Brian Aldiss
Non Stop
. 10 .
Roy Complain ziewnął znudzony i leżąc na podłodze celi
po raz dwudziesty zmienił pozycję. Bob Fermour siedział plecami do ściany i
nieustannie obracał ciężki pierścień na palcu prawej ręki. Nie mieli sobie nic
do powiedzenia, zresztą nie było o czym mówić ani o czym myśleć. Prawie z ulgą
powitali pojawienie się odrażającego strażnika o twarzy mopsa, który wetknął
głowę przez drzwi i przywołał Complaina za pomocą starannie dobranych zniewag.
- Spotkamy się w Podróży - powiedział pocieszająco Fermour,
gdy Complain wstawał. Ccmplain kiwnął mu ręką i podążył za strażnikiem, czując,
że serce bije mu coraz szybciej. Prowadzono go nie do pokoju, w którym
przesłuchiwała go inspektor Vyann, lecz drogą, którą poprzednio przyszli, do
pomieszczenia położonego blisko barykady na Pokładzie 24. Odrażający strażnik
zamknął za nim drzwi, sam pozostając na zewnątrz.
Complain był sam na sam z mistrzem Scoytem. Pod wpływem
narastających trudności zagadkowy oficer śledczy wyglądał jeszcze starzej niż
zwykle. Długimi palcami podtrzymywał policzki, jakby go bolały; nie były to
palce budzące ufność, raczej przywodziły na myśl wyszukane okrucieństwo, chociaż
teraz, na tle zmęczonej twarzy, kojarzyły się z samoudręczeniem.
- Przestrzeni dla ciebie - rzekł z trudem. - Przestrzeni -
odpowiedział Complain. Wiedział, że teraz zostanie poddany jakiejś próbie, ale w
tej chwili jego uwagę zaprzątał głównie fakt nieobecności dziewczyny.
- Mam zamiar zadać ci kilka pytań - powiedział Scoyt. - Z
wielu powodów byłoby wskazane, abyś dał na nie właściwą odpowiedź. Po pierwsze,
gdzie się urodziłeś?
- W Kabinach.
- Tak nazywacie wasze osiedle? Czy masz braci lub siostry?
- W Kabinach przestrzegamy Nauki - rzekł wyzywająco
Complain. - Nie rozpoznajemy naszych braci i sióstr od chwili, gdy dorośniemy
naszym matkom do pasa.
- Do diabła z Na... - Scoyt przerwał gwałtownie,
wygładzając czoło jak ktoś, kto panuje nad sobą z najwyższym trudem. Nie
podnosząc głowy ciągnął zmęczonym głosem. - Ilu braci i ile sióstr rozpoznałbyś
teraz, gdybyś musiał?
- Tylko trzy siostry. - Żadnych braci?
- Był jeden. Dawno temu zwariował.
- Jakie masz dowody na to, że urodziłeś się w Kabinach?
- Dowody... - powtórzył Complain. - Jeżeli koniecznie
chcesz mieć dowody, idź i schwytaj moją matkę. Ona żyje i z przyjemnością ci
wszystko opowie.
Scoyt wstał.
- Zrozum jedno - rzekł. - Nie mam czasu czekać, aż mi
łaskawie raczysz odpowiedzieć. Wszyscy na statku są obecnie w cholernie trudnej
sytuacji. Widzisz, to jest statek, który zdąża nie wiadomo dokąd. Stary grat,
który zaczyna już trzeszczeć, pełen zjaw, tajemnic, zagadek i bólu. I pewien
biedny skurwysyn musi z tym wszystkim dojść do ładu, zanim będzie za późno - o
ile już nie jest za późno. - Przerwał. Zdradził się, że to on jest tym
nieszczęsnym skurwysynem, który cały ciężar odpowiedzialności dźwiga na własnych
barkach. Nieco już spokojnie podjął:
- Powinna wreszcie dotrzeć do ciebie prosta prawda, że nikt
z nas nie jest niezastąpiony, i jeżeli nie okażesz się przydatny, to odejdziesz
w Długą Podróż.
- Bardzo mi przykro - rzekł Complain byłbym może bardziej
skłonny do współpracy, gdybym wiedział, po której jestem stronie.
- Jesteś po własnej stronie. Czy Nauka cię tego nie
nauczyła? „Poznaj siebie, a poznasz ludzkość". We własnym interesie odpowiadaj
na moje pytania.
Przed chwilą Complain był skłonny ustąpić bez wahania, ale
obecnie, czując się pewniej, zadał jeszcze jedno pytanie:
- Czy Henry Marapper odpowiedział na wszystkie twoje
pytania?
- Kapłan oszukał nas, więc musiał udać się w Podróż -
powiedział Scoyt. - Jest to zwykła kara dla tych, którzy wystawiają na zbyt
wielką próbę moją cierpliwość.
Gdy pierwsze oszołomienie wywołane tą wiadomością minęło,
Complain zaczął się zastanawiać, czy to w ogóle może być prawda. Nie wątpił w
bezwzględność Scoyta - człowiek, który zabija dla sprawy, czyni to bez
zastanowienia - niemniej jednak nie mógł sobie wyobrazić, że nie zobaczy już
więcej gadatliwego kapłana. Zajęty tymi myślami, odpowiadał na pytania Scoyta.
Dotyczyły one głównie ich wędrówki przez Bezdroża i gdy Complain zaczął opisywać
okoliczności, w jakich dostał się w ręce Gigantów, spokojny dotąd oficer śledczy
uderzył pięścią w stół.
- Giganci nie istnieją! - zawołał. - Wyginęli już dawno, a
my odziedziczyliśmy po nich statek.
Pomimo wyraźnego sceptycyzmu dopytywał się, podobnie jak
poprzednio Marapper, o szczegóły i stało się jasne, że powoli zaczyna wierzyć w
opowiadanie Complaina. Zamyślił się, nachmurzył jeszcze bardziej, zaczął nerwowo
stukać długimi palcami w biurko.
- O Obcych wiemy, że są wrogami rzekł - ale Gigantów
uważaliśmy zawsze za sprzymierzeńców, których królestwo przejęliśmy za ich
zgodą. Jeżeli jednak żyją gdzieś w Bezdrożach, to z jakich innych pobudek nie
ujawniają się, jak nie z wrogich? Doprawdy mamy już i tak dosyć kłopotów.
Complain podkreślił, że Giganci nie zabili go, chociaż
mogli to spokojnie zrobić, nie zabili także Erna Roffery'ego, chociaż problem,
co się właściwie stało z wyceniaczem, nadal pozostawał nie rozstrzygnięty. Tak
czy owak, rola Gigantów była co najmniej dwuznaczna.
- Jestem skłonny uwierzyć w twoje opowiadanie, Complain -
rzekł w końcu Scoyt - ponieważ od czasu do czasu dochodzą do nas pogłoski, że
ludzie widują Gigantów. Pogłoski! Pogłoski! Nic konkretnego. W końcu Giganci nie
stanowią chyba groźby dla Dziobu, a najważniejsze, że nie są w przymierzu z
Obcymi. Gdybyśmy mogli zająć się każdym z nich osobno, to by już było coś...
Umilkł, a po chwili zapytał:
- Jak daleko jest do tego miejsca, gdzie złapali cię
Giganci?
- Wiele pokładów stąd, chyba czterdzieści. Mistrz Scoyt
uniósł z niesmakiem ręce.
- Za daleko - powiedział. - Myślałem, że się tam
wybierzemy... ale Dziobowcy nie lubią glonów.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich zdyszany
strażnik.
- Mistrzu Scoyt, atak na zaporę! - zawołał bez żadnych
wstępów. - Niech pan tam zaraz idzie, jest pan potrzebny!
Scoyt wstał natychmiast. Twarz miał zaciętą. W połowie
drogi do drzwi zatrzymał się i zwrócił do Complaina:
- Zostań tu - rzekł rozkazująco - wrócę, jak tylko będę
mógł!
Drzwi zatrzasnęły się, Complain był sam. Nie mogąc w to
wprost uwierzyć, rozejrzał się wokoło. Na drugim końcu pokoju za siedzeniem
Scoyta znajdowały się drugie drzwi. Ostrożnie podszedł do nich i nacisnął
klamkę. Drzwi otworzyły się, za nimi był następny pokój, właściwie mały
przedsionek, a w jego przeciwległej ścianie następne drzwi. Ozdobą przedpokoju
była tylko podniszczona płyta z połamanymi instrumentami na ścianie i cztery
tobołki na podłodze. Complain rozpoznał w nich od razu własność swoją,
Marappera, Wantage'a i Boba Fermoura. Niczego chyba w ich mizernym majątku nie
brakowało, chociaż znać było wyraźnie ślady rewizji. Cornplain spojrzał na to
przelotnie, po czym przeszedł przez pokój i otworzył drzwi.
Prowadziły do bocznego korytarza. Z jednej strony słychać
było liczne głosy, z drugiej, w odległości zaledwie kilku kroków, zaczynały się
glony. Droga do nich nie była strzeżona. Z bijącym sercem Cornplain zamknął
drzwi i oparł się o nie plecami. Próbować ucieczki czy nie?
Marapper został zabity i nie było żadnego powodu sądzić, że
i z nim się w podobnie bezwzględny sposób nie rozprawią. Byłoby rozsądnie
odejść, ale dokąd? Kabiny leżą zbyt daleko, aby człowiek mógł do nich dotrzeć
samotnie, ale pobliskie szczepy chyba chętnie przyjmą myśliwego. Complain
przypomniał sabie, że Vyann wzięła ich grupę za członków jakiegoś szczepu, który
urządza napady na Dziób. Zajęty samym faktem ich wpadki nie zwracał początkowo
większej uwagi na jej słowa, teraz jednak pomyślał, że mógł to być ten sam
szczep, który w tej chwili atakował zaporę. Pawinni chętnie przyjąć myśliwego
znającego nieco Dziobowców.
Zarzucił swój tobołek na ramię, otworzył drzwi, popatrzył w
lewo i w prawo i pobiegł w stronę gęstwiny.
Wszystkie drzwi w korytarzu byty zamknięte, z wyjątkiem
jednych. Complain mijając je instynktownie zajrzał do środka i stanął jak wryty.
Wewnątrz, na posłaniu, spokojnie jak we śnie, spoczywało
ciało. Leżało w pozie niedbałej, ze skrzyżowanymi nogami, a zaszargany zwinięty
płaszcz służył za podgłówek; twarz, pełnia melancholii, przypominała
przekarmionego buldoga.
- Henry Marapper! - zawołał Complain nie mogąc oderwać oczu
od znajomego profilu. Włosy i skroń kapłana umazane były krwią. Complain
pochylił się i delikatnie dotknął ręki duchownego. Była zimna jak lód.
W tym samym momencie powróciła atmosfera Kabin. Nauka
działała automatycznie jak odruch warunkowy. Bez wahania wykonał pierwszy gest
rozpaczy, odprawiając rytuał strachu. „Strach nie może dotrzeć do
podświadomości", głosiła Nauka, musi zostać natychmiast wydalony za pomocą serii
rytualnych zabiegów wyrażających przerażenie. Wśród ukłonów, jęków i wyrazów
hołdu Complain zapomniał o zamiarze ucieczki.
- Obawiam się, że musimy przerwać to wspaniałe
przedstawienie - odezwał się za jego plecami chłodny kobiecy głos. Complain
zaskoczony wyprostował się i obejrzał. Za nim, z wymierzonym w niego
paralizatorem, stała Vyann w towarzystwie dwóch strażników. Jej wargi były
piękne, ale uśmiech nie wróżył nic dobrego.
Tak skończyła się próba Complaina.
Teraz przyszła kolej na Fermoura, którego także wprowadzono
do pokoju na Pokładzie 24. I tym razem siedział tu mistrz Scoyt, tylko był nieco
bardziej szorstki. Zaczął, jak z Complainem, od pytania, gdzie się Fermour
urodził.
- Gdzieś w gęstwinie - rzekł powoli, jak zwykle, Fermour. -
Nigdy właściwie dobrze nie wiedziałem gdzie.
- Dlaczego nie urodziłeś się w szczepie?
- Moi rodzice byli uciekinierami. Był to mały szczep z
Korytarza Środkowego, mniejszy niż Kabiny.
- Kiedy przyłączyłeś się do szczepu Greene?
- Po śmierci rodziców - rzekł Fermour. Mieli gnilca. W tym
czasie byłem już całkiem dorosły.
Usta Scoyta, zwykle chmurne, zmieniły się teraz w wąską
szparę. Pojawiła się pałka gumowa, którą Scoyt przerzucał z ręki do ręki. Zaczął
przechadzać się przed Fermourem, nie spuszczając go z oczu.
- Czy możesz przedstawić jakiś dowód na potwierdzenie tego
wszystkiego, co mi mówiłeś?
Fermour był blady i napięty, nieustannie obracał ciężki
pierścień wokół palca.
- Jaki dowód? - spytał. Usta miał zupełnie suche.
- Jakikolwiek. Na okoliczność twojego pochodzenia, coś, co
można by sprawdzić. Nie jesteśmy żadną hołotą z Bezdroży, Fermour. Jeżeli
pochodzisz z gęstwiny, to chcemy wiedzieć, kim lub czym jesteś... No więc?
- Kapłan Marapper może poświadczyć, kim jestem.
- Marapper nie żyje. Poza tym mnie chodzi o kogoś, kto cię
znał jako dziecko, może to być ktokolwiek - odwrócił się tak, że stali teraz
twarzą w twarz. - Krótko mówiąc, Fermour, potrzebujemy czegoś, czego ty, jak się
wydaje, nie możesz nam dostarczyć - dowodu, że jesteś człowiekiem.
- Jestem bardziej człowiekiem niż ty, ty mały... - mówiąc
to Fermour uniósł pięść i skoczył.
Scoyt cofnął się zręcznie i silnie uderzył pałką Fermoura w
przegub dłoni. Osadzony na miejscu Fermour, czując, że ramię mu drętwieje,
uspokoił się i tylko na twarzy pozostał mu wyraz złości.
- Masz zbyt wolny refleks - rzekł surowo Scoyt. -
Powinieneś był mnie zaskoczyć.
- W Kabinach zawsze mówiono, że jestem bardzo powolny -
wymamrotał Fermour ściskając kurczowo rękaw.
- Jak długo przebywałeś ze szczepem Greene? - rozkazującym
tonem spytał Scoyt. Ponownie podszedł blisko do Fermoura, kołysząc cały czas
pałką, jakby chciał go znowu uderzyć.
- Och, ja już straciłem poczucie czasu. Chyba dwa razy po
sto tuzinów sen-jaw!
- Tu na Dziobie nie używamy waszego prymitywnego sposobu
mierzenia czasu, Fermour. Cztery sen-jawy nazywamy dniem. Oznaczałoby to, że
przebywałeś ze szczepem... sześćset dni. To długi okres w życiu mężczyzny.
Stał patrząc na Fermoura, jakby na coś czekał. Drzwi
otworzyły się gwałtownie i na progu ukazał się zdyszany strażnik.
- Mistrzu Scoyt, atak na zaporę! - zawołał. - Proszę, niech
pan tam natychmiast idzie, jest pan potrzebny!
W drodze do drzwi Scoyt zatrzymał się i z zawziętą twarzą
zwrócił się do Fermoura.
- Zostań tutaj - rozkazał. - Wrócę, jak tylko będę mógł.
W pokoju obok Complain odwrócił się spokojnie do Vyann. Jej
paralizator zniknął w futerale przy pasie.
- A więc ta historyjka o napadzie na zaporę to tylko trik,
aby wywołać mistrza Scoyta z pokoju, tak? - zapytał.
- Tak, to prawda - powiedziała spokojnie. - Zobacz, co
Fermour robi w tej chwili.
Przez długą chwilę Complain stał patrząc jej w oczy, które
działały na niego jak magnes. Był blisko niej, byli sami w pokoju, który ona
nazywała obserwacyjnym, a który znajdował się obok pomieszczenia, gdzie
przebywał Fermour teraz, a on sam nieco wcześniej. Po chwili wziął się w garść i
w obawie, że twarz zdradzi jego uczucia, odwrócił się i spojrzał znowu przez
judasza znajdującego się w ścianie.
Uczynił to w samą porę, aby dojrzeć, jak Fermour łapie mały
stołek, który stał przy ścianie, wyciąga go na środek pokoju, wchodzi na niego i
sięga ręką w kierunku kratki, która, jak w każdym pomieszczeniu, znajdowała się
w suficie. Jego palce zacisnęły się bezradnie kilka cali od kratki. Stanął na
palcach, potem podskoczył, ale po kilku nieudanych próbach zrezygnował i zaczął
rozpaczliwie rozglądać się po pokoju. Zobaczył drzwi, za którymi znajdował się
jego tobołek. Natychmiast kopnął stołek, pobiegł w kierunku drzwi i za chwilę
zniknął z pola widzenia Complaina.
- Uciekł tak jak ja - rzekł odwracając się Complain i
ponownie spojrzał odważnie w szare oczy dziewczyny.
- Moi ludzie złapią go, zanim osiągnie glony - powiedziała
niedbale Vyann. - Nie wątpię, że twój przyjaciel Fermour jest Obcym, a za parę
minut będziemy już mieli co do tego pewność.
- Bob Fermour? To niemożliwe.
- Później o tym pogadamy - powiedziała. - Na razie jesteś
wolny, Roy Complain, o tyle, o ile każdy z nas jest wolny. Ponieważ masz wiedzę
i doświadczenie, ufam, że pomożesz nam rozwiązać niektóre problemy.
Była o wiele piękniejsza od Gwenny, ale zarazem budziła
lęk.
- Pomogę ci, w czym tylko będę mógł rzekł Complain głosem
zdradzającym podniecenie.
- Mistrz Scoyt będzie wdzięczny - powiedziała dziwnie ostro
Vyann odsuwając się od niego. Sprowadziło go to na ziemię i równie ostro
zapytał, dlaczego wszyscy tak się boją Obcych. W szczepie Greene obawiano się
ich także, ale tylko dlatego, że byli inni, niepodobni do zwykłych ludzi.
- Czy to nie dosyć? - zapytała. Następnie z ożywieniem
zaczęła mówić o potędze Obcych. Kilku zostało już zdemaskowanych za pomocą
różnych metod mistrza Scoyta, ale z wyjątkiem jednego, wszyscy uciekli. Wtrącano
ich do celi ze związanymi nogami i rękami, czasem nawet nieprzytomnych, a oni
znikali. Jeśli w celi przebywali z nimi strażnicy, to znajdowano ich
nieprzytomnych bez żadnych śladów na ciele.
- A ten Obcy, który nie uciekł? - zapytał Complain.
- Zmarł w czasie tortur. Niczego nie udało się z niego
wydostać, poza tym, że przybył z glonów.
Wyprowadziła go z pokoju. Zarzucił tobołek na plecy i
znużony szedł obok niej, spoglądając od czasu do czasu na jej profil, jasny i
wyraźny jak promień światła. Nie była już tak miła jak przedtem, miała chyba
zmienne nastroje, postanowił więc być dla niej twardszy i stasować starą metodę
postępowania z kobietami, przyjętą w Kabinach. Cóż, kiedy Kabiny były zacofane,
opóźnione o co najmniej tysiąc sen-jaw...
Na Pokładzie 21 Vyann zatrzymała się.
- Tu jest dla ciebie pokój - powiedziała. Mój znajduje się
o troje drzwi dalej, a Rogera Scoyta naprzeciw mojego. Jedno z nas zabierze cię
wkrótce na posiłek.
Complain otworzył drzwi i zajrzał do środka. - Nigdy
jeszcze nie widziałem takiego pokoju - powiedział z przejęciem.
- Miałeś wszelkie dane po temu, żeby nie widzieć, co? -
rzekła ironicznie, odchodząc. Complain patrzył chwilę na oddalającą się postać,
po czym zdjął zabłocone buty i wszedł do pokoju. Jedynym luksusem był tu zlew z
kurkiem, z którego ciekł słaby strumień wody, i łóżko przykryte nie liśćmi, a
jakimś szorstkim materiałem. Największe wrażenie zrobił na nim obraz wiszący na
ścianie. Była to jakaś wielobarwna kompozycja, nic konkretnego, a jednak z
jakimś sensem. Było także lustro, w którym Complain zobaczył inny obraz:
przedstawiał on dzikusa, umazanego błotem, ze zlepionymi mleczem włosami i w
podartym ubraniu.
Postanowił energicznie ten obraz zmienić, zastanawiając się
jednocześnie nad tym, co pomyślała sobie Vyann na widok takiego barbarzyńcy.
Wyszorował się, włożył czystą odzież wyjętą z tobołka, i wyczerpany rzucił się
na łóżko. Mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Myśli kłębiły mu się w głowie jak
szalone.
Gwenny odeszła, Roffery też, Wantage, Marapper, , a teraz
Fermour. Wszyscy odeszli. Został sam. Otwierały się przed nim nowe możliwości, i
to bardzo ciekawe. Żal budziło wspomnienie dobrodusznej i pełnej namaszczenia
twarzy Marappera. Kiedy rozpamiętywał to wszystko, do pokoju zajrzał mistrz
Scoyt.
- Chodź jeść - powiedział krótko.
Complain szedł obok niego czujnie go obserwując. Pragnął
się zorientować, co tamten o nim sądzi, ale oficer śledczy był zbyt zajęty
swoimi myślami, aby zwracać uwagę na Complaina. W pewnej chwili podniósł głowę i
dostrzegł, że Complain na niego patrzy.
- No cóż, twój przyjaciel Fermour okazał się Obcym - rzekł.
- Kiedy uciekał w glony, zobaczył ciało waszego kapłana, ale się przy nim nie
zatrzymał. Nasi strażnicy zaczaili się na niego i złapali go bez trudu.
Widząc zdumiony wzrok Complaina, potrząsnął niecierpliwie
głową.
- To nie jest zwykły człowiek - wyjaśnił - wychowany w
zwykłej części statku; w przeciwnym razie zatrzymałby się automatycznie i
wykonał rytualne przyklęknięcie przy zwłokach przyjaciela. Ta ceremonia jest
głęboko zakorzeniona u każdego człowieka od urodzenia. Właśnie twoje
postępowanie przekonało nas ostatecznie o tym, że jesteś człowiekiem.
Zamilkł i nie odezwał się, aż doszli do sali jadalne, nie
odpowiadając prawie na powitania licznych mężczyzn i kobiet mijanych po drodze.
W jadalni zastali kilku oficerów.
Vyann siedziała przy osobnym stoliku. Na jej widok Scoyt
natychmiast się rozjaśnił. Podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu.
- Droga Laur - rzekł - jak bardzo odświeża twój widok, gdy
tak na nas czekasz. Muszę napić się piwa, trzeba jakoś uczcić ujęcie nowego
Obcego, który nam już nie zwieje.
Vyann uśmiechnęła się do niego.
- Mam nadzieję, że coś zjesz, Roger - powiedziała.
- Znasz mój głupi żołądek - odparł, przywołał gestem
dyżurnego, po czym natychmiast zaczął opowiadać o szczegółach ujęcia Fermoura.
Complain, w nie najlepszym nastroju, usiadł obok nich. Nie mógł pozbyć się
zazdrości widząc, jak swobodnie Scoyt rozmawia z Vyann, mimo że oficer śledczy
był co najmniej dwa razy od niej starszy. Postawiono przed nimi piwo i zimne,
białe, ale niezwykle smaczne mięso. Przyjemnie było jeść, nie będąc otoczonym
komarami, które w Bezdrożach stanowiły często niepożądaną przyprawę każdego
kęsa, a jednak Complain dłubał w talerzu z niewiele większym entuzjazmem niż
Scoyt.
- Jesteś przygnębiony - zauważyła przerywając Scoytowi
Vyann - a przecież powinieneś się cieszyć. Tu chyba jest lepiej niż w zamkniętej
celi z Ferrnourem.
- Fermour był przyjacielem - rzekł Complain używając
pierwszego wykrętu, jaki mu przyszedł do głowy.
- Ale i Obcym - powiedział poważnie Scoyt. - Miał wszystkie
właściwe im cechy. Był powolny, dość tęgi i małomówny... Zaczynam ich
rozpoznawać od pierwszego wejrzenia.
- Jesteś genialny, Roger - roześmiała się Vyann. - A może
zjesz chociaż trochę tej ryby?
Ciepłym ruchem położyła dłoń na jego ręce. To chyba
spowodowało wybuch Complaina. Gwałtownie rzucił widelec.
- Niech szlag trafi twój geniusz! - zawołał. - A co z
Marapperem! Nie był Obcym, a jednak go zabiłeś! Myślisz, że ja to potrafię
zapomnieć? Jak po tym zabójstwie możesz liczyć na moją pomoc?
Czekając w napięciu na awanturę Complain zauważył, że kilka
osób podniosło głowy znad talerzy i na niego spogląda. Scoyt otworzył usta i
zaraz je zamknął, patrząc na coś za plecami Complaina. Na ramię myśliwego spadła
ciężka dłoń.
- Rozpacz po mnie jest nie tylko głupia, ale i przedwczesna
- rzekł znajomy głos. - Zawsze sam przeciwko całemu światu, co, Roy?
Complain odwrócił się zdumiony. Za nim stał kapłan
zacierając ręce, na przemian promieniejąc i chmurząc się. Complain z
niedowierzaniem chwycił Marappera za ramię.
- Tak, Roy, to ja, nikt inny. Podświadomość opuściła mnie
zostawiając tylko uczucie zimna. Mam nadzieję, że pana plan powiódł się, mistrzu
Scoyt?
- Znakomicie, kapłanie - rzekł Scoyt. Proszę, zjedz trochę
tej okropnej potrawy i wyjaśnij wszystko swemu przyjacielowi. Może nie będzie na
nas patrzał z takim gniewem.
- Byłeś trupem! - powiedział Complain.
- To była tylko krótka Podróż - rzekł Marapper siadając i
wyciągając rękę po dzbanek. - Czarownik mistrz Scoyt wymyślił niewygodny dla
mnie sposób, aby poddać próbie ciebie i Fermoura. Umazał mi głowę krwią szczura
i uśpił mnie za pomocą jakiegoś okropnego narkotyku, abym na wasz użytek odegrał
scenę śmierci.
- Nieznaczne przedawkowanie wodzianu chloralu - rzekł Scoyt
uśmiechając się tajemniczo.
- Ale ja ciebie dotykałem, byłeś zimny protestował
Complain.
- I nadal jestem - powiedział Marapper. To wynik działania
narkotyku. A co to było za okropne antidotum, które wstrzyknęli mi pana ludzie?
- To chyba strychnina - rzekł Scoyt.
- To było bardzo nieprzyjemne. Jestem co najmniej
bohaterem, Roy. Zawsze byłem święty, a teraz jeszcze zostałem bohaterem.
Wykonawcy pana planu byli łaskawi dać mi gorącej kawy, kiedy przyszedłem do
siebie. Nigdy nie piłem czegoś równie dobrego w Kabinach... Ale to piwo jest
jeszcze lepsze.
Jego oczy napotkały nadal pełne zdumienia oczy Complaina.
Mrugnął do niego i beknął donośnie.
- Nie jestem duchem, Roy - powiedział. Duchy nie piją.
Zanim zakończyli posiłek, mistrza Scoyta ogarnęło znowu
przygnębienie. Mrucząc coś na przeprosiny wstał i odszedł.
- On za ciężko pracuje - powiedziała Vyann śledząc wzrokiem
oddalającą się postać. - Wszyscy ciężko. pracujemy. Zanim pójdziemy spać, musimy
was wprowadzić w sytuację i zaznajomić z naszymi planami, ponieważ następnej
jawy będziemy- mieli: dużo roboty.
- Ach - rzekł ochoczo Marapper odsuwając talerz - oto co
chciałem usłyszeć. Rozumiecie chyba, że moje zainteresowanie całą sprawą jest
czysto teologiczne, ale przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co ja z tego będę
miał? Uśmiechnęła się.
- Najpierw zniszczymy Obcych. Odpowiednio przesłuchany
Fermour powinien zdradzić tajemnicę ich kryjówki. Udamy się tam i wybijemy ich,
a wtedy będziemy już mieli czas na wyjaśnienie zagadek związanych ze statkiem.
Powiedziała to jednym tchem, jakby chciała uniknąć
związanych z tym pytań, po czym szybko wyprowadziła ich z jadalni i powiodła
licznymi korytarzami. Marapper, znów w pełni formy, wykorzystał okazję, aby
opowiedzieć Complainowi o nieudanej próbie znalezienia sterowni.
- Tak wiele się zmieniło - powiedziała z żalem Vyann. Szli
właśnie stalowym mostkiem, którego podwójne drzwi, w tej chwili otwarte,
umożliwiały przejście z pokładu na pokład.
- Niektóre z tych drzwi są otwarte, a niektóre zamknięte -
powiedziała wskazując ręką. - Wszystkie wzdłuż Korytarza Głównego są na przykład
zamknięte, i dobrze, bo w przeciwnym razie każdy włóczęga na statku pchałby się
od razu na Dziób. Ale my nie możemy dowolnie otwierać i zamykać drzwi, tak jak z
pewnością mogli to robić Giganci, gdy statek do nich należał. Są one zamknięte
już od wielu pokoleń, ale gdzieś musi być dźwignia, która nimi steruje. Tacy
jesteśmy bezradni, nad niczym nie panujemy.
Jej twarz była napięta, linia szczęki wyraźnie wojownicza.
Z błyskiem intuicji, który go samego zadziwił, Complain pomyślał: „Ona zaczyna
zdradzać objawy choroby zawodowej, podobnie jak Scoyt, gdyż utożsamia go ze
swoją pracą". Po chwili zwątpił jednak w swe przeczucia, a gdy wyobraził sobie
wielki statek pędzący z nimi wszystkimi na pokładzie w podróż bez końca, musiał
przyznać, że nie brakowało faktów budzących niepokój. Pragnąc sprawdzić jej
reakcję zapytał:
- Czy ty i mistrz jesteście jedynymi, którzy się tym
problemem zajmują?
- Na miłość boską, oczywiście że nie! - powiedziała. -
Jesteśmy tylko podwładnymi. Ostatnio powołano kolektyw, który nazwał się
Zespołem Przetrwania, i wszyscy oficerowie z Dziobu oprócz oficerów straży, są z
tym przedsięwzięciem związani. Dodatkowo kierują zespołem dwaj członkowie Rady
Pięciu, jednego już poznałeś, kapłanie, to radca Zac Deight, taki wysoki,
długowłosy. Do drugiego was prowadzę - to radca Tregonnin. Jest bibliotekarzem i
wyjaśni wam tajemnice świata.
W ten sposób Roy Complain i kapłan odbyli swą pierwszą
lekcję astronomii. Mówiąc do nich Tregonnin biegał po pokoju od jednego sprzętu
do drugiego. Był śmiesznie mały i nerwowy. Wprawdzie sam był schludny w sposób
prawie kobiecy, ale jego królestwo zawalone było porozrzucanymi nieporządnie
książkami i rozmaitymi starociami. W pokoju tym bałagan podniesiono do rangi
sztuki. Na wstępie Tregonnin wyjaśnił, że do niedawna w Dziobie, podobnie jak w
Kabinach, wszystkie książki i druki niszczono, bądź ze względu na przesądy, bądź
dla umocnienia władzy rządzących przez utrzymywanie podwładnych w niewiedzy.
- Niewątpliwie w ten właśnie sposób zostało na samym
początku zagubione samo pojęcie statku - powiedział pusząc się Tregonnin. -
Dlatego też prawdopodobnie to, co tu widzicie, to jest wszystko, co w nie
naruszonym stanie zachowało się na Dziobie. Reszta zaginęła, a to, co pozostało,
odsłania nam tylko nikły fragment prawdy.
Gdy radca rozpoczął swą opowieść, Complain zapomniał
całkowicie o zabawnej gestykulacji, jaka jej towarzyszyła. Zapomniał o
wszystkim, zasłuchany w cudowną historię, która w tym małym pokoju powstawała
jak mozaika z drobnych fragmentów.
W przestrzeni kosmicznej, w której porusza się ich świat,
są jeszcze inne światy, i to dwóch rodzajów: jeden zwany słońcem, z którego
pochodzi ciepło i światło, drugi zwany planetą. Planety uzależnione są od ciepła
i światła słońc. Na jednej planecie, związanej ze słońcem zwanym Sol, żyli
ludzie. Planeta nosiła nazwę Ziemi, a ludzie żyli na całej jej powierzchni,
ponieważ wnętrze było lite i pozbawione światła.
- Ludzie nie odpadali od powierzchni, nawet gdy żyli na
samym spodzie - wyjaśnił Tregonnin - dzięki sile zwanej ciążeniem. Ciążenie
właśnie pozwala nam poruszać się po krzywiźnie pokładów bez obawy odpadnięcia.
Ludzie odkryli wiele innych tajemnic. Wykryli sposób na
opuszczenie swojej planety i badanie innych planet związanych z ich słońcem.
Sposób ten musiał być trudny do ujawnienia, bo zabrało im to wiele czasu. Inne
planety znacznie różniły się od macierzystej, miały albo za mało ciepła, albo za
dużo i z tej przyczyny ludzie nie mogli na nich żyć. Bardzo to martwiło
mieszkańców Ziemi.
Zdecydowali wreszcie, że muszą zbadać planety innych słońc,
aby ustalić panujące na nich warunki, ponieważ na Ziemi zaczęło robić się
ciasno. W tym miejscu zapisy, jakimi dysponował Tregonnin, stawały się niejasne.
Jedni twierdzili, że kosmos jest całkowicie pusty, inni zaś, że znajdują się w
nim tysiące słońc zwanych gwiazdami.
Z jakichś dziś nie znanych przyczyn trudno było ludziom
podjąć decyzję, w kierunku którego słońca mają się udać, wreszcie jednak za
pomocą odpowiednich aparatów, w konstruowaniu których byli niezwykle zręczni,
wybrali jedno jasno świecące słońce zwane Procyonem, z którym związane były
planety i które oddalone było od Ziemi tylko na odległość określoną jako
jedenaście lat świetlnych. Pokonanie tej odległości było poważnym
przedsięwzięciem, nawet dla tak pomysłowych ludzi, w kosmosie bowiem brak ciepła
i powietrza, a sama podróż miała trwać bardzo długo - tak długo, że wiele
pokoleń ludzi miało wymrzeć, zanim podróż dobiegnie końca.
W związku z tym ludzie zbudowali ten statek, na którym
wszyscy się teraz znajdujemy, zbudowali osiemdziesiąt cztery pokłady z nie
zniszczalnego materiału, załadowali wszystkim, co mogło być im potrzebnie,
wypełnili swoją wiedzą i dali mu napęd, który stanowiły ciężkie cząsteczki zwane
jonami.
Tregonnan przerwał i szybko poszedł w kąt pokoju.
- Zobaczcie! - zawołał. - Tak wygląda model planety, którą
dawno temu opuścili nasi przodkowie, model Ziemi!
Uniósł nad głowę globus. Porysowany przez nieostrożne ręce,
wyblakły, ukazywał jednak nadal kontury mórz i kontynentów.
Nie wiedzieć czemu wzruszony Complain spojrzał na
Marappera. Po twarzy starego kapłana płynęły łzy.
- Jaka... jaka to piękna opowieść - łkał. Jest pan mądrym
człowiekiem, radco, i wierzę we wszystko, w każde pańskie słowo. Jakże potężni
byli ci ludzie, jak niezmiernie potężni. Jestem tylko biednym, starym,
prowincjonalnym duchownym. Bóg mi świadkiem, nie wiem nic, ale...
- Człowieku, przestań dramatyzować! niespodziewanie ostro
powiedział Tregonnin. Nie trzęś się nad sobą, tylko uważaj na to, co mówię.
Liczą się fakty, tylko fakty, a nie uczucia.
- Pan już jest do tego przyzwyczajony, a ja nie - łkał
nadal bezwstydnie Marapper. Gdy się pomyśli o tej potędze...
Tregonnin postawił ostrożnie globus i opryskliwie zwrócił
się do Vyann:
- Inspektorze, jeżeli ten żałosny typ nie przestanie
biadolić, musi go pani natychmiast stąd zabrać! Nie znoszę biadolenia! Pani wie,
że nie znoszę.
- Kiedy dotrzemy do tych planet Procyona? - spytał szybko
Compłain. Nie mógł znieść myśli, że będzie musiał wyjść, zanim się wszystkiego
dowie.
- Rozsądne pytanie, młody człowieku rzekł Tregonnin,
patrząc właściwie po raz pierwszy na Complaina. - Postaram się dać na nie
rozsądną odpowiedź. Wydaje się, że lont w kierunku Procyona miał dwa zasadnicze
cele. Zbudowano tak wielki statek nie tylko dlatego, że w małym pomieszczeniu
tak długa podróż byłaby nie do zniesienia, ale głównie dlatego, że wiózł on dużą
liczbę ludzi zwanych kolonistami. Koloniści niżeli wylądować na nowej planecie,
żyć na niej i się rozmnażać. Dla nich transportowano też dużą liczbę maszyn -
znaleźliśmy wykazy - traktory, betoniarki, kafary - tyle pamiętam. Drugim
zadaniem było zbieranie informacji o nowej planecie, a także różnego rodzaju
próbek, aby je poddać na Ziemi dalszym badaniom.
We właściwy sobie nerwowy sposób Tregonnin podszedł do
szafy i zaczął w niej grzebać. Po chwili wyciągnął metalową półkę z tuzinem
okrągłych puszek, tak małych, że mieściły się w dłoni. Otworzył jedną i z jej
wnętrza wypadły kruche przezroczyste płatki przypominające skrawki paznokci.
- Mikrofilmy - powiedział Tregonnin zgarniając skrawki nogą
pod stół. - Dostarczono mi to z odległego zakątka Dziobu. Wilgoć zniszczyła je,
ale nawet gdyby były całe, nie na wiele by się nam zdały, bo do ich odczytywania
potrzebna jest specjalna aparatura.
- W takim razie nie rozumiem... - zaczął zdumiony Complain,
ale radca uniósł rękę.
- Przeczytam ci treść etykiet znajdujących się na puszkach,
wtedy zrozumiesz. Przetrwały tylko etykiety - rzekł. - Tu na przykład jest
napisane tak: „FILIM - obraz Nowej Ziemi, z powietrza, ze stratosfery, z orbity.
Środek lata, półkula płn", a tutaj: „FILM - flora i fauna, Kontynent A, Nowa
Ziemia". I tak dalej.
Położył puszki i po krótkim milczeniu dodał: - Oto jest,
młody człowieku, odpowiedź na twoje pytanie: na podstawie tych puszek można
stwierdzić, że statek dotarł szczęśliwie do planet Procyona. Obecnie lecimy z
powrotem w kierunku Ziemi.
W zagraconym pokoju zapanowało milczenie. Każdy z obecnych
snuł własne wizje. Pierwsza uwolniła się spod wrażenia Vyann, która wstała i
powiedziała, że trzeba już iść.
- Zaczekaj - rzekł Complain. - Powiedział nam pan tak
wiele, a jednocześnie tak mało. Jeżeli naprawdę lecimy w kierunku Ziemi, to
kiedy do niej dotrzemy? Jak możemy się tego dowiedzieć?
- Mój drogi chłopcze - zaczął Tregonnin, po czym westchnął,
jakby chciał zmienić treść swojej odpowiedzi. - Mój drogi chłopcze, czy nie
widzisz, jak wiele zostało zniszczone... Odpowiedzi nie zawsze są jasne.
Zaginęły nawet niektóre pytania, jeżeli wiesz, o co mi chodzi. Pozwól, że
odpowiem tak: znamy odległość od Nowej Ziemi - tak ją nazywali koloniści do
Ziemi, wynosi ona, jak już mówiłem, jedenaście lat świetlnych. Nie byliśmy
jednak w stanie ustalić, z jaką prędkością porusza się statek.
- Ale jedną rzecz w końcu wiemy - wtrąciła się Vyann. -
Powiedz Royowi o Rejestrze Dziobu, radco.
- Tak, właśnie miałem o tym mówić - rzekł cierpko
Tregonnin. - Zanim my, to jest Rada Pięciu, objęliśmy władzę nad Dziobem,
rządzili nim ludzie zwani gubernatorami. Dzięki nim Dziobowcy z mizernego
szczepu zmienili się w potężny naród. Gubernatorzy ci mieli zwyczaj przekazywać
jeden drugiemu Rejestr czy Testament i ten właśnie Rejestr czy Testament
otrzymałem od ostatniego gubernatora tuż przed jego śmiercią. Jest to tylko
wykaz imion kolejnych gubernatorów, ale pod nazwiskiem pierwszego gubernatora
napisano: - zamknął oczy i jakby dyrygując swoją delikatną ręką wyrecytował: -
„Jestem czwartym kapitanem statku w jego drodze do ojczyzny, ponieważ jednak
tytuł ten brzmi w tej chwili śmiesznie, wolę nazywać się gubernatorem, o ile i
to nie jest zbyt przesadne".
Radca otworzył oczy.
- Widzisz teraz - powiedział - że chociaż nazwiska trzech
pierwszych zaginęły, wiemy na podstawie Rejestru, ile pokoleń żyło na statku od
chwili jego startu w kierunku Ziemi: dwadzieścia trzy.
- To bardzo długi okres - rzekł Marapper, który nie odzywał
się od dłuższego czasu. Kiedy osiągniemy Ziemię?
- To pytanie postawił już twój przyjaciel powiedział
Tregonnin. - Mogę tylko powiedzieć, że wiem, jak długo trwa nasza podróż, ale
nikt nie ma pojęcia, jak długo będzie jeszcze trwała i kiedy się skończy. Zanim
nastał pierwszy gubernator, wydarzyła się jakaś katastrofa lub coś w tym rodzaju
i od tej chwili statek pędzi non stop w przestrzeni kosmicznej, bez kapitana,
bez kontroli i można właściwie powiedzieć - bez żadnej nadziei.
Przez cały sen Complain pomimo zmęczenia nie był w stanie
odpocząć. W głowie kłębiły mu się budzące grozę obrazy, gubił się w
najróżniejszych domysłach. Wielokrotnie analizował każdy szczegół opowiadania
radcy, starając się jakoś to przetrawić.
Wszystko było bardzo przygnębiające, ale wśród nawału
faktów jeden drobny i prawie bez znaczenia szczegół ich wizyty w bibliotece nie
dawał mu spokoju i powracał z uporem jak ból zęba. W swoim czasie wydawał się
zupełnie blady i Complain, jedyny, który to zauważył, nie mówił o tym ani słowa.
Teraz znaczenie tego faktu narastało, aż przytłoczyło nawet myśl o gwiazdach.
Kiedy Tregonnin wygłaszał swój wykład, Complain spojrzał na
sufit. Ze znajdującej się tam kratki, czujnie, jakby słyszał i rozumiał,
wyglądał mały szczur.
następny |