Brian Aldiss        Non Stop

    . 16 .    

- Co ty sobie do diabła myślisz siedząc tutaj, ty stary, tłusty łajdaku - rzekł zaskoczony Complain.

   Kapłan, ignorując nieprzyjemną formę powitania, na jaką Complain nigdy dawniej by się nie ważył, jak zwykle skwapliwie pospieszył z wyjaśnieniem. Jest tu, oświadczył, wyłącznie po to, aby za pomocą tortur wyciągnąć od Zaca Deighta wszystkie tajemnice statku. Dopiero co zaczął, bo chociaż jest tu już od jakiegoś czasu, ledwie zdążył ocucić radcę.

   - Ale przecież powiedziałeś na posiedzeniu Rady, że go tu nie ma - wypomniała mu Vyann.

   - Nie chciałem, aby go rozszarpali za to, że jest Obcym, zanim ja się nim zajmę - oświadczył Marapper.

   - Od jak dawna wiesz, że on jest Obcym? spytał podejrzliwie Complain.

   - Od czasu jak tu przyszedłem i zastałem go leżącego na podłodze z ośmiokątnym pierścieniem na palcu - rzekł zadowolony z siebie Marapper. - Na razie, wsadzając mu nóż pod paznokcie, wycisnąłem z niego jedną informację. Obcy i Giganci pochodzą z planety, którą widzieliście, ale nie mogą tam powrócić, jeżeli nie przybędzie po nich statek. Nasz statek nie może lądować.

   - Oczywiście, że nie może. Jest przecież pozbawiony sterów - powiedziała Vyann. Tracisz tylko czas, kapłanie Marapper. Nie mogę także pozwolić na torturowanie radcy, którego znam od czasu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką.

   - Nie zapominaj, że on chciał nas zabić przypomniał jej Complain. Patrzyła na niego w milczeniu, z uporem. Kobieca intuicja mówiła jej, że dysponuje argumentem silniejszym od rozsądku.

   - Nie miałem innego wyjścia, jak tylko spróbować was usunąć - rzekł głucho Zac Deight. - Jeżeli uwolnicie mnie od tej okropnej kreatury, zrobię wszystko, oczywiście w granicach rozsądku.

   Trudno sobie wyobrazić kłopotliwszą sytuację niż ta, w jakiej znalazł się Complain, nic więc dziwnego, że nie budziła jego zachwytu. Zostać wciągniętym w spór między kapłanem i dziewczyną! Byłby nawet skłonny pozwolić Marapperowi wycisnąć z Deighta wszystkie informacje, i to przy użyciu wszelkich dostępnych środków, ale nie mógł tego zrobić w obecności Vyann. Z drugiej strony nie mógł także wyjaśnić kapłanowi, skąd wzięła się u niego ta nagła wrażliwość. Zaczęły się spory, które przerwał jakiś hałas. Był to dziwny dźwięk, coś jakby szelest lub drapanie, tym bardziej przerażający, że trudny do zidentyfikowania. Narastał nieustannie i nagle znalazł się tuż nad ich głowami.

   To szły szczury! Biegły przewodem wentylacyjnym ciągnącym się nad poziomem, na którym się znajdowali. Były akurat na kratce, przez którą nie tak dawno wychodził Complain. Drobne, różowe łapki zbliżały się i oddalały, gdy cały szczurzy szczep przewalał się nad ich głowami. Do pokoju posypał się kurz, a wraz z nim, pojawił się dym.

   - Tak jest teraz na całym statku - zwrócił się ponownie do Zaca Deighta Complain, gdy tupot oddalił się i ścichł. - Ogień wypłasza szczury z ich jam. Jeżeli starczy czasu, to ludzie zniszczą tu wszystko. Znajdą także to wasze tajne schronienie, nawet gdyby mieli nas przy tym zabić. Jeżeli chcesz z tego wyjść cało, Deight, to podejdź do tego instrumentu i powiedz Curtisowi, aby wyszedł z rękami podniesionymi do góry.

   - Nawet gdybym to zrobił, on mnie i tak nie posłucha - rzekł Zac Deight. Niespokojnie pocierał ręce pokryte cienką jak papier skórą.

   - Oto już ja się będę martwił - powiedział Complain. - Gdzie jest ten Mały Pies? Tam w dole, na planecie?

   Zac Deight żałośnie skinął głową. Bez przerwy chrząkał i ta nerwowa czynność zdradzała jego napięcie.

   - Wstawaj i powiedz Curtisowi, aby jak najszybciej połączył się z Małym Psem i polecił im przysłać po nas statek - rzekł Complain. Wyciągnął paralizator i spokojnie wycelował go w Deighta.

   - Ja jeden mam tu prawo wymachiwać paralizatorem! - krzyknął Marapper. - Deight to mój jeniec!

   Zerwał się i podszedł do Complaina z uniesioną bronią. Jednym kopnięciem Complain wytrącił mu ją z ręki.

   - Nie możemy sobie pozwolić na to, aby w dyskusji brały udział trzy strony, kapłanie rzekł. - Jeżeli chcesz tu zostać, zachowuj się spokojnie. W przeciwnym razie wynoś się stąd! No, Deight, już się zdecydowałeś?

   Zac Deight wstał bezradnie. Na jego twarzy malowała się niepewność.

   - Nie wiem, co zrobić. Wy zupełnie nie rozumiecie sytuacji - powiedział. - Naprawdę chciałbym wam pomóc, gdybym tylko mógł. Wydajesz się z gruntu rozsądnym człowiekiem, Complain. Gdybyśmy obaj...

   - Nie jestem rozsądny! - krzyknął Complain. - Wszystko, tylko nie rozsądny! Łącz się z Curtisem! No już, stary lisie, ruszaj się! Sprowadź tu statek!

   - Inspektor Vyann, czy pani nie może... zaczął Deight.

   - Oczywiście, Roy, proszę cię... - próbowała interweniować Vyann.

   - Nie! - ryknął Complain. Rozpętało się istne piekło, każdy miał swoje zdanie, nawet kobiety. - Ci łajdacy są odpowiedzialni za wszystkie nasze nieszczęścia. Teraz muszą nas z tego wyciągnąć albo...

   Gwałtownie odsunął od ściany jedną z szaf. Telefon stał w małej niszy, milcząco i neutralnie, gotów przekazać każdą wiadomość, która mu zostanie powierzona.

   - Tym razem mój paralizator nastawiony jest na ładunek śmiertelny, Deight - rzekł Complain. - Liczę do trzech, a ty zaczynaj mówić. Raz... dwa...

   Oczy Zaca Deighta były pełne łez, gdy drżącą ręką podnosił słuchawkę.

   - Dajcie mi Crane'a Curtisa, dobrze? rzekł, gdy po drugiej stronie ktoś się odezwał. Pomimo zacietrzewienia Complain nie zdołał opanować dreszczu emocji na myśl, że w tej chwili instrument ten połączony jest z tajną twierdzą na statku.

   Gdy Curtis się odezwał, czwórka znajdujących się w pokoju ludzi mogła doskonale słyszeć jego głos. Był piskliwy ze zdenerwowania, a poza tym Curtis mówił tak szybko, jakby nie był Gigantem. Przystąpił do rzeczy, zanim stary radca zdążył cokolwiek powiedzieć.

   - Deight! Coś pan naknocił?! Zawsze mówiłem, że pan jest za stary do tej roboty! Przeklęte zawrotki mają nadal spawarkę. A pan chyba utrzymywał, że to pan ją ma. Oni dostali kompletnego fioła, kompletnego! Kilku chłopców usiłowało odebrać im tę spawarkę, ale bez powodzenia, a teraz statek pali się niedaleko nas! To pana robota! Będzie pan za to odpowiadał...

   Wśród tej powodzi słów Zac Deight zmienił się, jakby powróciła mu dawna godność. Słuchawka przestała drżeć mu w ręku.

   - Curtis! - jego rozkazujący ton przerwał na chwilę potok słów z tamtej strony. - Curtis, niech pan się weźmie w garść! To nie pora na oskarżanie się nawzajem. Teraz są ważniejsze sprawy. Musi pan połączyć się z Małym Psem i powiedzieć im...

   - Małym Psem! - zawołał Curtis. Zaczął znowu mówić z wielkim pośpiechem. - Ja nie mogę się połączyć z Małym Psem! Dlaczego pan nie słucha tego, co ja mam do powiedzenia? Jakiś zidiociały zawrotek, bawiąc się spawarką jak małpa, uszkodził kabel elektryczny na środkowym poziomie Pokładu 20, tuż pod nami. Wszystko wokół nas jest teraz pod napięciem. Czterech moich ludzi leży w szoku nieprzytomnych. Wysiadło nam radio i światło. Jesteśmy całkowicie unieruchomieni. Nie możemy zaalarmować Małego Psa i nie możemy stąd wyjść...

   Zac Deight jęknął. Odwrócił się bezradnie do telefonu i spojrzał na Complaina.

   - Jesteśmy skończeni - powiedział. - Sam słyszałeś.

   Complain pchnął go paralizatorem między żebra.

   - Cicho bądź - syknął. - Curtis nie skończył jeszcze mówić!

   Telefon wydawał nadal skrzeczące dźwięki.

   - Jest pan, Deight? Dlaczego pan nie odpowiada?

   - Jestem - odrzekł znużonym głosem Deight.

   - To niech pan odpowiada. Czy pan myśli, że ja z panem mówię dla zabawy? - warknął Curtis. - Istnieje dla nas tylko jedna szansa. Na górze, w luku osobowym na Pokładzie 10, znajduje się dodatkowy, awaryjny nadajnik. Rozumie pan? My tu jesteśmy uwięzieni jak homary w puszce. Nie możemy stąd wyjść. Pan jest wolny. Musi pan dostać się do tego nadajnika i wezwać na pomoc Małego Psa. Czy może pan to zrobić?

   Paralizator wbił się głębiej między żebra Zaca Deighta.

   - Postaram się - rzekł Deight.

   - Niech pan się dobrze stara! To jest nasza jedyna szansa. I jeszcze, Deight...

   - Tak?

   - Powiedz im pan na miłość boską, żeby się zjawili szybko, i uzbrojeni.

   - W porządku.

   - Niech pan idzie do kanału inspekcyjnego i weźmie pojazd.

   - W porządku, Curtis.

   - Człowieku, niech pan się spieszy! Na Boga, Deight, niech pan tam idzie jak najprędzej.

   Gdy Zac Deight odłożył słuchawkę, zapanowała długa cisza.

   - Czy pozwolicie mi poszukać tego radia? zapytał wreszcie Deight.

   Complain skinął głową.

   - Idę z tobą - powiedział. - Musimy zdobyć statek. - Odwrócił się do Vyann. Przyniosła właśnie staremu radcy kubek wody, który Deight przyjął z wdzięcznością.

   - Laur - zwrócił się do niej - bądź tak dobra i powiedz Rogerowi Scoytowi, który już powinien być na chodzie, że kryjówka Gigantów znajduje . się gdzieś na górnym poziomie Pokładu 20. Powiedz mu, żeby zlikwidował ich całkowicie jak najszybciej. Niech uważa, tam jest niebezpiecznie. Powiedz mu też, że jest tam taki jeden Gigant o nazwisku Curtis, który powinien być wysłany w Długą Podróż bardzo powoli. Uważaj na siebie, Laur. Wrócę najszybciej, jak tylko będę mógł.

   - Czy nie mógłby iść Marapper zamiast... zaczęła Vyann.

   - Chcę, aby ta wiadomość szybko dotarła, gdzie trzeba - rzekł zdecydowanym głosem Complain.

   - Bądź ostrożny - błagała.

   - Nic mu się nie stanie - rzekł szorstko Marapper. - Pomimo jego zniewag, pójdę z nim. Mój pęcherz mówi mi, że szykuje się coś paskudnego.

   Na korytarzu powitały ich kwadratowe światła kontrolne. Ich rzadko rozrzucone niebieskie plamy niewiele rozjaśniały nieprzyjemną ciemność i Complain patrzył na odchodzącą Vyann z pełną złych przeczuć obawą. Brnąc w wodzie niechętnie ruszył za Marapperem i Deightem. Radca znikał właśnie w otwartym włazie, a kapłan stał nad nim wyraźnie niezdecydowany.

   - Poczekaj! - zawołał. - A co ze szczurami?

   - Ty i Complain macie paralizatory - rzekł łagodnie Zac Deight.

   Ta uwaga nie uspokoiła jednak całkowicie Marappera.

   - Obawiam się, że ten właz jest za wąski, abym mógł się przez niego przecisnąć - zawołał. - Jestem kawał chłopa, Roy.

   - I jeszcze większy kawał łgarza - rzekł Complain. - Jazda, złaź na dół. Musimy mieć oczy otwarte i uważać na szczury. Na szczęście są teraz zbyt zajęte czymś innym, aby zwracać na nas uwagę.

   Z trudem dostali się do kanału inspekcyjnego, pełznąc na czworakach w kierunku szyn, po których zazwyczaj poruszały się niskie wózki należące do tego poziomu. Wózki te przemierzały statek na całej jego długości. Ale teraz pojazdu nie było. Pełzali nadal wzdłuż szyn, z trudnością przeciskając się przez wąskie przejścia, które nawet tutaj dzieliły jeden pokład od drugiego. Na trzecim pokładzie znaleźli wreszcie wózek. Zgodnie ze wskazówkami Deighta wdrapali się na pojazd i położyli na brzuchu. Po uruchomieniu silnika ruszyli, szybko nabierając szybkości. Przegrody międzypokładowe przelatywały zaledwie o cale nad ich głowami. Marapper jęczał usiłując wciągnąć swój pokaźny brzuch, wkrótce jednak pojazd zwolnił. Dotarli na Pokład 10. Radca zatrzymał wózek i wszyscy wysiedli.

   W tym odległym miejscu pełno było szczurzych śladów. Cała podłoga zanieczyszczona była odchodami i skrawkami szmat. Marapper systematycznie oświetlał latarką to jedną, to drugą ścianę korytarza.

   Ponieważ zatrzymali pojazd w samym środku pokładu, mogli się wyprostować. Wokół nich szerokie na cztery stopy szlaki inspekcyjne tworzyły przekładkę umieszczoną między dwoma pierścieniami pokładów. Przez całą jego szerokość krzyżowały się dźwigary, klamry, większe i mniejsze przewody oraz potężne rury, którymi przebiegały korytarze statku. Gdzieś w ciemnościach nad ich głowami znikała stalowa drabina.

   - Luk osobowy znajduje się oczywiście na górnym poziomie - rzekł Zac Deight, po czym chwyciwszy się szczebli drabiny zaczął się wspinać do góry. Podążający za nim Complain zauważył, że po obu stronach widoczne są liczne uszkodzenia, tak jakby w pokojach, które mijali, miał kiedyś miejsce wybuch. W chwili gdy o tym pomyślał, potężny grzmot rozległ się w tunelach inspekcyjnych, wywołując wśród licznych rur taki rezonans, jakby wokół nich grała wielka orkiestra.

   - Wasi ludzie nadal niszczą statek - rzekł chłodno Zac Deight.

   - Miejmy nadzieję, że przy tej okazji wytłuką całe rzesze Gigantów - powiedział Marapper.

   - Rzesze! - zawołał Deight. - A ilu „Gigantów", jak ich nazywacie, znajduje się, twoim zdaniem, na statku?

   Ponieważ kapłan milczał, Deight sam odpowiedział na swoje pytanie.

   - Jest tych biedaków dokładnie dwunastu. Trzynastu, jeżeli doliczymy Curtisa.

   Cornplainowi udało się spojrzeć na sytuację oczyma człowieka, którego nigdy nie widział, oczyma Curtisa. Ujrzał go - przerażonego urzędnika, siedzącego po ciemku gdzieś w rozwalonym pokoju, podczas gdy na statku wszyscy zawzięcie szukali miejsca jego schronienia. Niezbyt miły obraz.

   Nie było jednak czasu na dalsze rozważania. Osiągnęli górny poziom i znowu zaczęli pełznąć w kierunku najbliższego włazu. Zac Deight wprowadził w mamek swój ośmiokątny pierścień i otworzył klapę nad ich głowami. Gdy wydostali się na zewnątrz, otoczyła ich chmura małych moli, która trwała tak przez chwilę zawieszona w powietrzu, po czym odleciała w głąb ciemnego korytarza. Complain szybko wyciągnął paralizator i strzelił w tym kierunku. W świetle latarki Marappera stwierdził z satysfakcją, że większość owadów spadła na pokład.

   - Mam nadzieję, że żaden nie ocalał - powiedział. - Mógłbym przysiąc, że te owady to zwiadowcy szczurów.

   Zniszczenia w rejonie, w którym się obecnie znajdowali, były większe od dotychczasowych. Ani jedna ściana nie stała prosto. Szkło i różne potłuczone przedmioty pokrywały grubą warstwą pokład, z wyjątkiem wąskiej dróżki, z której gruz został usunięty. Tą właśnie ścieżką posuwali się ostrożnie naprzód, cały czas czujni i napięci.

   - Co tutaj było? - spytał zaciekawiony Complain. - To znaczy przed tą ruiną.

   Zac Deight szedł w milczeniu, nadal ponury i zamyślony.

   - Co tutaj było, Deight? - powtórzył Complain.

   - Och... większość tego pokładu zajmował Medyczny Ośrodek Badawczy - rzekł Deight odrywając się od swoich myśli. - Przypuszczam, że jakiś porzucony komputer rozerwał się w końcu na kawałki. Nie można się tu dostać normalnie - korytarzami czy windami. Ten rejon jest całkowicie odcięty. Grobowiec w grobowcu.

   Complain poczuł dreszcz emocji. Medyczny Ośrodek Badawczy! To właśnie tutaj dwadzieścia trzy pokolenia temu pracowała June Payne, wynalazczym payniny. Starał się wyobrazić ją sobie pochyloną nad stołem, ale widział stale tylko Laur.

   Dotarli wreszcie do komory powietrznej i luku osobowego. Wyglądał on jak mniejszy luk towarowy z podobnymi kołami przy drzwiach i ostrzegawczymi napisami. Zac Deight podszedł do jednego z kół. Był nadal pogrążony w myślach.

   - Poczekaj! - rzekł pospiesznie Marapper. - Ja się znam dobrze na podstępach, Roy, i przysięgam, że ten drań chowa dla nas jakąś niespodziankę w zanadrzu. On nas chce zgubić.

   - Jeżeli tam ktoś na nas czeka, Deight powiedział Complain - to ty i oni udacie się niezwłocznie w Podróż. Ostrzegam!

   Deight odwrócił się. Cała jego postawa znamionowała ogromne napięcie i wyczerpanie. W innych okolicznościach i w innym gronie wzbudzałby tylko litość.

   - Nie ma tam nikogo - rzekł chrząkając. Nie musicie się niczego obawiać.

   - A ta... ta rzecz zwana radiem znajduje się za tymi drzwiami? - spytał z wahaniem Complain.

   - Tak.

   Marapper chwycił Complaina za ramię i skierował jego latarkę Deightowi w twarz.

   - Chyba nie pozwolisz mu rozmawiać z Małym Psem, co? Będzie chciał ich tu ściągnąć uzbrojonych.

   - Nie uważaj mnie za głupca, kapłanie, tylko dlatego, że przypadkiem urodziłem się w twojej parafii - rzekł Complain. - Deight przekaże im to, co my mu powiemy. Otwieraj, radco!

   Drzwi otworzyły się i znaleźli się w luku. Było to kwadratowe pomieszczenie o boku nie dłuższym niż pięć kroków. Sześć skafandrów kosmicznych, przypominających metalowe zbroje, stało opartych o ścianę. Poza skafandrami w pokoju znajdował się jeszcze tylko jeden przedmiot. Było to radio, niewielki przenośny przyrząd z pasami do noszenia i anteną teleskopową.

   Podobnie jak w luku towarowym, znajdowało się tu okno. Nie licząc zamkniętego obecnie obserwatorium w sterowni, cztery osobowe i dwa towarowe luki były jedynymi pomieszczeniami, zaopatrzonymi w otwory obserwacyjne. Mając inny współczynnik rozszerzalności niż reszta obudowy, stanowiły słaby punkt statku. Dlatego też zostały zaplanowane tylko tam, gdzie były konieczne. Widok, który się z nich roztaczał, wywarł na Marapperze takie samo wrażenie jak poprzednio na innych. Bez tchu wpatrywał się w olbrzymią przestrzeń po raz pierwszy nie mogąc wykrztusić słowa. W tej chwili sierp planety był dużo większy niż wtedy, kiedy oglądał go Complain. Widoczna była biel i zieleń zmieszane z oślepiającym błękitem, a wszystko to lśniło w jakiś dziwny sposób. W pewnym oddaleniu od majestatycznego sierpa, znacznie od niego mniejsze, jaśniej niż samo życie, płonęło słońce.

   Zafascynowany Marapper wskazał je ręką.

   - Co to jest? Słońce? - zapytał. Complain skinął głową.

   - Jezus Maria! - zawołał wstrząśnięty Marapper. - Ono jest okrągłe! Jakoś zawsze wyobrażałem sobie, że musi być kwadratowe jak światło kontrolne!

   Zac Deight podszedł do radia. W chwili gdy drżącą ręką podnosił aparat, odwrócił się do pozostałych.

   - No więc dowiedzcie się - powiedział. Cokolwiek się stanie, nie będę przed wami ukrywał: ta planeta to Ziemia.

   - Co? - zawołał Complain. Pytania, które cisnęły mu się na usta, więzły mu w gardle. Kłamiesz, Deight! Na pewno kłamiesz! To nie może być Ziemia! My wiemy, że to nie może być Ziemia!

   Stary człowiek zaczął nagle płakać. Po policzkach spływały mu słone łzy, których nawet nie usiłował powstrzymać.

   - Powinniście o tym wiedzieć - powiedział. - Cierpieliście bardzo... za bardzo. To jest Ziemia, ale wy nie możecie na nią powrócić. Długa Podróż... Długa Podróż musi trwać wiecznie. To jest jedno z okrucieństw życia.

   Complain chwycił go za cienką szyję.

   - Posłuchaj mnie, Deight - warknął. - Jeżeli to jest Ziemia, to dlaczego my na niej nie jesteśmy? Kim jesteś ty, kim są Obcy, Giganci? Kim jesteście wy wszyscy? No, kim?

   - My... my jesteśmy z Ziemi - wycharczał Deight. Chaotycznie machał rękami przed wykrzywioną przerażeniem twarzą Complaina, który potrząsał radcą jak wyrwanym z korzeniami kozakiem glonów. Marapper krzyczał coś Complainowi do ucha, szarpiąc go za ramię; krzyczeli teraz zresztą wszyscy, a twarz Deighta pod wpływem żelaznego uchwytu Complaina stała się purpurowa. Zatoczyli się na stojące skafandry przewracając dwa z nich i padając na nie. Kapłanowi udało się wreszcie oderwać palce Complaina od gardła radcy.

   - Jesteś szalony, Roy! - wysapał. - Zwariowałeś czy co? Chciałeś go udusić!

   - Nie słyszałeś, co on powiedział? - krzyknął Complain. - Jesteśmy ofiarami jakiejś przerażającej zmowy...

   - Każ mu najpierw rozmawiać z tym Małym Psem, każ mu! On jeden potrafi uruchomić ten przedmiot! Powiedz mu, żeby z nim pomówił, Roy. Potem możesz go zabić albo stawiać pytania.

   Znaczenie tych słów z wolna zaczęło docierać do Complaina. Gniew, który czerwoną płachtą przesłonił mu oczy, ustąpił. Marapper; jak zwykle rozważny, gdy chodziło o jego własną skórę, miał rację. Compłain z trudem się opanował. Wstał i brutalnie postawił Deighta na nogi.

   - Co to jest Mały Pies? - spytał.

   - To jest... to jest kodowa nazwa instytutu powołanego na Ziemi do badań nad mieszkańcami tego statku - rzekł Zac Deight rozcierając szyję.

   - Do badań... No, dobrze, połącz się z nimi szybko i powiedz... powiedz, ale kilku waszych ludzi zachorowało i żeby zaraz przysłali po nich statek z Ziemi. I nie waż się mówić nic innego, bo rozerwiemy cię na kawałki i damy szczurom na pożarcie! Jazda!

   - Ach! - Marapper zatarł z uznaniem ręce i poprawił płaszcz. - Mówisz jak wzorowy wierny Roy. Jesteś moim ulubionym grzesznikiem. Kiedy przybędzie tu statek, obezwładnimy załogę i wrócimy nim na Ziemię. Wszyscy wrócą! Wszyscy! Każdy mężczyzna, każda kobieta i każdy mutant - od Dziobu do Schodów Rufowych.

   Zac Deight ujął przyrząd i włączył prąd. Następnie, stawiając czoło ich wściekłości, odwrócił się odważnie, stając z nimi twarzą w twarz.

   - Pozwólcie mi coś powiedzieć - rzekł z godnością. - Cokolwiek się stanie, a lękam się niezmiernie zakończenia tej strasznej historii, chciałbym, abyście pamiętali to, co wam powiem. Zostaliście oszukani, to prawda. Wasze pełne cierpienia życie upływa w zamknięciu tego statku. Ale gdziekolwiek byście żyli, w jakimkolwiek miejscu czy czasie, wasze życie nie byłoby wolne od bólu. Dla każdego w całym wszechświecie życie jest długą i ciężką podróżą. Jeżeli wy...

   - Wystarczy, Deight - powiedział Complain. - My nie żądamy raju, chcielibyśmy tylko mieć prawo wyboru miejsca cierpienia. No, pogadaj z Małym Psem.

   Zrezygnowany, blady jak ściana Zac Deight odwrócił się i zaczął nadawać, świadom paralizatora, który trzymano mu przed samym nosem. Po chwili w metalowym pudełku rozległ się donośny głos.

   - Halo, Wielki Psie. Tu Mały Pies, słyszymy was dobrze i wyraźnie. Odbiór.

   - Halo, Mały Psie - zaczął Zac Deight i przerwał. Odchrząknął z wyraźnym bólem. Z czoła spływał mu pot. Gdy tylko przestał mówić, Complain poderwał broń. Radca podjął, patrząc przez chwilę z rozpaczą na słońce. - Halo, Mały Psie. Natychmiast przyślijcie statek. Zawrotki szaleją. Na pomoc! Na pomoc! Zawrotki szaleją! Przychodźcie dobrze uzbrojeni! Zawrotki... chrrr...

   Strzał Complaina trafił go w otwarte usta, a strzał Marappera w lędźwia. Skulił się i runął, a wraz z nim upadło z trzaskiem radio. Nawet nie drgnął, był martwy, zanim dotknął głową pokładu. Marapper podniósł aparat z podłogi.

   - Dobra jest! - wrzasnął w aparat. Chodźcie tu i bierzcie nas, wy śmierdzące trupojady! Chodźcie i bierzcie nas!

   Zamachnął się i z całej siły rzucił aparatem o ścianę. Następnie z charakterystyczną dla siebie gwałtowną zmianą nastroju upadł na kolana przy ciele Zaca Deighta, w akcie żalu i rozpaczy, rozpoczynając w ten sposób rytualne egzekwie.

   Complain z zaciśniętymi pięściami patrzył na planetę. Nie był w stanie przyłączyć się do kapłana. Nawyk wykonywania rytualnych gestów nad zwłokami opuścił go na zawsze, po prostu wyrósł z wszelkich przesądów. Zmroziła go świadomość pewnego faktu, który uszedł uwadze Marappera, a który rozwiewał wszelkie ich nadzieje.

   Pokonawszy tysiące przeszkód stwierdzili, że Ziemia jest tak blisko. Ziemia, ich prawdziwy dom, ale jak to potwierdził Zac Deight, opanowana przez Gigantów i Obcych. Ta właśnie świadomość rozpaliła w nim bezsiany gniew.

następny