj czczono. Nie lubię tłumów. Szczególnie tłumów w Rzymie, ponieważ tu jest więcej nawet obcokrajowców niż w Londynie: Afrykowie, Hindowie, Hanowie i Nordowie - wszystkie rasy z całej Ziemi przysyłają swych turystów, by zwiedzali Cesarskie Miasto. A Rzym dostarcza im widowisk. Zatrzymałem się przy jednym z nich: przy zmianie warty przed Złotym Domem Oczywiście nigdzie nie było widać cezara ani jego małżonki z pewnością udali się w jedną ze swych niezliczonych podróż ceremonialnych do rzymskich dominiów albo przynajmniej gdzieś otwierają nowy supermercatus. Jednak stojący przede mną Algonkini z dreszczem emocji przyglądali się paradzie Legionów honorowych pod sztandarami. Pamiętam trochę języka Czirokezów; wystarczyło, by zapytać, skąd ci Algonkini pochodzą, ale oba te języki nie są do siebie zbytnio zbliżone, a czirokeski, jakim się posługiwali, był jeszcze gorszy od mojego. Po prostu uśmiechnęliśmy się do siebie.

   Gdy tylko Legiony przeszły, ruszyłem w stronę pociągu.

   Gdzieś w mojej głowie kołatała się myśl, że powinienem się więcej martwić moją sytuacją finansową. Trzydzieści dni spokoju umykało z każdą minutą. Jednak się nie martwiłem: podtrzymywała mnie na duchu wiara. Wiara w mego dobrego przyjaciela Flawiusza Samuelusa, który z pewnością - cokolwiek by czynił z większą częścią swego mózgu - w jakimś jego zakamarku przygotowywał dla mnie pomysł.






   Nie przyszło mi do głowy, że nawet Sam ma swoje ograniczenia. Albo że jego uwagę przykuwa coś znacznie ważniejszego niż moje problemy, więc nie pozostało mu zbyt wiele jej dla mnie.

   Nie widziałem go przy wsiadaniu na statek; nie zastałem go też w kabinie. Nawet kiedy wielkie śmigła wprawiono w ruch i wpłynęliśmy na Morze Tyrreńskie, jego nie było. Zasnąłem, nieco przestraszony, że może Sam nie zdążył na statek, ale późno w noc obudziłem się słysząc, jak wchodzi do kabiny. - Byłem na mostku - odpowiedział, gdy coś wymamrotałem. - Idź spać. Zobaczymy się rano.

   Kiedy się obudziłem; myślałem, że to wszystko mi się przyśniło, bo Sama już nie było w kabinie. Jednak posłanie na jego łóżku było naruszone, a całkowicie uspokoił mnie steward, który przyniósł poranny puchar wina. Tak, obywatel Flawiusz Samuelus z pewnością znajduje się na pokładzie. Dokładnie mówiąc, znajduje się w kabinie kapitana, choć co tam robi, tego steward nie umiał powiedzieć.

   Poranek spędziłem wypoczywając na pokładzie, pławiąc się w słońcu. Statek nie płynął już jako poduszkowiec; w nocy pokonaliśmy już Cieśninę Sycylijską i teraz, na otwartym morzu, kapitan opuścił płaty, podciągnął rękawy, śmigieł i wysunął je jako śruby. Statek mknął jako wodolot z szybkością swobodnie stu mil na godzinę. Była to łagodna, spokojna jazda: podtrzymujące nas płaty przesuwały się dwadzieścia stóp pod powierzchnią wody, więc żadne fale nami nie kołysały.

   Leżąc na plecach i patrząc z ukosa na ciepłe, południowe niebo dostrzegłem trójskrzydłowy samolot unoszący się ponad horyzont za nami, stopniowo nas mijający, by w końcu zniknąć gdzieś przed dziobem. Samolot nie poruszał się z n a c z n i e szybciej od nas - a my mieliśmy podróż o wiele bardziej komfortową, podczas gdy jego pasażerowie płacili za przelot dwukrotnie więcej.

   Otworzyłem oczy szeroko, gdy dostrzegłem, że ktoś obok mnie stoi. Szybko usiadłem, gdy rozpoznałem Sama. Wyglądał tak, jakby wiele nie spał tej nocy; przytrzymywał ręką kapelusz zwiewany pędem naszej podróży.

   - Gdzie byłeś? - zapytałem.

   - Nie oglądałeś dziennika? - zapytał. Potrząsnąłem głową. - Sygnały od Olimpijczyków ustały.

   Na te słowa otworzyłem oczy naprawdę szeroko, bo była to nieprzyjemna niespodzianka. Sam jednak nie wyglądał na bardzo zmartwionego. Urażonego, owszem; może nawet nieco zatroskanego, ale nie tak przejętego, jak mógłbym się spodziewać. - To pewnie nic takiego - powiedział. - Możliwe, że to zakłócenia słoneczne. Słońce jest w znaku Strzelca, więc prawie dokładnie między nami i nimi. Już od kilku dni mieliśmy kłopoty z szumem.

   - Więc można sądzić, że sygnały wkrótce powrócą? - zaryzykowałem.

   Wzruszył ramionami i skinął na stewarda, by zamówić jeden z tych gorących napojów, w jakich lubują się Judejczycy. Chyba nie udało mi się wczoraj ci wytłumaczyć, co miałem na myśli - powiedział. - Spróbuję ci wyjaśnić, co rozumiem pod pojęciem świata alternatywnego. Pamiętasz historię? Jak Forniusz Vello pokonał Majów i zromanizował Zachodnie Kontynenty sześć czy siedem wieków temu? Przypuśćmy więc, że tego nie zrobił.

   - Ale to zrobił, Sam.

   - Wiem, że zrobił - Sam nie tracił cierpliwości. - Ale powiedziałem p r z y p u ś ć m y. Przy puśćmy, że Legiony zostały pokonane w bitwie o Tehultapec.

   Zaśmiałem się. Wiedziałem, że żartuje. - Legiony? Pokonane? Ale przecież Legionów nikt nigdy nie pokonał.

   - To nieprawda - odparł Sam z wyrzutem. Nie cierpi ludzi, którzy mają luki w wiadomościach. - Przypomnij sobie Varus.

   - Piekło, Sam, przecież to historia starożytna! Kiedy to było, dwa tysiące lat temu? Za cezara Augusta? A i tak przecież była to przejściowa porażka. Imperator Druzus odzyskał orły. - A także całą Galię dla Cesarstwa: był to jeden z pierwszych wielkich podbojów rzymskich poza Alpami. Dzisiaj Galowie są bardziej rzymscy od Rzymian, szczególnie gdy chodzi o picie wina.

   Sam potrząsnął głową. - Powiedzmy, że Forniusz Vello też poniósł "czasową" porażkę.

   Próbowałem nadążyć za tokiem jego rozumowania, ale nie było to łatwe. - Cóż to byłaby za różnica? Prędzej czy później Legiony odniosłyby zwycięstwo. Dobrze wiesz, że zawsze zwyciężają.

   - To prawda - odrzekł rozsądnie - ale gdyby ten konkretny podbój nie nastąpił w ó w c z a s, cały przebieg historii byłby zupełnie inny. Nie mielibyśmy wielkiej migracji na zachód w celu zapełnienia owych pustych kontynentów. Hanowie i Hindowie nie zostaliby okrążeni i kto wie, może do tej pory mieliby niepodległe państwa. Byłby to zupełnie inny świat. Czy rozumiesz, do czego zmierzam? To właśnie nazywam "światem alternatywnym": świat, który mógłby być, ale nie jest.

   Chciałem być dla niego uprzejmy. - Sam - powiedziałem oto właśnie przedstawiłeś obrazowo różnicę między romansami naukowymi i fantazjami. Ja nie zajmuję się fantazjami. Poza tym - kontynuowałem, nie chcąc ranić jego uczuć - nie bardzo widzę możliwość wystąpienia znaczących różnic w takim świecie. W każdym razie nie tyle, by można było na tym zbudować romans naukowy.

   Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu, po czym obrócił się i spojrzał na morze. I nagle, jakby w ogóle nie zmieniał tematu, powiedział: - Jest jedna śmieszna rzecz: nasze kolonie na Marsie też nie odbierają sygnałów. A im Słońce nie przeszkadza.

   Zmarszczyłem brwi. - Co to znaczy, Sam?

   Potrząsnął głową. - Bardzo chciałbym to wiedzieć - rzekł.






W starej Aleksandrii

   Faros lśniła odbitym światłem zachodzącego słońca, gdy przybijaliśmy do Aleksandrii. Znowu podróżowaliśmy na poduszce, powoli, a kołysanie fal nieco nami rzucało. Gdy jednak weszliśmy do portu właściwego, woda już była spokojna.

   Sam spędził popołudnie w kabinie kapitana, w stałym kontakcie z Collegium Nauk, ale pokazał się, gdy już przycumowaliśmy. Zobaczył, jak patrzę w stronę biura wynajmu obok doku, ale potrząsnął głową. - Daj sobie spokój z wynajmowaniem pokoju, Jul - powiedział tonem rozkazującym. - Przekaż bagaże służącym mojej bratanicy; zamieszkamy u niej.

   Była to dobra wieść: pokoje w gospodach Aleksandrii są prawie tak drogie jak w Rzymie. Podziękowałem Samowi, ale wcale mnie nie słuchał. Oddał nasze torby tragarzowi z domu bratanicy, małemu Arabowi, który był znacznie silniejszy, niż na to wyglądał; następnie ruszył do domu egipskiego Senatu Niższego, gdzie miała się odbyć konferencja.

   Przywołałem trójkołowiec i dałem kierowcy adres bratanicy - Sama.

   Cokolwiek myślą o tym Egipcjanie, Aleksandria to brudne, prowincjonalne miasteczko. Czoktawowie mają większą stolicę, Kijowianie zaś - czystszą. Ponadto słynna Biblioteka Aleksandryjska to oszustwo. Kiedy mój (chciałoby się wierzyć) przodek kazał ją spalić, Egipcjanie istotnie ją odbudowali. Ale jest tak staroświecka, że nie ma w "niej nic prócz książek.

   Dom bratanicy Sama znajdował się w szczególnie podupadłej dzielnicy tego podupadłego miasta, tylko parę przecznic od nabrzeża. Słychać tu łoskot dźwigów towarowych z doków; choć może słychać niezbyt dobrze, bo zagłusza je hałas z samych ulic, pełnych ciężarówek i kierowców przeklinających siebie nawzajem w czasie manewrowania wokół ostrych zakrętów. Sam dom był większy, niż się spodziewałem; ale była to jego jedyna zaleta, przynajmniej sądząc z wyglądu zewnętrznego. Oblicowania miał raczej z taniej egipskiej sztukatury niż z marmuru, a sąsiadował z punktem wynajmu niewolników.

   Przynajmniej jest za darmo, upomniałem siebie. Kopnąłem w drzwi i zawołałem na służącego.

   Jednak nie służący otworzył mi drzwi, lecz bratanica Sama we własnej osobie; jej wygląd sprawił mi przyjemną niespodziankę. Była prawie tak wysoka jak ja i prawie tak jasnowłosa. Poza tym młoda i bardzo ładna. - Ty z pewnością jesteś Juliuszem powiedziała. - Nazywam się Rachela i jestem bratanicą obywatela Flawiusza Samuelusa ben Samuelusa. Witam ciebie w mym domu.

   Ucałowałem jej dłoń. To kijowski obyczaj, który mi bardzo odpowiada, szczególnie w kontaktach z ładnymi dziewczętami, jakich nie znam jeszcze dobrze, choć mam nadzieję poznać. Nie wyglądasz na Judejkę - powiedziałem.

   - A ty nie wyglądasz na gryzipiórka tłukącego romans za romansem - odparła. Jej głos był mniej chłodny niż słowa, ale niewiele. - Stryja Sama nie ma w domu, a ja mam dużo pracy Bazyliusz wskaże ci swe pokoje i zaproponuje coś do picia.






   Zwykle robię lepsze pierwsze wrażenie na kobietach. Zwykle lepiej się do tego przygotowuję, ale Rachela mnie zaskoczyła. Spodziewałem się raczej, że będzie podobna do Sama, może z wyjątkiem łysiny i zmarszczek na twarzy. Bardziej się nie mogłem pomylić.

   Co do domu też popełniłem błąd: dom był naprawdę duży. Mieścił dobre kilkanaście pokoi, nie licząc kwater dla służby; jego atrium pokrywała owa półprzezroczysta błona, która zatrzymuje najgorsze gorąco.

   Słynne egipskie słońce stało właśnie w zenicie, gdy Bazyliusz, sługa Racheli, wskazał mi moje pokoje. Były one zadowalająco jasne i przewiewne, ale Bazyliusz zaproponował wypoczynek na zewnątrz. Miał słuszność. Podał mi wino i owoce w atrium, przy wygodnej ławce u fontanny. Przez błonę słońce wyglądało tylko na blade i miłe, a nie śmiertelnie gorące. Owoce też były świeże: ananasy z Libanu, pomarańcze z Judei, jabłka gdzieś z daleka, pewnie z Galii. Nie podobało mi się tylko to, iż Rachela pozostała w swych pokojach, toteż nie miałem szansy przedstawić się jej w lepszym świetle.

   Pozostawiła jednak instrukcje co do mojej wygody. Bazyliusz klasnął w dłonie i pojawił się inny służący, niosąc rysik i tabliczki, na wypadek, gdyby zachciało mi się pracować. Ze zdumieniem stwierdziłem, że Bazyliusz i ten drugi sługa to Afrykowie; ci raczej nieczęsto wdają się w jakieś awantury polityczne czy też jakiekolwiek utarczki z edylami, toteż mało z nich traci wolność.

   Fontanna została zbudowana na kształt Kupidyna. W innych okolicznościach uznałbym to za dobry omen, ale tutaj nie wydawało mi się, iż ma on jakiekolwiek znaczenie. Nos Kupidyna był obłupany; fontanna z pewnością miała więcej lat niż Rachela. Postanowiłem pozostać na miejscu, dopóki dziewczyna się nie pojawi, ale kiedy zapytałem Bazyliusza, kiedy to może nastąpić, ten popatrzył na mnie z pewną wyższością.

   - Obywatelka Rachela pracuje po południu, obywatelu Juliuszu - poinformował mnie.

   - Ach, tak? A nad czym ona pracuje?

   - Obywatelka Rachela jest sławną dziejopisarką - objaśnił mnie. - Często pracuje aż do chwili udania się na spoczynek. Ale dla ciebie i dla jej stryja kolacja zostanie oczywiście podana o porze dla was odpowiedniej.

   Bardzo uczynny był to gość, nie ma co mówić. - Dziękuję ci, Bazyliuszu - powiedziałem. - Myślę, że wyjdę na kilka godzin. - A potem, gdy służący zbierał się do odejścia, zapytałem: Nie wyglądasz na groźnego przestępcę. Jeśli mogę zapytać: za co cię zniewolono?

   - Och, nie za żadną zbrodnię, obywatelu Juliuszu - zapewnił mnie. - Po prostu za długi.






   Łatwo znalazłem drogę do domu egipskiego Senatu Niższego; w jego kierunku zdążało wiele pojazdów i pieszych; jest to bowiem, było nie było, jedno z bardziej interesujących miejsc w Aleksandrii.

   Senat Niższy nie obradował. Nie miał zresztą żadnego powodu, bo po co w ogóle Egipcjanom jakikolwiek senat? Czasy, kiedy sami podejmowali jakiekolwiek decyzje we własnych sprawach, minęły już wiele stuleci temu.

   Szarpnęli się jednak na konferencję. Świątynia Senatu miała nisze na co najmniej pół setki bogów. Stały w nich zwykłe posągi Amona-Ra i Jowisza oraz oczywiście wszystkich ważniejszych postaci z panteonu, ale by zrobić przyjemność gościom umieszczono też tam Ormuzda, Jahwe, Freję, Quetzalcoatla i kilkunastu innych, których w ogóle nie rozpoznałem. Zdobiły je świeże ofiary z kwiatów i owoców, dowodząc, że turyści - jeśli nie sami astronomowie - nie pomijali żadnych dróg przywrócenia łączności z Olimpijczykami. Uczeni to oczywiście agnostycy (jak zresztą chyba w większości ludzie wykształceni, prawda?), ale nawet agnostyk poświęci kawałek owocu, by udobruchać boga, na wypadek, gdyby się okazało, że agnostyk się mylił.

   Pod domem senatu przekupnie już ustawiali swe stragany, mimo że pierwsze posiedzenie miało się zacząć dopiero jutro. Kupiłem u nich garść daktyli i spacerowałem tu i tam, pogryzając daktyle i przyglądając się marmurowemu fryzowi na ścianie budynku. Przedstawiał on falujące łany zbóż i pola ziemniaków, jakie od dwóch tysięcy lat czyniły Egipt spichlerzem Cesarstwa. Oczywiście nie było tu nic o Olimpijczykach; Egipcjanie nie interesują się zanadto Kosmosem. Wolą spoglądać na swą chwalebną ( n a z y w a j ą ją chwalebną) przeszłość; żaden uczony by zresztą nie pomyślał o zorganizowaniu tu konferencji w sprawie Olimpijczyków, gdyby nie to, że nikomu nie chciałoby się jechać w grudniu do jakiegoś północnego miasta.

   Wewnątrz wielka sala była pusta, jeśli nie liczyć niewolników ustawiających łoża i spluwaczki dla uczestników. Sale wystawowe kipiały hałasem pochodzącym od robotników ustawiających eksponaty, ale osób postronnych tam nie wpuszczano, a w kuluarach dla uczestników było ciemno.

   Szczęśliwie dostrzegłem otwarte pomieszczenie dziennikarzy. To zawsze dobre miejsce na darmową szklaneczkę wina, a poza tym chciałem wiedzieć, gdzie się wszyscy podzieli. Dyżurny niewolnik nie umiał mi tego powiedzieć. - Gdzieś odbywa się zamknięte posiedzenie organizatorów, tyle wiem... a poza tym dziennikarze węszą w poszukiwaniu kogoś, z kim mogliby zrobić wywiad. - A potem, spoglądając mi przez ramię, gdy się wpisywałem, niewolnik dodał: - Och, to ty piszesz romanse naukowe, prawda? Może któryś z dziennikarzy zainteresuje się i tobą.

   Nie było to nazbyt entuzjastyczne zaproszenie, ale się zgodziłem. Marcus zawsze nakłania mnie do akcji reklamowej, gdyż jego zdaniem podnosi to sprzedaż książek, więc tu akurat mogłem Marcusowi pójść na rękę.

   Dziennikarz nie wyglądał jednak na zbyt szczęśliwego. W podziemiach Senatu zaimprowizowano kilka pomieszczeń studyjnych i kiedy zjawiłem się w tym, do którego niewolnik mnie skierował, dziennikarz siedział przed lustrem i pastwił się nad swoją fryzurą. Przed ekranem siedziało kilku techników, oglądając nadawany właśnie program rozrywkowy. Kiedy się przedstawiłem, reporter odwrócił wzrok od swego oblicza w lustrze na tyle tylko, by rzucić w moją stronę spojrzenie pełne wątpliwości.

   - Nie jesteś prawdziwym astronomem - powiedział do mnie.

   Wzruszyłem ramionami. Zaprzeczanie na nic by się nie zdało. - Mimo wszystko - mruknął - lepszy rydz niż nic. Dobra. Siadaj tutaj i postaraj się, aby głos twój brzmiał tak, jakbyś wiedział, o czym mówisz. - Następnie zaczął wydawać instrukcje technikom.

   Było to dość dziwne. Zauważyłem już, że technicy nosili złote emblematy obywateli. Dziennikarz nie miał go, a jednak to on im wydawał polecenia.

   Nie podobało mi się to ani trochę. Denerwują mnie wielkie stacje komercjalne, które stawiają niewolników na pozycji wydających rozkazy wolnym obywatelom. To niedobra praktyka. Stanowiska nauczycieli, wykładowców, opiekunów to inna sprawa: niewolnicy potrafią wykonywać te obowiązki równie dobrze, jak obywatele, a przy tym znacznie taniej. Ale w tym wypadku mamy do czynienia z problemem moralnym. Niewolnik musi mieć pana; inaczej jak móżna go uważać za niewolnika? A jeśli się pozwala niewolnikowi pełnić rolę pana, nawet w tak mało ważnej sprawie jak nagrywanie programu telewizyjnego, uderza się w fundamenty społeczeństwa.

   Poza tym są to nieuczciwe praktyki konkurencyjne. Ta praca potrzebna jest dla wolnych obywateli. Coś takiego zdarzyło się parę lat temu w mojej specjalności: kilkoro autorów niewolników produkowało powieści przygodowe, ale reszta nas zebrała się i położyła temu kres - szczególnie gdy Marcus kupił jedną z nich i zrobił redaktorką. Żaden autor obywatel nie chciał z nią pracować. Mark ostatecznie musiał ją dać do działu reklamy, gdzie nikomu nie szkodziła.

   Zacząłem więc wywiad spięty, a jego pierwsze pytanie jeszcze pogorszyło sprawę. Zaatakował mnie od razu: - Tłukąc te swoje romanse naukowe, czy starasz się w ogóle utrzymywać kontakt z naukową rzeczywistością? Czy wiesz, na przykład, że Olimpijczycy zaprzestali nadawania?

   Wykrzywiłem się do niego, nie zważając na kamery. - Romanse naukowo-przygodowe dotyczą właśnie naukowej rzeczywistości. Olimpijczycy zaś nie "zaprzestali" niczego; wynikły po prostu jakieś trudności techniczne, zapewne spowodowane zakłóceniami ze strony naszego własnego Słońca. Tak jak wspomniałem w jednym ze swych wcześniejszych romansów, Bogowie z radia, impulsy elektromagnetyczne są podatne na...

   Przerwał mi. - Minęło już - spojrzał na zegarek - dwadzieścia dziewięć godzin, od kiedy zamilkli. Nie wygląda to na zwykłe trudności techniczne.

   - Oczywiście, że to one. Nie ma żadnego powodu, by mieli "zaprzestać" nadawania. Przedstawiliśmy się im już jako istoty prawdziwie cywilizowane, po pierwsze dlatego, że rozwinęliśmy technikę, po drugie, ponieważ nie prowadzimy już wojen... to zresztą wyjaśniono już w pierwszym roku. Tak jak wspomniałem w swoim romansie Bogowie z radia...

   Spojrzał na mnie z wyrzutem, potem odwrócił się i mrugnął do kamery. - Pisarz nie potrafi mówić o niczym innym, tylko o swoich książkach, co? - zauważył wesoło. - Ale wygląda na to, że nie lubi używać tej swojej bujnej wyobraźni, jeśli mu za to nie płacą. Proszę go tylko, żeby wyraził swój pogląd na to, dlaczego Olimpijczycy przestali nadawać, a on mi wciska tylko reklamówki.

   Tak jakby istniał jeszcze jakiś inny powód udzielania wywiadów! - Słuchaj - powiedziałem doń ostro - jeśli nie potrafisz się odpowiednio zwracać do obywatela, nie mam zamiaru przedłużać tej rozmowy.

   - Niech i tak będzie, stary - odrzekł zimno. Obrócił się do techników. - Zatrzymajcie kamery - polecił. - Wracamy do studia. To tylko strata czasu. - I rozstaliśmy się w nastroju wzajemnej niechęci; i raz jeszcze zrobiłem coś, za co mój wydawca, chętnie by mnie zamordował.






   Tego wieczoru przy kolacji Sam nie dał mi pociechy. - Jasne, to nieprzyjemny facet - powiedział - ale problem polega na tym, że niestety, ma rację.

   - A więc naprawdę p r z e s t a 1 i?

   Sam wzruszył ramionami. - Nie jesteśmy już na jednej linii ze Słońcem, więc to na pewno nie jest powód. Piekło, miałem nadzieję, że to jednak było to.

   - Bardzo mi przykro, wuju Samie - odezwała się łagodnie Rachela. Ubrana była w prostą białą szatę, z wyglądu z hańskiego jedwabiu, bez żadnych ozdób. Naprawdę było jej w tym do twarzy. Moim zdaniem pod spodem tej szaty nie było nic poza znakomicie ukształtowanym damskim ciałem.

   - Mnie też jest przykro - mruknął Sam. Troski jednak nie wpłynęły na jego apetyt. Zabierał się właśnie do pierwszego dania - rosołu z kury z jakimiś kawałkami ciasta - a mówiąc szczerze, ja też nie straciłem ,ochoty do jedzenia. Nawet gdyby Rachela była pełna wad, należało przyznać, że gotowała bardzo dobrze. Było to proste, domowe jedzenie, bez żadnych wybryków w rodzaju dzika nadziewanego zającem, nadziewanym z kolei kuropatwą, ale dobrze przygotowane i znakomicie podane przez służącego Bazyliusza. - W każdym razie - powiedział Sam kończąc rosół - tam już wszystko.

   - No więc dlaczego Olimpijczycy przestali nadawać? - zapytałem chcąc go skłonić do wyjawienia sekretu.

   - Nie, nie! Mam na myśli twój romans, Jul. Mój pomysł ze światem alternatywnym. Jeśli nie chcesz pisać o odmiennej przyszłości, to może napisz- o odmiennej t e r a ź n i e j s z o ś c i?

   Nie zdążyłem go spytać, o czym mówi; Rachela mnie uprzedziła. - Jest tylko jedna teraźniejszość, drogi Samie - wskazała. Ja sam bym tego lepiej nie wyraził.

   Sam jęknął. - Ciebie mi jeszcze brakowało - poskarżył się. - Mówię o nowej klasie romansów naukowych, kochanie.

   - Nie czytam zbyt często romansów naukowych - usprawiedliwiła się tonem wcale nie usprawiedliwienia.

   Nie zwrócił na to uwagi. - Jesteś historyczką, prawda? - Nie pofatygowała się, by to potwierdzić; wyraźnie historia wpłynęła na całe jej życie. - A gdyby tak historia poszła inną drogą?

   Uśmiechnął się do nas tak szczęśliwy, jakby powiedział coś rozsądnego. Żadne z nas jednak mu nie odpowiedziało uśmiechem. Rachela wskazała mu błąd w rozumowaniu. - Ale przecież nie poszła - powiedziała doń.

   - Ale g d y b y! Nie jest to jedyna możliwa teraźniejszość, lecz ta, która przypadkowo nastąpiła! Mogło być milion innych. Popatrzcie na wydarzenia z przeszłości, które mogły potoczyć się inaczej. Powiedzmy, że Anniusz Publiusz nie odkrył Zachodnich Kontynentów w Roku Miasta 1820. Powiedzmy, że cezar Publiusz Terminus nie zadekretował programu podboju Kosmosu w roku 2122. Czy rozumiecie, do czego zmierzam? W jakim świecie rylibyśmy obecnie, gdyby to wszystko się nie stało?

   Rachel otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale uratował ją służący. Stanął w drzwiach z wyrazem niemej prośby na twarzy. Kiedy przeprosiła i wyszła, by sprawdzić, po co jest potrzebna w kuchni, musiałem zareagować ja. - Nigdy nie pisałem czegoś podobnego, Sam - powiedziałem. - I nie słyszałem, żeby ktoś inny pisał.

   - Do tego właśnie zmierzam! Byłoby to coś zupełnie n o w e g o w twórczości romansów naukowych. Czy nie masz ochoty stać się pionierem nowego rodzaju opowieści?

   Doświadczenie podsunęło mi odpowiedź. - Pionierzy rzadko zdobywają fortunę, Sam. - Spojrzał na mnie groźnie. - Sam mógłbyś to napisać - zaproponowałem.

   Jego uraza przeszła w ponury nastrój. - Bardzo bym chciał. Ale dopóki ta sprawa z Olimpijczykami się nie wyjaśni, nie będę miał czasu na romanse naukowe. Nie, to twoje zadanie, Jul.

   W tym momencie wróciła Rachela, wyraźnie zadowolona z siebie, a za nią wszedł Bazyliusz niosący wielką srebrną tacę z głównym daniem.

   Sam od razu poweselał, podobnie jak ja. Główne danie było to całe pieczone koźlę; pojąłem, że Rachelę poproszono do kuchni po to, by sama zechciała udekorować jego małe różki girlandą kwiatów. Potem zjawiła się służąca z dzbanem wina, napełniając wszystkie puchary. Nie mieliśmy więc zbyt wiele możliwości konwersacji poza chwaleniem potrawy.

   Potem Sam spojrzał ną zegarek. - Wspaniała kolacja, Rachelo - powiedział - ale muszę wracać. - I co ty na to?

   - Na co?

   - Na propozycję pomocy biednemu Julowi w szukaniu jakichś historycznych kamieni milowych, które mógłby wykorzystać w swej opowieści?

   Więc nie słyszał ani słowa z tego, co mu mówiłem. Zresztą nie musiałem zwracać mu na to uwagi, bo Rachela wyglądała na zatroskaną. Powiedziała niepewnie: - Nie bardzo się znam na tych okresach, o których wspominałeś; czasach Publiusza Terminusa i tak dalej. Moją specjalnością jest epoka bezpośrednio po rządach cezara Augusta, kiedy to przywrócona została potęga Senatu.

   - Znakomicie - powiedział Sam, wyraźnie zadowolony z siebie. - To tak samo dobry okres jak każdy inny. Zastanów się, jak mogłoby być teraz inaczej, gdyby jakieś drobne wydarzenie miało inny przebieg. Gdyby, powiedzmy, August nie ożenił się z Liwią i nie zaadoptował jej syna Druzusa, który stał się następcą Augusta. - Obrócił się do mnie, jakby zachęcając, bym rozpalił ogień swej wyobraźni od iskry jego natchnienia. - Na pewno potrafisz dostrzec drzemiące w tym możliwości, Jul! Powiem ci, co masz zrobić. Jest jeszcze wcześnie; zabierz Rachelę na tańce albo co, napijcie się wina, posłuchaj tego, co ona mówi. Co w tym złego? Dwoje młodych ludzi powinno się cieszyć życiem!

   Była to z pewnością najmądrzejsza propozycja Sama od paru dni. W każdym razie mnie się tak wydawało, a Rachela była na tyle posłuszną bratanicą, że postąpiła według rad stryja. Ponieważ byłem po raz pierwszy w Aleksandrii, to ona musiała zaproponować, dokąd pójdziemy. Po pierwszych kilku sugestiach poznałem, że lituje się nad moim portfelem. Nie mogłem na to pozwolić. Było nie było, wieczór z Rachelą w mieście był prawdopodobnie tańszy, a z pewnością o wiele ciekawszy niż wynajmowanie gospody i stołowanie się w restauracjach.

   Wybraliśmy pewne miejsce w dzielnicy portowej, nie opodal falochronu. Był to obrotowy nocny lokal na szczycie gospody zbudowanej w stylu piramid. W miarę obracania się widzieliśmy światła Aleksandrii, prace portowe, potem samo otwarte morze z łagodnymi falami odbijającymi światło gwiazd.

   Miałem zamiar szybko zapomnieć o koncepcji "światów alternatywnych", ale Rachela była bardziej obowiązkowa. Po pierwszym tańcu zaczęła: - Myślę, że mogę ci pomóc. Było coś, co wydarzyło się podczas panowania Druzusa...

   - Czy musimy o tym teraz mówić? - zapytałem, napełniając jej kielich.

   - Ale stryj Sam powiedział, że powinniśmy. Zdawało mi się, że chciałeś spróbować sił w nowym typie romansu naukowego.

   - Nie, to twój stryj tego chce. Widzisz, jest tu pewien problem. To prawda, że wydawcy zawsze żądają czegoś nowego i oryginalnego, ale jeśli jakiś autor będzie na tyle głupi, że spróbuje im coś takiego dać, oni tego nie rozpoznają. Kiedy proszą o rzeczy "oryginalne", mają na myśli rzeczy "oryginalnie" rutynowe.

   - Uważam - poinformowała mnie z pewnością godną wyroczni i o wiele bardziej składnie - że pomysły stryja są zazwyczaj dobre. - Nie chciałem się z nią spierać; nawet się nie sprzeciwiłem, przynajmniej otwarcie. Pozwoliłem jej się wypowiedzieć.

   - Widzisz - mówiła Rachela - zajmuję się problemem przekazywania władzy we wczesnym okresie historii Cesarstwa Rzymskiego. Obecnie studiuję zagadnienie judejskiej diaspory, w okresie po panowaniu Druzusa. Sądzę, że wiesz, co się wówczas zdarzyło?

   Prawdę mówiąc wiedziałem, choć niezbyt dokładnie. - Był to rok powstania w Judei, prawda?

   Skinęła głową. Bardzo ładnie jej to wychodziło: jasne włosy wdzięcznie się przesuwały, a w oczach pojawiały się błyski. Widzisz, była to wielka tragedia dla Judejczyków i tak jak mówi mój stryj, wcale nie musiała się wydarzyć. Gdyby namiestnik Tyberiusz żył wówczas, nie doszłoby do tego.

   Zakasłałem. - Nie bardzo jestem pewien, kto to był Tyberiusz - powiedziałem ze skruchą.

   - Był namiestnikiem Judei, i to bardzo dobrym. Był uczciwy i sprawiedliwy. Był bratem cesarza Druzusa, tego, o którym mówił stryj, syna Liwii, przysposobionego następcy cezara Augusta. Tego, co przywrócił władzę Senatowi po okresie, gdy August zagarnął ją prawie w całości dla siebie. Tyberiusz był w każdym razie najlepszym namiestnikiem, jakiego mieli Judejczycy, podobnie jak Druzus był najlepszym cesarzem. Tyberiusz zmarł rok przed powstaniem - mówią, że to z powodu zepsutych fig, które zjadł, choć mogła to też zrobić jego żona Julia, córka Augusta z jego pierwszej żony...

   Nadałem sygnał alarmowy. - Trochę mi się w głowie poplątało od tych imion - przyznałem.

   - Najważniejszy, którego trzeba zapamiętać, to Tyberiusz, a już ci mówiłam, kim on był. Gdyby żył, powstanie zapewne by nie wybuchło. Wówczas nie nastąpiłaby diaspora.

   - Rozumiem - powiedziałem. - Zatańczymy?

   Zmarszczyła brwi, a potem się uśmiechnęła. - Może to i nie jest zbyt ciekawy temat... chyba że sam byłbyś Judejczykiem odparła. - Dobrze, chodźmy tańczyć.

   Był to do tej pory jej najlepszy pomysł. Dał mi okazję przekonania się za pomocą palców o tym, co moje oczy, uszy i nos już mi zasugerowały: Rachela była bardzo piękną, atrakcyjną młodą kobietą. Przed wyjściem z domu poszła się przebrać, ale szczęśliwie nowa szata była tak samo miękka i przylegająca do ciała, toteż moje dłonie rozkoszowały się delikatną przyjemnością dotyku jej pleców i ramion. - Przepraszam - szepnąłem jej do ucha jeśli wydałem ci się głupi. Naprawdę niewiele wiem o dawnych dziejach... o pierwszym tysiącleciu od Założenia Miasta.

   Taktownie nie zwróciła mi uwagi, że o n a to wie. Poruszała się wraz ze mną w takt muzyki, z wyraźną przyjemnością; po chwili podniosła głowę. - Mam nowy pomysł -, oświadczyła. - Wracajmy do stolika. - I zanim jeszcze zeszliśmy z parkietu, już mówiła: - Porozmawiajmy o twoim przodku, Juliuszu Cezarze. Zawojował Egipt, właśnie tu, w Aleksandrii. Ale gdyby na odwrót, to Egipcjanie go pokonali, do czego zresztą niemal doszło?

   Słuchałem jej teraz bardzo pilnie - a więc zainteresowała się mną na tyle, by zadać Samowi parę pytań o mojej przeszłości! - To niemożliwe - odpowiedziałem jej - Juliusz nigdy nie przegrał wojny. Zresztą... - ku swemu zdumieniu spostrzegłem, że zaczynam poważnie akceptować szalony pomysł Sama - coś takiego byłoby naprawdę trudno napisać, czyż nie? Gdyby Legiony zostały pokonane, obraz świata uległby całkowitej zmianie. Czy potrafisz sobie wyobrazić świat, który nie byłby rzymskim?

   - Nie - odparła słodko - ale to raczej twoje zadanie, prawda?

   Potrząsnąłem głową. - To zbyt idiotyczne - poskarżyłem się. - Czytelnicy by w to nie uwierzyli.

   - Możesz spróbować, Juliuszu - odrzekła. - Widzisz, mamy tu interesującą możliwość. Druzus niemal nie dożył wstąpienia na tron cesarski. Został poważnie ranny w Galii, jeszcze za życia Augusta. Tyberiusz - pamiętasz Tyberiusza...

   - Tak, tak, jego brata. Tego, który ci się podoba. Którego Druzus zrobił namiestnikiem Judei.

   - To właśnie on. No więc Tyberiusz pędził konno dzień i noc, by sprowadzić Druzusowi najlepszych lekarzy z Rzymu. Zresztą i tak sprawa wisiała na włosku. Druzus ledwie to przeżył.

   - Tak? - poddałem tonem zachęty. - I co wtedy?

   Na jej twarzy pojawiła się niepewność. - Nie wiem co wtedy.

   Dolałem jej wina. - Sądzę, że potrafię wymyślić jakąś kontynuację - powiedziałem w głębokim zastanowieniu. - Szczególnie gdy pomożesz mi w szczegółach. Tyberiusz zapewne zostałby cesarzem w miejsce Druzusa. Mówisz, że był to dobry człowiek; więc pewnie zrobiłby mniej więcej to samo, co zrobił Druzus: prżywrócił władzę Senatowi, po tym jak August i mój szacowny praprzodek Juliusz uczynili Senat niemal bezrobotnym...

   Zamilkłem nagle, zdumiony własnymi słowami. Zabrzmiało to tak, jakbym zaczynał poważnie brać szalony pomysł Sama!

   Z drugiej strony nie było to takie złe. Wyglądało również tak, jakby Rachela zaczęła brać m n i e poważnie!

   Poczułem się znacznie lepiej. Zachowałem dobry humor przez następne tańce, a potem jeszcze przez co najmniej godzinę lekcji historii z uroczych usteczek... aż do chwili, gdy po powrocie do domu przekradłem się na palcach od drzwi mojego do jej pokoju i stwierdziłem, że na dywaniku przed wejściem śpi jej służący Bazyliusz z wielką, ciężką pałką u boku.

   Źle spałem tej nocy.

   Częściowo powodem były hormony. Moja głowa wiedziała, że Rachela nie życzyłaby sobie, bym się zakradał do jej sypialni; inaczej nie umieściłaby na drodze służącego. Ale moje gruczoły dokrewne wcale nie były szczęśliwe z tego powodu. Poprzednio upajały się jej zapachem, widokiem i dotykiem, i miały za złe, że im się sprzeciwiono.

   Najgorsze zaś było budzenie się co godzinę i rozmyślanie nad ruiną finansową.

   Nędza nie była jeszcze taka zła. Każdy pisarz musiał się nauczyć żyć w nędzy między kolejnymi wypłatami. ~To niewygoda, ale nie katastrofa. Za nędzę nie zostaje się niewolnikiem.

   Ale goniło mnie kilka dość pokaźnych rachunków. A za długi robi się z obywatela niewolnika.






Koniec marzeń

   Następnego ranka obudziłem się późno i na kacu, więc musiałem wziąć trójkołowiec, by zawiózł mnie do domu Senatu Niższego.

   Jechać dało się tylko powoli, tym wolniej, im bliżej celu. Widziałem, jak Legion formuje się do utworzenia gwardii honorowej, gdy orszak faraonki zbliżał się, by rozpocząć ceremonię. Kierujący trójkołowcem nie chciał podwieźć mnie bliżej niż na rynek zewnętrzny, musiałem więc tłoczyć się wśród turystów, obserwując, jak faraonka wysiada ze swej królewskiej lektyki.

   Rozległ się cichy odgłos zadowolenia, coś pomiędzy śmiechem i westchnieniem. To był widok, który przyszli zobaczyć turyści. Napierali na bariery utworzone z chronionych pochwami mieczy legionistów, podczas gdy faraonka, z odkrytą głową i suknią ciągnącą się po ziemi, zbliżała się do świątyń na zewnątrz budynku Senatu. Z należnym szacunkiem i bez pośpiechu złożyła ofiarę, podczas gdy turyści błyskali aparatami fotograficznymi, a ja zacząłem martwić się o czas. Co będzie, jeśli ekumenicznie postanowi odwiedzić wszystkie pięćdziesiąt świątyń? Jednak po zaliczeniu Izydy, Amona-Ra i Matki Nilu faraonka weszła do środka, by otworzyć kongres. Legioniści odprężyli się nieco. Turyści zaczęli odpływać do swych autobusów, fotografując teraz siebie nawzajem, a ja wszedłem do wnętrza budynku.

   Faraonka wygłosiła dobrą, to znaczy krótką mowę- wstępną. Problem polegał tylko na tym, że przemawiała głównie do pustych miejsc.

   Wielka sala aleksandryjskiego Senatu Niższego mieści dwa tysiące osób. Obecnie znajdowało się w niej nie więcej niż sto pięćdziesiąt, w większości stojących w małych grupkach z tyłu sali i w przejściach, zupełnie nie zwracających uwagi na ,mowę faraonki. Myślę, że spostrzegła to i dlatego skróciła swoje przemówienie. Jeszcze przed chwilą mówiła do nas, jak to badania naukowe zewnętrznego wszechświata całkowicie współgrają ze starożytnymi tradycjami Egiptu (czego nikt zupełnie nie słuchał), a w następnym momencie głos jej się nagle urwał i oto wręczała asyście swoje berło i jabłko. Krocząc dumnie, jak na monarchinię przystało, zeszła z podwyższenia i opuściła salę.

   Pomruk rozmów nie ścichł prawie wcale. Wszyscy mówili oczywiście o Olimpijczykach. Nawet kiedy Prezydor Collegium wystąpił i ogłosił początek pierwszej sesji, sala. się nie wypełniła. Przynajmniej jednak większość spośród stojących usiadła - choć nadal w grupkach, a ich szepty nie milkły.

   Nawet mówcy, jak się wydawało, nie wczuwali się zbytnio w to, co mają do powiedzenia. Pierwszym z nich był honorowy Prezydor-Emeritus pochodzący z południowych gór Egiptu; dokonał on podsumowania wszystkiego, co wiemy o Olimpijczykach.

   Swoje wystąpienie odczytał tak szybko, jakby dyktował je skrybie. Nie było ono zanadto interesujące. Problem oczywiście polegał na tym, że mowa została przygotowana kilka dni wcześniej, gdy sygnały od Olimpijczyków wciąż nadchodziły i nikt się nie mógł spodziewać ich przerwania. Teraz to wszystko wydawało się już bez znaczenia.

   W kongresach naukowych najbardziej pociąga mnie nie treść prezentowanych referatów - te same informacje łatwiej i wygodniej można znaleźć w czasopismach naukowych w dowolnej bibliotece. Nie chodzi nawet o pytania i odpowiedzi po każdym wystąpieniu, choć tu można trafić na smakowity kąsek. Nie, mnie najbardziej interesuje "dźwięk nauki", ów swoisty skrótowy żargon używany przez uczonych, którzy mówią o swoich specjalnościach. Zwykle więc siadam gdzieś z tyłu sali, z dala od wszystkich i notuję rysikiem na tabliczce fragmenty rozmów, zastanawiając się jednocześnie, jak je dopasować do mego najnowszego romansu naukowego.

   Dziś nie było o tym mowy. Dyskusja w ogóle nie mogła ruszyć z miejsca. Mówcy po kolei wstawali, odczytywali swe referaty, udzielali zdawkowych odpowiedzi na kilka zdawkowych pytań, po czym pospiesznie opuszczali salę. Po każdym takim wyjściu liczba obecnych malała; w końcu zdałem sobie sprawę, że przyszli tu tylko ci, co przyjść musieli w celu prezentacji swych wystąpień.

   Kiedy z nudów postanowiłem, że bardziej niż tu siedzieć z wciąż pustą tabliczką potrzebuję kielicha wina i czegoś na przekąskę, spostrzegłem, że nawet w kuluarach mało kto został. Nie zobaczyłem nikogo znajomego. Nikt nie wiedział, gdzie mogę znaleźć Sama. Po południu zaś Prezydor, ustępując przed nieuniknionym, ogłosił, że pozostałe sesje zostają zawieszone do odwołania.

   Zmarnowałem ten dzień całkowicie.






   Co się tyczy nocy, miałem więcej nadziei.

   Rachela powitała mnie wieścią, że Sam przesłał wiadomość, iż coś go zatrzymało i nie zdąży na kolację.

   - Czy powiadomił, gdzie jest? - Potrząsnęła głową. - Na pewno poszedł do kogoś ważnego - domyśliłem się. Opowiedziałem Racheli o niepowodzeniu kongresu. Potem wrócił mi humor. - Więc możemy gdzieś pójść coś zjeść - zaproponowałem.

   Rachela stanowczo odmówiła. Miała dość taktu, by nie powiedzieć nic o pieniądzach, chociaż Sam z pewnością wprowadził ją w sekrety mojej delikatnej sytuacji finansowej. - O wiele bardziej lubię jedzenie przygotowane przez mojego kucharza niż to wszystko, co podają w restauracjach. - oświadczyła. - Zjemy kolację w domu. Nie będzie niczego fikuśnego, prosty posiłek dla nas dwojga.

   Najbardziej podobało mi się to "dla nas dwojga". Bazyliusz ustawił sofy w kształcie litery V, tak że oboje niemal stykaliśmy się głowami, mając pod ręką niskie stoliki, na których stawiano potrawy. Rachęla zaraz po ułożeniu się na sofie oświadczyła: Nic dzisiaj nie zrobiłam. Nie mogłam wybić sobie z głowy tego twojego pomysłu.

   Pomysł właściwie pochodził od Sama, ale nie widziałem potrzeby, by ją poprawiać. - Pochlebia mi to - powiedziałem. Szkoda tylko, że przeszkodziło ci to w pracy.

   Wzruszyła ramionami i mówiła dalej: - Poczytałam sobie trochę o tamtym okresie, szczególnie o pewnej mało ważnej postaci, judejskim przywódcy religijnym zwanym Jeszua z Nazaretu. Słyszałeś o nim? Większość ludzi nie słyszało, choć ów człowiek miał dość znaczną liczbę zwolenników. Nazywali siebie chrestianami; była to banda dzikusów, nic więcej.

   - Niestety, niewiele wiem o historii Judei - odparłem, co było prawdą; potem jednak dodałem: - ale chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej - co już prawdą nie było, przynajmniej wówczas.

   - Oczywiście - powiedziała Rachela. Bez wątpienia wydało się jej całkowicie naturalne to, że ktoś chce lepiej poznać czasy po panowaniu cesarza Augusta. - No więc ów Jeszua został postawiony przed sądem za wzniecanie buntów, po czym skazano go na śmierć.

   Zamrugałem oczami. - Nie na niewolę?

   Potrząsnęła głową. - Wówczas karano nie tylko niewoleniem, ale też karami fizycznymi. Nawet śmiercią i to często w niezwykle barbarzyński sposób. Ale Tyberiusz, jako namiestnik, postanowił, że kara dla buntownika jest zbyt surowa. Złagodził więc wyrok; kazał wychłostać skazanego i wypuścił go. Moim zdaniem była to bardzo mądra decyzja. Inaczej ów Jeszua stałby się męczennikiem i bogowie tylko wiedzą, co nastąpiłoby potem. Tak natomiast chrestianie powoli się wykruszyli... Bazyliuszu? Możesz wnieść następne danie.

   Z zainteresowaniem przyglądałem się, jak Bazyliusz wykonuje polecenie. Okazało się, że podaje skowronki w oliwkach! Spodobało mi się to, nie tylko dlatego, że lubię tę potrawę. "Prosty posiłek" okazał się znacznie wykwintniejszy niż kolacja dla nas trojga poprzedniego wieczoru.

   Sprawy szły coraz lepiej. - Możesz mi coś powiedzieć, Rachelo? - spytałem. - Myślałem, że ty też jesteś Judejką.

   - Oczywiście, że jestem.

   - Trochę mnie to dziwi - przyznałem. - Myślałem, że Judejczycy wierzą w jednego boga Jahwe.

   - Bo tak jest, jul.

   - Ale... - zawahałem się. Nie chciałem psuć tego, co się być może rodzi między nami, ale byłem ciekaw. - Powiedziałaś jednak "bogowie". Czy to nie sprzeczne z twoją wiarą?

   - Ani trochę - odparła, bardzo spokojnie. - Nasz wielki prorok Mojżesz przyniósł nam przykazania Jahwe ze szczytu wielkiej góry; w tej sprawie wszystko jest jasne. Pierwsze przykazanie głosi: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną". Rozumiesz? Jahwe jest naszym p i e r w s z y m bogiem. Nie ma żadnego p r z e d nim. To wszystko jest wyłożone w księgach rabinów.

   - I wy ich słuchacie, tych ksiąg rabinów?

   Zamyśliła się. - Na swój sposób. My jesteśmy tradycjonalistami, Jul. Postępujemy wedle tradycji, a księgi rabinów po prostu je wyjaśniają.

   Nie jadła już; ja też przestałem jeść. Wyciągnąłem dłoń, by pogładzić ją po policzku.

   Nie odsunęła się, ale i nie zareagowała przychylnie. Po chwili odezwała się, nie patrząc na mnie: - Na przykład jest taka judejska tradycja, że kobieta musi być do ślubu dziewicą.

   Moja ręka cofnęła się sama z siebie, bez żadnego polecenia z mojej strony. - Tak?

   - Księgi rabinów zaś precyzują te sprawy. Powiadają, że przez pierwszą godzinę każdej nocy na straży u drzwi niezamężnej córki musi stać pan domu. Jeśli pan domu nie żyje, zadanie to powierza się zaufanemu niewolnikowi.

   - Rozumiem - powiedziałem. - Nie miałaś dotąd męża, prawda?

   - Jeszcze nie - odrzekła Rachela i zabrała się znowu do jedzenia.






   Ja też nie byłem jeszcze żonaty, choć ściśle rzecz biorąc za dziewicę też nie można byłoby mnie uznać. Chodziło jednak tylko o to, że życie autora romansów naukowych trudno uważać za finansowo ustabilizowane, że nie znalazłem jeszcze kobiety, z którą chciałbym spędzić życie... czy też, by zacytować Rachelę, uważałem, że "jeszcze nie".

   Próbowałem nie myśleć o tym. Jasne było, że o ile moja sytuacja finansowa była przedtem delikatna, o tyle teraz zmieniła się w tragiczną.

   Następnego ranka zastanawiałem się, co zrobić z całym dniem, ale Rachela podjęła decyzję za mnie. Czekała w atrium. - Usiądź przy mnie, Jul - rozkazała dotykając ławki obok siebie. - Długo nie spałam, rozmyślając, i sądzę, że mam coś dla ciebie. Powiedzmy, że ten Jeszua został jednak stracony.

   Nie takiego powitania się spodziewałem; ani przez moment tematy dnia wczorajszego nie przebiegły mi tego ranka przez głowę. Z przyjemnością jednak siedziałem obok niej w tym uroczym ogródku, pod stonowanymi prómieniami wczesnego słońca padającymi na nas przez szyby ochronne. - Tak? - odezwałem się niezobowiązująco, całując jej dłoń przy powitaniu.

   Nie od razu zabrała rękę. - Ten pomysł daje parę ciekawych możliwości, Jul. Jeszua zostałby męczennikiem, rozumiesz. Potrafię sobie doskonale wyobrazić, że w takich okolicznościach jego chrestianie stworzyliby ruch o wiele trwalszy. Mógłby on nawet zyskać istotne znaczenie. W tamtych czasach w Judei zawsze panowało zamieszanie - pojawiały się proroctwa i pogłoski o mesjaszach i zmianach w społeczeństwie. Chrestianie mogliby nawet zdominować całą Judeę.

   Próbowałem być taktowny. - Nie dziwię się twej dumie z przodków, Rachelo. Ale w istocie, cóż to byłaby za różnica? Chyba jednak okazałem zbyt mało taktu. Obróciła się ku mnie i dostrzegłem, że jej brwi zaczynają się marszczyć surowo. Zacząłem szybko myśleć i spróbowałem taktyki obronnej: - Z drugiej strony - powiedziałem szybko - przypuśćmy, że rozwinęłabyś tę teorię poza Judeę.

   Zmarszczka pojawiła się, wyrażając jednak bardziej zdziwienie niż gniew. - Co to znaczy: poza Judeę?

   - No, przypuśćmy, że ta judejsko-chrestiańska... jak to nazwać? Filozofia? Religia?

   - Myślę, że jedno i drugie po trochu.

   - A więc filozofia religijna. Powiedzmy, że rozprzestrzeniłaby się po świecie, nie tylko po Judei. To mogłoby być interesujące. - Ale nic takiego się nie sta...

   - Rachelo, Rachelo - powiedziałem, delikatnie kładąc jej palec na ustach - mówimy o tym, co by było gdyby, pamiętasz? Każdy twórca romansów naukowych ma prawo do swego wielkiego kłamstwa. Powiedzmy, że to jest moje kłamstwo. Powiedzmy; że ten chrestiano-judeizm stał się światową religią. Poddał się jej nawet Rzym. Może Miasto zostanie tym, no, jak się to nazywa, miejscem sanhedrynu chrestiano-judejczyków. I co się wówczas dzieje?

   Ty mi powiedz - odparła, na wpół rozbawiona, na wpół podejrzliwa.

   - No, wówczas - powiedziałem wysilając całą wyobraźnię wyszkolonego autora romansów - może powstać taka sytuacja, jaką opisywałaś mówiąc o dawnych czasach w Judei. Może cały świat podzieliłby się na części i sekty, które walczyłyby ze sobą. - W w o j n a c h? - zapytała z niedowierzaniem.

   - W w i e 1 k i c h wojnach. Czemu nie? Coś takiego wydarzyło się w Judei, prawda? I walki trwałyby przez cały czas, aż do teraz. W końcu to Pax Romana utrzymuje cały świat w jedności od ponad dwóch tysięcy lat. Bez tego... No, bez tego - kontynuowałem coraz szybciej, robiąc w pamięci notatki z tego, co mówię - powiedzmy, że wszystkie plemiona Europy przemieniłyby się w niezależne miasta-państwa. Tak jak greckie, tylko większe. I potężniejsze. I walczyliby, Frankowie przeciwko Wikom z północy, przeciwko Belgom, przeciwko Keltom.

   Rachela potrząsała głową. - Ludzie nie byliby tacy głupi zwróciła mi uwagę.

   - A skąd to wiesz? Tak czy inaczej, to tylko romans naukowy, kochanie. - Nie zamilkłem, by sprawdzić, jak zareagowała na to, "kochanie". Mówiłem dalej, nie pomijając jednak jej sprzeciwu: - Ludzie będą tacy głupi, jakimi ich wymyślę... póki będzie to do przyjęcia przez czytelników. Ale nie usłyszałaś jeszcze ode mnie najlepszego. Powiedzmy, że ci judejscy-chrestianie będą poważnie brali swoją religię. Nie zrobią niczego wbrew woli swego boga. To co powiedział Jahwe, obowiązuje nadal, cokolwiek by się wydarzyło. Czy rozumiesz? Oznacza to, że ich w ogóle nie interesowałyby odkrycia naukowe na przykład.

   - Nie, tego już za wiele! - przerwała mi, nagle oburzona. - Czy twoim zdaniem my Judejczycy nie interesujemy się nauką? Ja? Albo stryj Sam? A my z pewnością jesteśmy Judejczykami.

   - Ale nie chrestianami, moja droga. To wielka różnica. Dlaczego? Ponieważ ja ją ustaliłem, a to moja opowieść. Chwileczkę więc - przerwałem na chwilę namysłu - no dobrze, powiedzmy, że chrestianie wchodzą w długi okres stagnacji intelektualnej i wówczas... - zamilkłem, nie dlatego, że nie wiedziałem, co dalej, ale dla spotęgowania efektu - i wówczas pojawiają się Olimpijczycy!

   Spojrzała na mnie nie pojmując. - Tak? - odezwała się z zachętą, niezbyt wszakże entuzjastyczną.

   - Nie rozumiesz? I wówczas ten chrestiański świat, pogrążony w ciemnocie, bez samolotów, bez radia, nawet bez prasy drukarskiej czy poduszkowca - nagle staje wobec przedstawicieli supertechnicznej cywilizacji z Kosmosu! - Rachela nadal marszczyła czoło, zapomniawszy o jedzeniu, próbując się domyślić, do czego zmierzam. - To straszny szok kulturowy - wyjaśniłem. - I nie tylko dla mieszkańców Ziemi. Możliwe, że Olimpijczycy przybywają, żeby się nam przyjrzeć, ale gdy zobaczą, że jesteśmy zacofani technicznie i podzieleni na wojujące ze sobą narody, to... to co zrobią? Oczywiście, że się stąd zabiorą, a nas pozostawią samym sobie! I to już koniec książki.

   Wydęła wargi. - Możliwe, że teraz właśnie stało się coś takiego - powiedziała ostrożnie.

   - Ale z pewnością nie z tego powodu. Nie mówimy przecież o n a s z y m świecie. Mówimy o świecie w y m y ś 1 o n y m.

   - Trochę poniosła cię fantazja - zauważyła Rachela.

   - To moja specjalność - odparłem, zadowolony z siebie. Przecież nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć, jak powstaje romans naukowy. Autor musi tu dać fantazji pole do popisu - do granic wiarygodności - aż trafi w takie miejsce, skąd jeden krok dalej sprawiłby, że całość rozpadłaby się jako wierutna bzdura. Zaufaj mi, Rachelo, potrafię sprawić, że czytelnicy mi uwierzą.

   Nadal wydymała swe kształtne wargi, ale tym razem nie czekałem, aż się odezwie. Schwyciłem okazję w lot. Pochyliłem się ku niej i pocałowałem te cudne usta, tak jak już dawno chciałem zrobić. Potem powiedziałem do niej: - Muszę wyjść i nająć skrybę; powinienem to wszystko zapisać, nim zapomnę. Wrócę, jak najprędzej będę mógł, a tymczasem...

   I znowu ją pocałowałem, łagodnie, mocno i długo; a Rachela szybko dała mi do zrozumienia, że oddaje mi pocałunek.






   Sąsiedztwo z barakami dla niewolników ma swoje dobre strony. Szybko nająłem skrybę za niezbyt wysoką cenę, a zarządca targu wypożyczył mi nawet jedną z sal, w której mogłem dyktować. O świcie miałem już gotowe pierwsze dwa rozdziały i szkic dalszych do romansu pt. Podróż do świata chrestiańskiego.

   Kiedy już zabrnę tak daleko w książkę, reszta nie sprawia mi większych trudności. Ogólna koncepcja została ustalona, postaci książki s~ mi dobrze znane i wystarczy przymknąć tylko na chwilę oczy, żeby zobaczyć, co stanie się za chwilę, a potem podyktować to wszystko skrybie. W tym wypadku skrybom, gdyż pierwszy znużył się wczesnym przedpołudniem, musiałem więc nająć drugiego, a potem trzeciego.

   Nie spałem ani chwili, dopóki całość nie została napisana. Zdaje się, że zajęło to pięćdziesiąt dwie godziny, najdłuższy od wielu lat okres pracy bez przerwy. Kiedy już było po wszystkim, zostawiłem tekst do przepisania. Zarządca zgodził się zabrać to potem do biura spedycyjnego w porcie i wysłać ekspresem lotniczym do Marcusa w Londynie.

   Po tym wszystkim powlokłem się do domu Racheli, by położyć się spać. Ze zdumieniem stwierdziłem, że jest jeszcze ciemno, mimo że do wschodu słońca pozostała zaledwie godzina.

   Wpuścił mnie Bazyliusz, który z zaskoczeniem przyjrzał się moim zapadniętym oczom i nieogolonej twarzy. - Nie budź mnie, dopóki sam nie wstanę - poleciłem. Obok łóżka leżała gazeta, ale nawet na nią nie spojrzałem. Położyłem się, raz się obróciłem i już mnie nie było.

   Obudziłem się co najmniej po dwunastu godzinach. Poleciłem Bazyliuszowi, by przyniósł mi coś do jedzenia i mnie ogolił; kiedy wreszcie zszedłem do atrium, był już prawie wieczór i Rachela czekała na mnie. Powiedziałem jej o swej pracy, a ona wspomniała o ostatnim komunikacie od Olimpijczyków. - Ostatnim? zaoponowałem. - Skąd możesz wiedzieć, że to ostami?

   - Bo tak powiedzieli - odparła ze smutkiem. - Stwierdzili, że zrywają wszelkie kontakty.

   - Och - powiedziałem, myśląc o tym wszystkim. - Biedny Sam - to już z myślą o Flawiuszu Samuelusie. Rachela zaś była tak przygnębiona, że co miałem zrobić, wziąłem ją w ramiona.

   Pociechy przeszły w pocałunki i kiedy już mieliśmy ich za sobą wiele, Rachela odsunęła się, uśmiechając się do mnie.

   I znów, co robić, wyrwało mi się. Ze zdumieniem słuchałem tych słów, jak padają z moich ust: - Wiesz, Rachelo; dobrze by było, gdybyśmy się mogli pobrać.

   Spojrzała na mnie z uczuciem i niejakim zaskoczeniem. - Czy to oświadczyny?

   Bardzo uważałem na gramatykę. - To było zdanie warunkowe, kochanie. Powiedziałem: "gdybyśmy się mogli pobrać".

   - Zrozumiałam to. Teraz powiedz mi, czy chcesz, aby twoje życzenie się spełniło.

   - Nie... piekło, tak! Alę najpierw życzyłbym sobie mieć prawo, by cię o to prosić. Autorzy romansów nie znajdują się w zbytnio solidnym położeniu finansowym, wiesz o tym. A ty przyzwyczajona jesteś do takich warunków...

   - Za te warunki - przerwała mi - płacę z majątku pozostawionego mi przez ojca. Po ślubie to nie przepadnie:

   - Ale to twój majątek, najdroższa. Bywałem głodny, ale nigdy nie stawałem się pasożytem.

   - Nie będziesz pasożytem - przemówiła łagodnie, a ja zdałem sobie sprawę, że i ona dobrze uważa na gramatykę. Jednak musiałem okazać silną wolę. - Rachelo - powiedziałem - mój wydawca powinien się wkrótce ze mną skontaktować. Jeśli przyjmie ten mój nowy romans naukowy... Jeśli będzie się dobrze sprzedawał...

   - Tak? - ponagliła mnie.

   - No to może wtedy będę mógł cię poprosić. Ale teraz tego nie wiem. Marcus pewnie już dostał przesyłkę, lecz chyba jeszcze nie przeczytał. I dopiero później poznam jego decyzję. A przy tym całym zamieszaniu z Olimpijczykami to może trwać całe tygodnie...

   - Już - powiedziała Rachela kładąc mi palec na ustach - t y zadzwoń do niego.

   Wszystkie linie były zajęte bez przerwy, ale jakoś się przebiłem. I ponieważ była już pora poobiednia, Marcusa zastałem w biurze. Co więcej, był całkowicie trzeźwy. - Jul, ty draniu zawrzeszczał, naprawdę wściekły - gdzie się podziewałeś? Powinienem kazać cię wychłostać.

   Nie wspominał jednak nic o edylach. - Czy przeczytałeś już Podróż do świata chrześcijańskiego? - zapytałem.

   - Podróż? Och, tamto. Nie, nawet na to nie spojrzałem. Oczywiście, że to kupię, ale teraz chodzi mi o Oślą Olimpiadę. Cenzorzy nie będą już tego wstrzymywać, rozumiesz. Prawdę mówiąc, będziesz musiał to teraz trochę przerobić, dodać temu Olimpijczykowi trochę głupoty, trochę złego charakteru. To będzie wielka rzecz, Jul! Myślę, że wyjdzie z tego nawet audycja. Kiedy, możesz tu być i się do tego zabrać?

   - No... Myślę, że wkrótce, ale jeszcze nie sprawdziłem rozkładu poduszkowców... ,

   - A tam, z poduszkowcami! Wracasz tu zaraz samolotem pokryjemy rachunek. A przy okazji: podwoiliśmy ci zaliczkę. Pieniądze będą na twoim rachunku dziś po południu.

   A dziesięć minut później, gdy już bezwarunkowo oświadczyłem się Racheli, ona szybko i równie bezwarunkowo przyjęła moje oświadczyny; i choć lot do Londynu trwa dziewięć godzin, cały czas w samolocie byłem uśmiechnięty.






Jak to jest, gdy się wygrywa los na loterii

   Praca pisarzy daje pewien rodzaj swobody. Może nie w kwestii finansowej, ale za to w wielu innych aspektach. Nie trzeba co dzień chodzić do biura, a poza rym jak to miło, gdy siedzisz w poduszkowcu czy pociągu i widzisz, jak zupełnie obcy człowiek czyta twoje własne słowa. Natomiast gdy stajesz się autorem potencjalnej rewelacji, sprawy przybierają całkowicie inny obrót. Marcus umieścił mnie w gospodzie sąsiadującej z biurami wydawnictwa, i sterczał tam nade mną, podczas gdy ja przeistaczałem swego wymyślonego Olimpijczyka w najbardziej tępego, nieudolnego, obrzydliwego typa, jakiego widział Wszechświat. Im bardziej pogardliwie komiczny stawał się Olimpijczyk, tym więcej podobał się on Marcusowi. Tak samo wszystkim pozostałym pracownikom wydawnictwa; podobnie kierownikom filii wydawnictwa w Kijowie, Manahattanie, Kalkucie i jeszcze paru miastach na całym świecie; Marcus poinformował mnie z dumą, że moja książka ukazuje się jednocześnie w tych wszystkich miejscach. - Będziemy z tym pierwsi na świecie, Jul! - entuzjazmował się. - To kopalnia złota! Pieniądze? Jasne, że dam ci więcej pieniędzy; jesteś na fali. - Oczywiście stacje telewizyjne były też zainteresowane; do tego stopnia, że podpisały umowy nawet jeszcze przed zakończeniem poprawek. Równie napalone były gazety, które wysyłały do mnie dziennikarzy każdej minuty, którą miałem wolną od poprawek, korekty, pozowania do fotografii na obwolutę i umawiania się na spotkania autorskie; w sumie nie było nawet okazji swobodnie odetchnąć, dopóki nie znalazłem się znowu na pokładzie samolotu, tym razem w drodze do Aleksandrii i do mojej narzeczonej.

   Sam spotkał mnie na lotnisku. Wyglądał na starszego i bardziej zmęczonego, a przy tym zrezygnowanego. Kiedy jechaliśmy do domu Racheli, gdzie goście weselni zaczęli się już gromadzić, próbowałem go rozweselić. Ja miałem w sobie wiele radości; chciałem się nią podzielić. Powiedziałem więc na próbę: Przynajmniej będziesz teraz mógł wrócić do swej prawdziwej pracy.

   Popatrzył na mnie dziwnie. - Do pisania romansów naukowych? - zapytał.

   - Nie, oczywiście, że nie! To robota dla mnie, ale ty przecież masz swoją sondę międzygwiezdną; a więc roboty ci wystarczy. - Jul - powiedział smutno - gdzieś ty się podziewał? Nie znasz ostatniego komunikatu Olimpijczyków?

   - Oczywiście, że znam - odrzekłem urażony. - Przecież wszyscy znają. - Wówczas zastanowiłem się przez chwilę i wyszło mi, że to właściwie Rachela opowiedziała mi o nim; sam go nie widziałem na piśmie. - Byłem bardzo zajęty - zakończyłem niezręcznie.

   Sam posmutniał jeszcze bardziej. - Więc pewnie nie wiesz, że oni stwierdzili, iż nie tylko przerywają swoje sygnały do nas, ale i wyłączają nasze próbniki.

   - O nie, Sam! O tym, że próbniki nie nadają, na pewno bym wiedział.

   - Nie wiedziałbyś - cierpliwie wyjaśnił Sam - ponieważ ich sygnały jeszcze do nas nadchodzą i tak będzie jeszcze przez parę lat. Ale to już koniec. Wyrzucono nas z przestrzeni międzygwiezdnej; nie chcą nas tam.

   Przerwał; wyjrzał przez okno. - I tak to jest - zakończył. Jednak teraz jesteśmy tutaj i lepiej wejdź do środka. Rachela nie powinna długo siedzieć sama pod baldachimem ślubnym.






   Jeśli autor cieszącej się powodzeniem książki lubi podróże, to bardzo odpowiada mu taka sytuacja, w której on jeździ po całym świecie, a kto inny płaci za bilety. Dział reklamy Marcusa załatwił wszystko. Spotkania autorskie, autografy w księgarniach, wykłady akademickie, audycje, spotkania z wydawcami, przyjęcia; wszystko to trwało dobry miesiąc - całkiem przyzwoity miesiąc miodowy.

   Oczywiście każdy miesiąc miodowy byłby uroczy z taką żoną jak Rachela, ale gdyby wydawcy nie płacili za wszystko, nie mielibyśmy możliwości odwiedzenia sześciu czy siedmiu kontynentów (na Polaris Australis nie pojechaliśmy; nie ma tam nic prócz pingwinów). A po drodze zatrzymywaliśmy się tu i tam: na plażach Hindii i wyspach Hanu, we wspaniałych sklepach Manahattanu i kilkunastu innych miastach Zachodnich Kontynentów. Byliśmy wszędzie.

   Kiedy wróciliśmy do Aleksandrii, budowniczowie zakończyli już przebudowę domu Racheli - który, jak ustaliliśmy, miał odtąd być naszym domem na zimę, choć najważniejsze teraz było znalezienie odpowiedniego domu w Londynie na sezon letni. Sam ponownie zamieszkał w domu Racheli i wraz z Bazyliuszem powitał nas uroczyście u drzwi.

   - Myślałem, że będziesz w Rzymie - powiedziałem do niego, gdy już usiedliśmy, a Rachela poszła sprawdzić, jak teraz wygląda łaźnia.

   - Nie pojadę tam, dopóki nie ustalę, jaka była przyczyna odparł. - Badania trwają właśnie tu; stąd nadawaliśmy.

   Wzruszyłem ramionami i pociągnąłem łyk wina, które postawił przed nami Bazyliusz. Spojrzałem na puchar pod światło; wino nieco zmętniało, z pewnością zbyt długo stało w stągwiach. I nagle uśmiechnąłem się: jeszcze kilka tygodni temu wdzięczny byłbym nawet za taki trunek. - Przecież wiemy, jaka była przyczyna - rzekłem. - Oni postanowili, że nie jesteśmy dla nich partnerami.

   - Oczywiście, że tak - żachnął się - ale dlaczego? Próbowałem ustalić, które z naszych sygnałów otrzymywali bezpośrednio przed zerwaniem kontaktu.

   - Sądzisz, że czymś ich uraziliśmy?

   Podrapał się w miejscu, gdzie na łysinie miał plamę. Spojrzał na mnie, a potem westchnął. - A co t y byś pomyślał, Jul?

   - No, może i tak - przyznałem. - Więc co to były za sygnały?

   - Nie mam pewności. Musiałem się sporo namęczyć. Jak wiesz, Olimpijczycy potwierdzali przyjęcie każdego komunikatu przez powtórzenie ostatnich stu czterdziesta grup...

   - Nie wiedziałem tego.

   - Tak było. Ostatnim potwierdzonym komunikatem była historia Rzymu. Niestety, liczyła sobie aż sześćset pięćdziesiąt słów. - I musicie przeczytać całą historię?

   - Nie tylko p r z e c z y t a ć, Jul; musimy spróbować ustalić, co w nim było takiego, czego nie nadawaliśmy wcześniej. Dwie albo i trzy setki badaczy porównuje wszystkie poprzednie komunikaty i jak dotąd okazuje się, że nowe są tylko pewne dane socjologiczne. Przekazywaliśmy dane ze spisu powszechnego: tylu żołnierzy, tylu obywateli, tylu wyzwoleńców, tylu niewolników. Zawahał się; potem dodał z namysłem: - Paulus Magnus, nie wiem, czy go znasz, to Algonkin, wskazał, że w rym komunikacie po raz pierwszy wspomnieliśmy o niewolnictwie.

   Przerwał; przez chwilę czekałem na ciąg dalszy, potem powiedziałem: - Tak? - tonem zachęty.

   Wzruszył ramionami. - Nic. Paulus jest sam niewolnikiem, więc oczywiście to jego obsesja.

   - Nie bardzo rozumiem, co niewolnictwo miałoby z tym wspólnego - zauważyłem. - Nie ma nic innego?

   - Och, tysiące teorii - rzekł. - W komunikacie tym były też dane medyczne, toteż niektórzy myślą, że Olimpijczycy nagle przestraszyli się możliwości, że zaatakuje ich jakiś nieznany im mikroorganizm. A może nie byliśmy zbyt uprzejmi. Może też, kto to wie, toczy się wśród nich jakaś walka o władzę i ostatnio zwyciężył ten odłam, który jest przeciwny wprowadzaniu nowych ras do ich społeczności.

   - I nie wiemy w końcu, co to było?

   - Gorzej, Jul - powiedział ponuro. - Myślę, że nigdy się nie dowiemy, co sprawiło, że odechciało się im kontaktów z nami. I tu również widać, jak mądrym człowiekiem był Flawiusz Samuelus ben Samuelus. Dlatego, że istotnie, nigdy się tego nie dowiedzieliśmy.

przekład : Wiktor Bukato

    powrót