Brian Aldiss
Non Stop
. 11 .
- Ograniczenia twego ja, Roy! - wybuchnął Marapper. -
Przestań się mieszać w sprawy Dziobowców. Wiem, że to robota tej dziewczyny.
Zapamiętaj moje słowa, ona cię wykorzystuje! Jesteś tak zajęty rozpamiętywaniem
pikantnych sekretów, jakie kryje jej spódnica, że nie rozróżniasz drzewa od
glonów. Pamiętaj, że przybyliśmy tutaj mając własne cele na oku.
Complain potrząsnął głową. Rankiem następnej jawy spożywali
samotnie posiłek razem z kapłanem. Sala jadalna była pełna oficerów, ale ani
Vyann, ani Scoyt jeszcze się nie pojawili. Marapper znowu powrócił do swego
ulubionego tematu o wspólnym zdobyciu władzy.
- Jesteś niemodny, Marapper - rzekł krótko Complain - i
proszę cię, nie mieszaj do tego inspektor Vyann. Dziobowcy walczą o sprawę dużo
ważniejszą niż śmieszne posiadanie władzy. Poza tym co ci z tego przyjdzie, że
wielu z nich zabijesz? Co to pomoże statkowi?
- Do diabła ze statkiem! Słuchaj, Roy, zaufaj swojemu
staremu kapłanowi, który cię nigdy nie zawiódł. Ci ludzie wykorzystują nas dla
swoich celów, a więc zdrowy rozsądek nakazuje postąpić z nimi tak samo. Pamiętaj
również, że Nauka nakazuje myśleć zawsze tylko o sobie, aby w ten sposób uwolnić
się od wewnętrznych konfliktów.
- Zapomniałeś czegoś - powiedział Complain. - Litania
kończy się słowami: „ ...a statek doprowadzony do portu". To jeden z
podstawowych dogmatów Nauki. Zawsze byłeś wyjątkowo złym kapłanem, Marapper.
Rozmowę przerwało pojawienie się Vyann, która wyglądała
świeżo i ładnie. Oświadczyła, że jest już po śniadaniu. Marapper przeprosił ich
z większą niż zwykle irytacją i oddalił się.
Coś w postawie Vyann powiedziało Complainowi, że jest
zadowolona z odejścia Marappera: jemu też to zresztą odpowiadało.
- Czy Fermour był już przesłuchiwany? zapytał.
- Nie, po prostu jeden z członków Rady Pięciu, Zac Deight,
widział się z nim, i to wszystko. Roger, to znaczy mistrz Scoyt, będzie go
przesłuchiwał później, ale w tej chwili jest zajęty innymi niespodziewanymi
sprawami.
Nie pytał, co to były za sprawy. Jej bliskość oszołomiła go
tak dalece, że z trudem mógł w ogóle mówić. Najbardziej pragnął jej ,
powiedzieć, że chyba tylko cudem ma tak porządnie ułożone włosy. Zamiast tego
zapytał ją z wysiłkiem, co ma robić.
- Na razie odpoczniesz - powiedziała z ożywieniem. -
Przyszłam właśnie, aby cię oprowadzić po Dziobie.
Wycieczka okazała się interesująca. Podobnie jak w
Kabinach, wiele pokojów było pustych i otwartych - Vyann wyjaśniła, że ich
zawartość pozostawiono na planecie Procyona, Nowej Ziemi. Inne pokoje zamieniono
w farmy na dużo większą skalę niż w Kabinach. Wielu gatunków zwierząt Complain
nigdy przedtem nie widział, po raz pierwszy także zobaczył pływające w
zbiornikach ryby. Od Vyann dowiedział się, że dostarczały one białego mięsa,
które mu tak smakowało. Wszędzie widać było zdumiewającą różnorodność upraw,
nierzadko hodowanych w specjalnym oświetleniu. Nie brakło także specjalnie
kultywowanych glonów i ozdobnych krzewów. Jeden bardzo długi pokój zamieniono na
sad - drzewa rosły przy ścianach, a krzewy i mniejsze rośliny na środku w
specjalnie usypanych rowach. Tutaj Complain po raz pierwszy zobaczył grejpfruty.
Było bardzo gorąco, robotnicy pracowali obnażeni do pasa, a z twarzy Complaina
także spływał pot. Zauważył, że bluzka przykleiła się Vyann do piersi -
najsłodszych dla niego owoców na całym statku.
Na pokładach rolniczych pracowało wiele mężczyzn i kobiet
wykonując rozmaite czynności, proste i skomplikowane. Jako społeczność o
nastawieniu pokojowym Dziobowcy uważali rolnictwo za swoje główne zajęcie. Mimo
jednak wielkiego wysiłku, jak twierdziła Vyann, zbiory z tajemniczych przyczyn
się nie udawały, a zwierzęta zdychały bez konkretnego powodu. Głód stanowił tu
stałe zagrożenie.
Przeszli na inne pokłady, gdzie miejscami było zupełnie
ciemno, a na ścianach widniały blizny po ciosach zadanych nie znaną i zapomnianą
bronią. Ślady katastrofy były nadal widoczne. W poczuciu osamotnienia dotarli do
poziomu siłowni, który, jak twierdziła Vyann, był terenem zakazanym dla ogółu, z
wyjątkiem kilku oficerów. Tutaj nie mieszkał nikt, tu wszystko pozostawiono
czasowi. Panowało absolutne milczenie, wszędzie spoczywał pył wieków.
- Czasami wyobrażam sobie, jak tu musiało być dawniej -
wyszeptała Vyann przesuwając światło latarki po ścianach. - Na pewno było
gwarno. W tej części produkowano siłę napędową. Musiało tu pracować masę ludzi.
Drzwi, które stały otworem po obu stronach korytarza,
zupełnie nie przypominały zwykłych drzwi statku. Miały wmontowane ciężkie koła.
Minęli ostatnie sklepione przejście i znaleźli się w
olbrzymiej, wysokiej na kilka pięter sali. Promień latarki padł na stojące po
obydwu stronach potężne pojemniki o niezwykłych kształtach, pomiędzy którymi
znajdowały się dziwne, ciężkie konstrukcje na kołach, zaopatrzone w czerpaki,
haki i metalowe uchwyty.
- Wszystko to kiedyś żyło - wyszeptała Vyann - a teraz jest
martwe.
W sali nie było echa, gdyż masy nagromadzonego metalu
wchłaniały każdy dźwięk.
- Tym właśnie sterowałaby sterownia - dodała - gdybyśmy ją
tylko znaleźli.
Zawrócili, po czym Vyann wprowadziła go do innej Sali,
przypominającej poprzednią, chociaż nieco mniejszej (według zwykłych standardów
była ona i tak olbrzymia). Tutaj, mimo że warstwa kurzu była równie gruba jak
wszędzie, rozlegał się ciągły, głęboki dźwięk.
- Widzisz, tutaj siła jeszcze nie jest martwa - powiedziała
dziewczyna - żyje nadal za tymi stalowymi ścianami. Chodź, to coś zobaczysz!
Zaprowadziła go do bocznego pokoju, który w całości
zajmowała ogromna maszyna. Obudowana płytami, wyglądała jak trzy olbrzymie koła
ustawione piastami do siebie. Po obu stronach maszyny wystawała rura o średnicy
wielu stóp, która następnie znikała w stropie. Za radą Vyann Complain przyłożył
rękę do jednej z rur - okazało się, że wyraźnie wibruje. Z boku jednego z
wielkich kół znajdowała się klapa inspekcyjna. Vyann przekręciła zamek i
otworzyła ją. Głęboki dźwięk natychmiast nasilił się, jakby jakiś harfista
szarpnął wibrującą strunę.
Dziewczyna skierowała światło latarki w otwór.
Complain patrzył zafascynowany: w ciemności, migocząc
niewyraźnie, coś się nieustannie obracało, wydając ten głęboki dźwięk. Z
widocznej w samym środku niewielkiej rurki drobnymi kroplami kapał płyn na
wirującą piastę.
- Czy to jest przestrzeń kosmiczna? - spytał Complain z
zapartym tchem.
- Nie - powiedziała Vyann zamykając klapę. - To jest jeden
z trzech ogromnych wentylatorów. Ta mała rurka w środku smaruje jego oś.
Wentylatory te nigdy się nie zatrzymują i powodują ruch powietrza w całym
statku.
- Skąd o tym wiesz?
- Wiem, ponieważ Roger kiedyś mnie tu przyprowadził i
wszystko mi wyjaśnił.
Na te słowa Complain stracił natychmiast wszelkie
zainteresowanie dla całego otoczenia. Zanim zdążył się powstrzymać, spytał:
- Kim jest dla ciebie Roger Scoyt, Vyann? - Bardzo go
kocham! - powiedziała z uczuciem. - Jestem sierotą, moja matka i ojciec udali
się w Podróż, kiedy byłam jeszcze bardzo mała. Oboje zachorowali na gnilca.
Roger Scoyt i jego żona, która była bezpłodna, adoptowali mnie, a kiedy ona
zginęła wiele jaw temu, w czasie jednego z napadów na Dziób, on opiekował się
mną stale i wszystkiego mnie uczył.
Ogromna fala ulgi dodała Complainowi odwagi: gwałtownie
chwycił Vyann za rękę. Na tychmiast zgasiła latarkę i odskoczyła od niego. W
ciemności rozległ się jej ironiczny śmiech.
- Nie przyprowadziłam cię tutaj, mój panie, aby flirtować -
powiedziała - musisz się najpierw czymś wykazać, zanim zaczniesz łapać mnie za
rękę.
Próbował ją schwytać, ale w ciemności uderzył się tylko w
głowę, na co dziewczyna od razu zapaliła światło. Pod wpływem niepowodzenia stał
się ponury i zły. Odwrócony od niej, tarł bolesne miejsce na głowie.
- Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś? - zapytał. - Dlaczego
jesteś dla mnie miła?
- Zbyt serio traktujesz Naukę; to dobre dla kogoś z
prowincjonalnego szczepu - powiedziała uszczypliwie, lecz po chwili dodała
łagodniej: - Daj spokój, nie bądź taki zły. Nie sądź, że każdy, kto okazuje ci
życzliwość, musi być twoim wrogiem. Takie przestarzałe poglądy pasują lepiej do
twego przyjaciela Marappera...
Ale Complain nie rozchmurzył się tak łatwo, zwłaszcza że
wspomnienie Marappera uświadomiło mu jego ostrzeżenie. Zapadł w ponure
milczenie, którego Vyann nie miała ochoty przerywać, i powrotną drogę odbyli
obrażeni na siebie. Raz czy dwa Complain spojrzał błagalnie na jej profil
pragnąc, aby się wreszcie odezwała. Uczyniła to w końcu nie patrząc na niego.
- Jest coś, o co miałam cię spytać - powiedziała z
wahaniem. - Trzeba odkryć siedlisko Obcych, trzeba zniszczyć ten szczep
awanturników. Ponieważ nasi ludzie są głównie rolnikami, nie mamy myśliwych.
Nawet nasi wyszkoleni strażnicy nie odważają się zbytnio zagłębiać w glony i na
pewno nie byliby w stanie pokonać tej całej trasy, którą wyście przeszli.
Potrzebujemy cię, Roy, abyś nas poprowadził na naszych wrogów. Chcieliśmy
pokazać ci dostatecznie dużo, aby cię przekonać, że są to także twoi wrogowie.
Patrzyła teraz na Complaina uśmiechając się miło i trochę
żałośnie.
- Kiedy tak na mnie patrzysz, mógłbym pójść nawet na
Ziemię! - zawołał.
- Tego od ciebie na pewno nie zażądamy powiedziała
uśmiechając się nadal. Po raz pierwszy wyzbyła się rezerwy. - Musimy teraz iść i
zobaczyć, jak wyglądają sprawy Rogera. Jestem przekonana, że znowu wziął na swe
barki wszystkie problemy statku. Mówiłam ci o Obcych, on natomiast powie ci
wszystko o bandzie najeźdźców Gregga.
W pośpiechu nie zauważyła zdziwienia malującego się na
twarzy Complaina.
Mistrz Scoyt miał tym razem nie tylko mnóstwo pracy, ale i
szczęścia. Czując po raz pierwszy, że coś konkretnego osiąga, był pogodny, a
Complaina powitał jak starego przyjaciela.
Przesłuchanie Fermoura, który nadal przebywał pod ścisłym
nadzorem w pobliskiej celi, zostało przesunięte z powodu jakiegoś zamieszania w
Bezdrożach. Patrol Dziobowców, słysząc jakiś zgiełk w gęstwinie, zaryzykował
dotarcie do Pokładu 29 (był to właśnie ten pokład, na którym zostali schwytani
Complain i Marapper). Pokład ten, oddalony zaledwie o dwa inne od granicy
Dziobu, był mocno zniszczony i patrol nie odważył się iść dalej. Zwiadowcy
wrócili z pustymi rękami meldując, że na Po kładzie 30 toczy się jakaś walka i
że słychać przeraźliwe krzyki kobiet i mężczyzn.
Na tym cała sprawa mogłaby się zakończyć, gdyby wkrótce po
tym epizodzie jeden z bandziorów Gregga nie podszedł do barykady prosząc o
rozejm i rozmowę z kimś z dowództwa.
- Mam go tu obok w celi - mówił Scoyt. To dziwaczny
osobnik. Nazywa się Hawl. Poza tym, że o swoim szefie mówi per „kapitan" -robi
wrażenie zupełnie normalnego.
- Czego on chce? - spytała Vyann. - Czy to dezerter?
- Dużo gorzej niż dezerter, Laur - rzekł Scoyt. - Walka, o
której meldował nam patrol z Bezdroży, toczyła się między bandą Gregga i jakimś
innym gangiem. Havel nie chce nic więcej powiedzieć, ale ta historia bardzo ich
przeraziła. Krótko mówiąc, Gregg za pośrednictwem Hawla prosi o pokój i chce
oddać swój szczep pod opiekę Dziobu.
- To podstęp! - zawołała Vyann. - Chcą się tu po prostu
dostać!
- Nie sądzę - powiedział Scoyt. - Hawi na pewno mówi
szczerze. Szkopuł w tym, że Gregg, znając reputację, jaką się u nas cieszy,
domaga się, aby jakaś osobistość z Dziobu udała się do niego w celu omówienia
warunków. Ma to być wyraz dobrej woli z naszej strony. Ktoś, kto zostanie
wyznaczony do tej misji, musi udać się w glony z Hawlem.
- To jest podejrzane - rzekła Vyann.
- No cóż, najlepiej będzie, jak pójdziesz go zobaczyć.
Tylko przygotuj się na szok - nie jest to zbyt czarujący egzemplarz gatunku
ludzkiego.
Wraz z Hawlem przebywało dwóch oficerów, którzy mieli go
pilnować, ale zamiast tego najwyraźniej tłukli go ile wlezie związanymi w supły
linami. Scoyt odprawił ich ostro, ale przez pewien czas nie mógł nic wydostać z
Hawla, który jęcząc leżał cały czas na brzuchu. Dopiero zapowiedź następnego
lania spowodowała, że wreszcie usiadł. Był to naprawdę dziwny osobnik, niewiele
różniący się od mutanta. Madaroza pozbawiła go zupełnie włosów, tak że nie miał
ani brody, ani nawet brwi, nie miał też zupełnie zębów, a wrodzona deformacja
sprawiła, że jego twarz w swej górnej partii była znacznie przerośnięta w
stosunku do partii dolnej, tak dalece zdegenerowanej, że górna szczęka
praktycznie wisiała w powietrzu, czoło zaś było tak wypchnięte do przodu, że
prawie całkowicie zasłaniało oczy. Głównym wszakże dziwactwem był normalny tułów
z osadzoną na nim głową, nie większą niż dwie męskie pięści, jedna na drugiej.
Na ile mogli się zorientować, byt on w średnim wieku.
Widząc pełne zgrozy spojrzenie Vyann i Complaina zaczął mamrotać fragment Pisma
świętego:
- Oby moje nerwice nie obrażały...
- No cóż, Haniebna Gębo - przerwał mu pogodnie Scoyt. -
Jakie gwarancje zapewnia twój pan naszemu przedstawicielowi - o ile go w ogóle
wyślemy?
- Jeżeli wrócę bezpiecznie do kapitana wyjąkał Havel - wasz
człowiek wróci bezpiecznie do was. Na to możemy przysiąc.
- Jak daleko jest do tego bandyty, którego nazywasz
kapitanem?
- Tego dowie się pana człowiek, jak pójdzie ze mną -
odpowiedział Hawl.
- Słusznie. Albo wyciągniemy to od ciebie tutaj.
- Nie wyciągniecie! - w głosie tego dziwnego osobnika było
coś, co budziło respekt.
Scoyt musiał to wyczuć, bo kazał mu wstać, oczyścić się z
kurzu i napić wody. W trakcie tych czynności zapytał:
- Ile ludzi liczy banda Gregga?
Hawl postawił szklankę i stał trzymając wyzywająco ręce na
biodrach.
- Tego dowie się wasz człowiek, kiedy pójdzie ze mną
ustalać warunki! - rzekł. - Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia, a
teraz zdecydujcie sami, czy zgadzacie się, czy nie. Zapamiętajcie jednak, że
jeżeli tu przyjdziemy, nie będziemy sprawiać kłopotu. Będziemy walczyć chętniej
dla was niż przeciwko wam. Na to także przysięgamy.
Scoyt i Vyann popatrzyli na siebie.
- Warto spróbować, jeżeli znajdziemy jakiegoś lekkomyślnego
ochotnika - rzekł po chwili Scoyt.
- Muszę iść do Rady - powiedziała Vyann. Complain nie
odzywał się dotąd słowem oczekując sposobności, teraz jednak zwrócił się do
Hawla:
- Czy człowiek, którego nazywasz kapitanem, ma jeszcze
jakieś inne imię oprócz imienia Gregg?
- Możesz go o to sam spytać, jak będziesz ustalał warunki -
powtórzył Hawl.
- Popatrz na mnie uważnie, człowieku. Czy przypominam w
jakiś sposób kapitana? Odpowiedz!
- Kapitan ma brodę - rzekł wymijająco Hawl.
- Powinien ci ją dać do przykrycia głowy warknął Complain.
- A co powiesz na to: Miałem brata, który dawno temu wpadł w szał i uciekł w
Bezdroża. Nazywał się Gregg, Gregg Complain. Czy to właśnie twój kapitan,
człowieku?
- Rany boskie! - powiedział Hawl. - I pomyśleć, że kapitan
ma brata, który siedzi tutaj w tym gnieździe pedałów!
Complain odwrócił się podniecony do mistrza Scoyta, na
którego twarzy malowało się zdumienie.
- Zgłaszam się na ochotnika. Pójdę z tym człowiekiem do
Gregga.
Ta propozycja wyraźnie odpowiadała mistrzowi Scoytowi. Z
właściwą sobie ogromną energią rozpoczął niezwłocznie starania, aby wysłać
Complaina możliwie szybko. Użył całej siły swojej łagodnej, ale nieugiętej
perswazji po to, by doprowadzić do natychmiastowego zebrania Rady Pięciu.
Tregonnin ku swemu niezadowoleniu został ściągnięty z biblioteki, Zac Deight
oderwany od teologicznej dysputy z Marapperem, Billyoe, Dupont i Ruskim
pozostali członkowie Rady, odwołani od prac, którymi się zajmowali. Po tajnej
naradzie sprowadzono Complaina, pouczono go o warunkach, jakie powinien
przedłożyć Greggowi, i odesłano życząc przestrzeni. Musiał się spieszyć, aby
powrócić, zanim nastanie kolejna ciemna sen-jawa.
Pomimo że obecność bandy Gregga w Dziobie miała swoje
ujemne strony, Rada zgodziła się na ten projekt, oznaczało to bowiem koniec
potyczek staczanych na obszarze Dziobu, a poza tym uzyskiwano w ten sposób
doświadczonego sojusznika do walki z Obcymi.
Dyżurny wartownik zwrócił Complainowi latarkę i
paralizator. Właśnie był zajęty ich przymocowywaniem, gdy do pokoju weszła
Vyann, zamykając za sobą drzwi. Na jej twarzy malował się zabawny upór.
- Idę z tobą - powiedziała bez żadnych wstępów.
Complain podszedł do niej protestując. Nie była
przyzwyczajona do glonów, mogło się w nich czaić jakieś niebezpieczeństwo. Gregg
mógł się okazać człowiekiem fałszywym, była przecież kobietą. Przerwała mu
tyradę.
- Nie ma sensu dyskutować - powiedziała krótko. - To jest
rozkaz Rady.
- Nabrałaś ich! Dopięłaś swego! - zawołał. Zorientował się,
że ma rację, i nagle poczuł się obłędnie szczęśliwy. - Dlaczego chciałaś iść ze
mną? - zapytał.
Odpowiedź nie była takim komplementem, jaki życzył sobie w
głębi duszy usłyszeć. Vyann zawsze miała ochotę na polowanie w glonach i, jak
twierdziła, była to wyjątkowa okazja. Przypomniało to Complainowi Gwenny i jej
zamiłowanie do polowań. Nie było to miłe wspomnienie.
- Musisz na siebie uważać - rzekł poważnie, pragnąc
jednocześnie, aby powód, dla którego przyłączyła się do niego, był bardziej
osobisty.
Zanim wyruszyli, zjawił się Marapper, by za mienić na
osobności kilka słów z Complainem. Znalazł tymczasem nowy cel w życiu -
nawrócenie mieszkańców Dziobu na Naukę. Od czasu łagodnych rządów Rady Nauka
traciła wpływy. Głównym jej przeciwnikiem był Zac Deight i stąd spory między nim
a Marapperem.
- Nie lubię tego człowieka - mruczał kapłan. - Jest w nim
coś okropnie szczerego.
- Proszę cię, nie wzniecaj tutaj sporów błagał go Complain
- właśnie teraz, kiedy ci ludzie zdecydowali się nas przyjąć. Marapper, uspokój
się na Boga! Przestań być sobą!
Marapper z taką siłą potrząsnął smutno głową, że zadrżały
mu policzki.
- Przystajesz do niewierzących, Roy rzekł. - Muszę wzniecać
spory. Niepokój drzemie wewnątrz w ludziach, muszę go wydostać na powierzchnię.
W tym tkwi nasze wybawienie, a jeżeli jednocześnie zyskam stronników, tym
lepiej. Roy, mój przyjacielu, przeszliśmy tak długą drogę razem, po to tylko,
aby znaleźć dziewczynę, która cię zepsuła.
- Jeżeli masz na myśli Vyann, kapłanie rzekł Complain - to
lepiej zostaw ją w spokoju. Już cię raz ostrzegałem, że ona nie ma z tobą nic
wspólnego.
Mówił to wyzywająco, ale Marapper był słodki jak miód.
- Nie sądź, że mam coś przeciwko niej, Roy. Chociaż nie
mogę ci przebaczyć jako duchowny, wierz mi, że jako mężczyzna szczerze ci
zazdroszczę.
Wyglądał na całkowicie opuszczonego, gdy Complain i Vyann
szli w stronę barykady, gdzie ich oczekiwał Hawl. Jego dawną hałaśliwość
przyhamował nieco Dziób, gdzie każdy był mu obcy. Dla Marappera z pewnością było
lepiej być wielką rybą w małym stawie niż na odwrót. Tam, gdzie Complain siebie
odnajdywał, kapłan zaczynał się gubić.
Hawl stał przekrzywiając swą nieprawdopodobnie małą głowę.
Był więcej niż zadowolony z powrotu w glony, powitanie, jakie mu zgotował Dziób,
nie było zbyt wylewne. Gdy tylko całą trójkę przepuszczono przez barykady,
ruszył z wprawą pierwszy, a Vyann za nim; Complain zamykał pochód. Hawl nie był
teraz już tylko wybrykiem natury - poruszał się tak zręcznie, że Complain jako
myśliwy mógł to tylko podziwiać; ten człowiek nie potrącił ani jednego liścia.
Complain zastanawiał się w głębi duszy, co mogło tak bardzo przerazić tego
człowieka, że gotów był zamienić swoje naturalne środowisko na nie znaną mu
dyscyplinę Dziobu.
Mając tylko dwa pokłady do przejścia, nie przebywali zbyt
długo wśród glonów, na szczęście dla Vyann. Szybko stwierdziła bowiem, że
gęstwina nie jest romantycznym zakątkiem, lecz miejscem monotonnym, irytującym i
pełnym małych, czarnych komarów. Była wdzięczna losowi, gdy Hawl się wreszcie
zatrzymał, wypatrując czegoś wśród rzednących łodyg.
- Poznaję ten odcinek! - zawołał Complain. - Tu gdzieś
niedaleko jest miejsce, gdzie nas z Marapperem schwytano.
Przed nimi ciągnął się czarny, zrujnowany korytarz, z
podziurawionymi ścianami i sufitem rozdartym szeroko jakąś zamierzchłą
eksplozją. Było to miejsce, w którym wyprawa z Kabin po raz pierwszy zetknęła
się z niesamowitym stanem nieważkości. Hawl zapalił światło i wydał przerywany
gwizd. Natychmiast z otworu w suficie spłynęła lina.
- Jeżeli podejdziecie i chwycicie się liny, to wciągną was
do góry - powiedział. - Podchodźcie powoli i mocno trzymajcie za linę. To bardzo
proste.
Mogło to być jednak prostsze, niż zapewniał Hawl. Vyann, po
raz pierwszy przebywająca w stanie nieważkości, krzyknęła ze strachu. Complain,
bardziej z tym obyty, chwycił ją wpół i przytrzymał. Nie narażając na szwank
godności własnej dotarli do liny i podjechali w górę. Wciągnięto ich przez strop
i przez sufit następnego poziomu - widać wybuch musiał mieć duży zasięg. Hawl,
nonszalancko rezygnując z liny, skoczył w górę i wylądował tuż przed nimi.
Powitało ich czterech obszarpańców skulonych nad grą Skacz
wzwyż, w którą grali bezmyślnie, wyraźnie nie przywiązując wagi do wyników.
Vyann i Complain stali w zrujnowanym pokoju, nadal w stanie nieważkości. Wokół
otworu, którym przybyli, zgromadzone były różne graty służące prawdopodobnie
jako osłona na wypadek ataku dla tego, kto go strzegł. Complain spodziewał się,
że odbiorą mu paralizator, ale Hawl zamienił tylko kilka słów ze swymi obdartymi
przyjaciółmi, po czym wyprowadził ich do innego korytarza. Natychmiast wróciła
siła ciążenia.
Korytarz był pełen rannych mężczyzn i kobiet, leżących na
stosach suchych glonów. Większość z nich miała zabandażowane twarze lub nogi -
były to prawdopodobnie ofiary ostatniej bitwy. Hawl minął ich szybko, cmokając
ze współczuciem, i wszedł do innego pokoju pełnego broni i mężczyzn, z których
większość była pokaleczona, w plastrach lub bandażach. Wśród nich znajdował się
Gregg Complain.
Był to niewątpliwie Gregg. Odwiecznego wyrazu
niezadowolenia, widocznego wokół oczu i wąskich warg, nie zmieniła ani wielka
broda, ani blizna na skroni. Gdy zbliżyli się Complain i Vyann, wstał.
- To jest kapitan - oświadczył Hawl. Przyprowadziłem
pańskiego brata i tę piękną damę, kapitanie. Mają z panem pertraktować.
Gregg zbliżył się do nich przypatrując im się tak
dokładnie, jakby od tego miało zależeć jego życie. Zarzucił stary zwyczaj Kabin
i patrzył im prosto w oczy. W czasie tej lustracji wyraz jego twarzy nie uległ
żadnej zmianie. Mogli być kawałkami drewna, on też mógł być drewnianym klocem;
więzy krwi nie miały dla niego żadnego znaczenia.
- Przybyłeś z Dziobu oficjalnie? - zwrócił się wreszcie do
młodszego brata.
- Tak - rzekł Complain.
- Szybko się wdarłeś w ich łaski, co? Nie zajęło ci to dużo
czasu?
- Co ty w ogóle o tym wiesz? - powiedział wyzywająco
Complain. Upór i poczucie niezależności brata wzrosły wyraźnie od czasu jego
gwałtownego rozstania z Kabinami.
- Wiem niejedno o Bezdrożach - rzekł Gregg. - Jestem
kapitanem Bezdroży; co najmniej. Wiem, że szliście w kierunku Dziobu. Nieważne,
skąd wiem, przejdźmy raczej do interesów. Po co przyprowadziłeś ze sobą tę
kobietę? Żeby ci wycierała nos?
- Jak to słusznie zauważyłeś, przejdźmy lepiej do interesów
- powiedział ostro Complain.
- Przypuszczam, że przyszła z tobą,. aby mieć na ciebie oko
i zobaczyć, jak się będziesz zachowywał - mruknął Gregg. - To typowe dla
Dziobowców. Lepiej chodźcie za mną, tutaj jest za dużo jęków... Hawl, ty też
chodź z nami. Davies, będziesz tu teraz dowodził, ucisz ich, jeżeli potrafisz.
Podążając za lekko przygarbionym Greggiem Complain i Vyann
weszli do innego pokoju, w którym panował nieopisany bałagan. Na nielicznych
meblach leżały pokrwawione szmaty i części garderoby, przesiąknięte krwią
bandaże walały się po podłodze jak rozdeptane naleśniki z konfiturami. W Greggu
musiały jeszcze drzemać resztki dobrych manier, bo widząc niesmak malujący się
na twarzy Vyann przeprosił za bałagan.
- Moja kobieta zginęła w czasie walki rzekł. - Rozszarpało
ją na kawałki; nie słyszeliście takiego wrzasku. Nie mogłem do niej dotrzeć, po
prostu nie mogłem... Posprzątałaby już dawno ten cały kram. A może pani by to
zrobiła?
- Przedyskutujemy wasze propozycje i odejdziemy stąd
natychmiast - powiedziała cierpko Vyann.
- Co się zdarzyło w czasie bitwy, Gregg, że jesteś taki
przestraszony? - zapytał Complain. - Dla ciebie też jestem kapitan - odparł
brat. - Nikt nie mówi do mnie Gregg. I zrozum jedno: ja się nie boję, nic nigdy
nie było w stanie mnie przestraszyć. Myślę tylko o moim szczepie. Jeżeli tu
zostaniemy, zginiemy wszyscy, to pewne. Musimy się stąd wynieść, a Dziób jest na
to dostatecznie bezpiecznym miejscem. Tak więc - usiadł znużony na łóżku i
gestem zaprosił brata - tutaj już nie jest bezpiecznie. Ludzi można pokonać, ale
nie szczury.
- Szczury? - jak echo powtórzyła Vyann. - Tak, szczury,
moja ślicznotko - Gregg wyszczerzył zęby. - Wielkie, potężne, brudne szczury,
które potrafią myśleć i działać jak ludzie. Czy ty wiesz, o czym ja mówię, Roy?
Complain zbladł.
- Tak - powiedział. - Biegały już po mnie. Sygnalizują do
siebie, ubierają się w łachmany i więżą inne zwierzęta.
- Ach, więc ty je znasz? Zdumiewające... Wiesz więcej, niż
przypuszczałem. To wielka groźba, te stada szczurów, to największa groźba na
statku. Nauczyły się wspólnego działania i atakują zespołowo, tak właśnie
zrobiły ostatniego snu, gdy nas napadły, i dlatego musimy się stąd wynosić. Nie
bylibyśmy w stanie ich pokonać, gdyby się znowu pojawiły w większej liczbie.
- To zadziwiające! - zawołała Vyann. - Na Dziobie nie było
takich ataków.
- Może i nie, Dziób to jeszcze nie cały świat - rzekł
ironicznie Gregg. Z jego hipotezy wynikało, że stada szczurów trzymają się
Bezdroży, ponieważ tam napotykają pojedynczych ludzi, których łatwo atakować i
likwidować. Ich ostatni napad był z jednej strony dowodem wyższej organizacji, z
drugiej zaś częściowo przypadkiem. Nie zdawały sobie sprawy z siły bandy Gregga.
W tym miejscu Gregg uznał pewnie, że powiedział już dosyć, bo nagle zmienił
temat.
Jak twierdził, jego plany przeniesienia się na Dziób były
bardzo proste. Miał utrzymać swoją grupę liczącą około pięćdziesięciu osób jako
autonomiczną jednostkę nie mieszającą się z innymi mieszkańcami Dziobu, która
miała wszystkie jawy spędzać jak dotychczas, penetrując Bezdroża, i wracać na
Dziób tylko w czasie snu. Wzięliby na siebie odpowiedzialność za pilnowanie
Dziobu przed Obcymi, Gigantami, szczurami i wszelkimi innymi napastnikami.
- A co chcesz w zamian? - spytał Complain.
- W zamian chcę zachować prawo karania moich własnych
ludzi. Poza tym każdy musi się do mnie zwracać per „kapitan".
- Czy to nie dziecinne żądanie?
- Tak sądzisz? Nigdy nie wiedziałeś, co jest dla ciebie
dobre. W moim posiadaniu znajduje się stary dziennik, z którego wynika, że ja -
i ty też oczywiście - jesteśmy potomkami kapitana tego statku. Nazywał się
kapitan Complain, kapitan Gregory Complain. Należał do niego cały statek.
Wyobraź to sobie, jeżeli jesteś w stanie...
Twarz Gregga, zwykle grubiańską, rozjaśniła nagle duma;
gdzieś głęboko tlił się w nim płomień człowieczeństwa, pragnienie zgody z
otaczającym światem... Po chwili znów był ohydnym dzikusem, siedzącym na
bandażach. Gdy Vyann zapytała o wiek dziennika, wzruszył ramionami i odrzekł, że
nie wie, gdyż nie przeczytał nic poza stroną tytułową. Complain pomyślał
złośliwie, że i to mu pewnie zajęło sporo czasu.
- Dziennik jest w szafce za twoimi plecami - rzekł Gregg. -
Jak dojdziemy do porozumienia, to ci go kiedyś pokażę. Czy podjęliście już
decyzję?
- Oferujesz nam za mało, bracie, aby twoja propozycja była
atrakcyjna - odpowiedział Complain. - Ta groźba szczurów na przykład.
Wyolbrzymiasz ją z sobie tylko znanych powodów.
- Tak uważasz? - Gregg wstał. - Więc chodź i zobacz sam.
Zostań tu, Hawl, i miej oko na tę damę, to, co mamy zobaczyć, nie nadaje się dla
jej oczu.
Poprowadził Complaina zapuszczonym korytarzem, zwierzając
mu się po drodze, jak bardzo żałuje, że musi opuścić swą dotychczasową kryjówkę.
Dawna. eksplozja i przypadkowy system pozamykanych drzwi międzypokładowych
utworzyły dla jego bandy coś w rodzaju fortecy, do której można się było dostać
tylko przez rozwalony sufit, którędy wciągnięto właśnie Complaina i Vyann. Widać
było, że sprawia mu oglądanie brata jednak pewną przyjemność. W pewnym momencie
otworzył drzwi do małego, przypominającego szafę pokoju.
- Oto twój dawny kumpel - oświadczył wskazując ręką.
Widok, jaki ukazał się oczom Complaina, zaskoczył go
całkowicie. Na twardej, brudnej pryczy leżał Ern Roffery, wyceniacz. Ledwie
można go było poznać. Brakowało mu trzech palców, połowy mięśni twarzy, nie miał
również jednego oka. Większa część wspaniałych nie gdyś wąsów została
obgryziona. Było to dziełem szczurów, tego nikt nie musiał Complainowi
tłumaczyć, sam widział bowiem ślady zębów na objedzonych kościach policzkowych.
Wyceniacz nie ruszał się.
- Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że już
udał się w Podróż - rzekł obojętnie Gregg. - Biedny gnojek, nieustannie cierpi.
Ma także wyjedzoną połowę klatki piersiowej.
Potrząsnął brutalnie Roffery'ego za ramię, uniósł mu głowę
i pozwolił jej opaść na poduszkę.
- Jeszcze ciepły, ale nieprzytomny - oświadczył. - To ci
chyba wyjaśnia, z czym musimy się borykać. Ostatniej jawy znaleźliśmy tego
bohatera wiele pokładów stąd. Powiedział, że szczury go wykończyły. Od niego
dowiedziałem się o tobie; poznał mnie biedak. To niezły chłop.
- Jeden z lepszych - rzekł Complain. Miał tak ściśnięte
gardło, że prawie nie mógł mówić. Oczyma wyobraźni widział, jak doszło do tego
strasznego zdarzenia. Jak zahipnotyzowany patrzył na potwornie okaleczoną twarz
Roffery'ego, podczas gdy jego brat mówił dale. Szczury dopadły Roffery'ego w
basenie kąpielowym. Oszołomionego działaniem gazu Gigantów, załadowały na coś w
rodzaju noszy i zawlokły do swych legowisk. Tam wśród tortur przystąpiły do
przesłuchań.
Legowiska znajdowały się między dwoma zawalonymi pokładami,
gdzie żaden człowiek nie mógł się dostać. Były dosłownie zatłoczone szczurami,
które w zadziwiający sposób z różnych zebranych drobiazgów pobudowały sobie jamy
i nory. Roffery widział zwierzęta więzione przez szczury w opłakanych warunkach.
Wiele z tych bezradnych zwierząt było zdeformowanych fizycznie, a niektóre miały
zdolność przenikania do mózgów innych. Mutantów tych użyły szczury do
przesłuchiwania Roffery'ego. Complain zadrżał. Pamiętał dobrze wstręt, jaki
odczuł, gdy usłyszał w mózgu wybełkotane pytania królika. Przeżycia Roffery'ego,
jako znacznie dłuższe, były na pewno o wiele gorsze. Jeżeli szczury dowiedziały
się od niego czegoś a musiały już wiedzieć o ludziach wiele - to i Roffery
niejednego się o nich nauczył. Szczury przede wszystkim znały statek jak żaden
człowiek; przynajmniej od czasów katastrofy gęstwina nie stanowiła dla nich
przeszkody poruszały się wąskimi przesmykami między jednym a drugim pokładem i
dlatego tak rzadko były widoczne. Wędrowały tysiącem przewodów, kanałów i rur,
które stanowiły arterie wielkiego statku.
- Teraz wiesz już, dlaczego nie czuję się tu dobrze -
powiedział Gregg - nie chcę mieć głowy objedzonej do kości. Moim zdaniem, te
szczury to już zupełny koniec. Wracajmy do twojej dziewczyny. Dobrze wybrałeś,
bracie. Moja nie była taka piękna, stawy nóg miała tak sztywne, że nie mogła
zgiąć kolan. Ale... to jej nie przeszkadzało w łóżku.
Kiedy wrócili, Vyann bardzo się ucieszyła. Siedziała, pijąc
jakiś gorący napój. Za to Hawl był wyraźnie zakłopotany i uznał za stosowne
wyjaśnić, że na widok pokrwawionych bandaży zrobiło jej się niedobrze i musiał
jej przynieść coś do picia.
- Została kropla i dla pana, kapitanie dodał małogłowy -
proszę, niech pan to grzecznie wypije.
Gdy Gregg pił, Complain zaczął szykować się do drogi. Był
nadal wstrząśnięty widokiem Roffery'ego.
Gregg popatrzył twardo na brata. Pod jego tępą obojętnością
czaił się niepokój, niewątpliwie zależało mu na tym, aby wprowadzić swoją bandę
możliwie szybko na Dziób. Być może po raz pierwszy uświadomił sobie, że jego
młodszy brat stanowi siłę, z którą należy się liczyć.
- Mam tu dla ciebie prezent, który możesz zabrać ze sobą -
rzekł niezręcznie i podniósł coś z łóżka wsuwając to Complainowi do ręki. Jest
to rodzaj paralizatora, który zabrałem dwie jawy temu Gigantowi trafionemu przez
nas włócznią. Zabija za pomocą ciepła. Jest trudny w obsłudze i jeżeli nie
będziesz uważał, możesz się oparzyć, ale jest bardzo skuteczny na szczury.
„Paralizator" był ciężkim metalowym przedmiotem. Po
naciśnięciu guzika wydzielał się z niego prawie niewidoczny strumień ciepła.
Nawet stojąc z dala Complain czuł gorąco, ale zasięg broni był najwyraźniej
krótki. Przyjął prezent z wdzięcznością i nadspodziewanie serdecznie rozstał się
z bratem. Odchodząc pomyślał, jak zabawnym uczuciem jest zadowolenie ze
spotkania z kimś bliskim.
Vyann i Complain wracali na Dziób bez eskorty. Complain,
bardziej niż poprzednio niespokojny, baczył wszędzie na szczury. Przybyli na
miejsce bez przeszkód, aby zastać Dziób pełen zamieszania i rozgardiaszu.
następny |