Brian Aldiss
Non Stop
. 17 .
Laur Vyann stała w milczeniu przyglądając się bezradnie
ożywionemu ruchowi na Pokładzie 20. Mogła stać tylko dlatego, że trzymała się
wyłamanej framugi drzwi, bowiem w wyniku zniszczeń dokonanych przez oddziały
szturmowe Scoyta siła ciążenia na tym pokładzie przestała istnieć. Wszystkie
kierunki na trzech koncentrycznych poziomach dokładnie się pogmatwały, góra i
dół znalazły się tam, gdzie ich przedtem wcale nie było. Po raz pierwszy Vyann
zdała sobie sprawę z tego, jak genialnie inżynierowie skonstruowali statek. W
obecnych warunkach połowa pokładu nie nadawała się do zamieszkania, pokoje
poodwracały się do góry nogami.
Obok Vyann stała, także w milczeniu, grupka kobiet z
Dziobu, niektóre tuliły do siebie dzieci patrząc na zagładę swoich domów. Scoyt,
ubrany tylko w szorty i cały czarny od sadzy, przyszedł już do siebie po
zatruciu gazem i obecnie rozbierał cały pokład, tak jak to robił poprzednio z
Pokładem 25. Po otrzymaniu informacji od Complaina, przekazanej przez Vyann,
rzucił się do pracy z budzącą grozę zawziętością.
Jego pierwszym posunięciem była bezzwłoczna egzekucja dwóch
kobiet i czterech mężczyzn, u których Pagwam wraz z kilkoma członkami Zespołu
Przetrwania znalazł ośmiokątne pierścienie Obcych. Pod jego twardym
kierownictwem, jak słusznie przewidywał Complain, działanie Hawla i jego
towarzyszy zostało ujęte w karby i nabrało celowego charakteru. Ponieważ Gregg z
twarzą i kikutem ramienia w bandażach był całkowicie nieczynny, Hawl z ochotą go
zastąpił, a jego zapadnięta twarz promieniała, gdy operował miotaczem żaru.
Pozostała członkowie bandy Gregga pomagali mu chętnie, w czym brak siły ciążenia
wcale im nie przeszkadzał. Nie oznaczało to bynajmniej, że słuchają Hawla; po
prostu łączyli się z nim w jego demonicznej woli.
To, co kiedyś przypominało zgrabny plaster miodu z
korytarzami i mieszkaniami, wyglądało obecnie w świetle licznych latarek jak
wykuta w brązie scena z fantastycznego snu. Na oczyszczonym terenie, na którym
jednak pozostało wiele metalu pod wysokim napięciem, tak, że aż zabiło pięciu
łudzi, dźwigary sporządzone ze specjalnego ciężkiego stopu, stanowiące sam
szkielet statku, nadal trwały nie naruszone. Sterczały z nich sople lżejszych
metali, które pod wpływem temperatury topiły się, spływały i ponownie zastygały.
Chaosu dopełniała woda tryskająca z uszkodzonych rur wodociągowych.
W całej tej dzikiej scenerii najbardziej niesamowite
wrażenie robiła właśnie woda. Siłą bezwładności płynęła naprzód, ale po dostaniu
się w strefę stanu nieważkości zatrzymywała się tworząc zawieszone w powietrzu
krople. Pożoga szalejącą na Pokładach 23 i 24 zamieniła się w istne piekło i
spowodowała z kolei powstanie silnych prądów powietrza. Pod ich działaniem
krople wydłużały się przypominając fantastyczne szklane ryby.
- Myślę, że zagnaliśmy Gigantów w ślepy zaułek, chłopcy! -
krzyczał Hawl. - Jeszcze tego snu będziecie mieli dosyć krwi, aby napełnić nią
wasze menażki!
Z wprawą rozciął następne przepierzenie, a otaczający go
mężczyźni wydali okrzyk podniecenia. Niezmordowanie odwalali na bok metalowy
złom.
Vyann nie mogła już dłużej patrzeć na Scoyta. Głębokich
bruzd na jego twarzy, jeszcze wyraźniejszych w świetle latarek i ognia, nie
zatarł nawet brak ciążenia. Wydawały się głębsze niż zwykle, dla Scoyta bowiem
rozpad świata, w którym żył, był bardzo bolesnym doświadczeniem. W tym zamknął
się jego nieustanny pościg za nieprzyjacielem, a w małym, szalonym Hawlu znalazł
swoje nowe wcielenie.
Głęboko zasmucona dziewczyna odwróciła się. Rozejrzała się
za Tregonninem, ale nigdzie go nie było. Biegał pewnie rozpaczliwie po swoim
pokoju; mały człowieczek, który znał prawdę nie mogąc nikomu jej przekazać.
Trzeba było wracać do Roya Complaina. W swoim obecnym stanie uważała, że tylko
jego twarz zachowała jeszcze cechy ludzkie. Wśród ogłuszającego huku, jaki
wywołało demolowanie statku, uświadomiła sobie spokojnie, dlaczego kocha
Complaina. Oboje o tym wiedzieli, chociaż żadne z nich tego nie mówiło, ale
Complain zmienił się, a Vyann była jednocześnie świadkiem i przyczyną tej
zmiany. Wielu ludzi zmieniło się w tym czasie, Scoyt również. Odrzucili wiekowe
jarzmo przygnębienia i beznadziejności, podobnie jak to zrobił Complain, ale o
ile inni zmieniali się na gorsze, metamorfoza Roya Complaina wzniosła go na
wyższy poziom.
Pokłady 19 i 18 zatłoczone były ludźmi czekającymi na
nieuchronny kataklizm, z którego niejasno zdawali sobie sprawę. Za nimi, jak
stwierdziła przechodząc tamtędy Vyann, górne poziomy były całkowicie wyludnione.
Chociaż ciemna sen-jawa już minęła, niezawodne dotychczas jak wschód słońca
światła statku nie zapłonęły. Vyann zapaliła latarkę przy pasie, trzymając
jednocześnie paralizator w ręku.
Na Pokładzie 15 zatrzymała się nagle.
Korytarz rozjaśniało delikatne, subtelne, różowe światło.
Wydobywało się ono z jednego z otwartych włazów. Na oczach Vyann z włazu powoli
i z trudem wygramolił się szczur. Musiano mu kiedyś przetrącić grzbiet i miał
teraz przymocowane do tułowia coś w rodzaju sań, na których spoczywały jego
tylne łapy. Przednimi podciągał się bardzo powoli i mozolnie, gdyż sanie
wyraźnie hamowały jego marsz.
Jak długo jeszcze potrwa, zanim odkryją koło? - pomyślała
ze zdziwieniem Vyann.
Natychmiast po zjawieniu się szczura nasiliło się bijące z
włazu światło. Z otworu wystrzeliła kolumna ognia, po czym opadła nieco, aby po
chwili znowu wyrosnąć. Przestraszona tym Vyann przyspieszyła kroku doganiając
szczura, który spojrzał na nią przelotnie i obojętnie posuwał się dalej.
wiadomość wspólnego z nim cierpienia osłabiła wstręt, jaki zwykle czuła do tych
stworzeń. Ogień nie wywołał większego zainteresowania ze strony mieszkańców
statku. Po raz pierwszy Vyanu uświadomiła sobie, że może ich zupełnie zniszczyć,
a tymczasem nikt nic nie robił, aby temu zapobiec. Pożar rozszerzał się między
poziomami jak nowotwór i istniała obawa, że gdy wszyscy uświadomią sobie
wreszcie związane z nim niebezpieczeństwo, będzie już za późno. Przyśpieszyła
kroku, zagryzając wargi i czując Pod stopami rozgrzewający się pokład.
Okaleczony szczur znajdujący się kilka kroków przed nią
zakaszlał nagle i znieruchomiał.
- Vyann! - ozwał się za jej plecami jakiś głos.
Obróciła się jak spłoszona sarma.
Przed nią stał Gregg i chował paralizator. Idąc cicho tuż
za nią korytarzem nie mógł oprzeć się chęci zabicia szczura. Z głową spowitą w
bandaże zmienił się nie do poznania. Pozostałość jego lewego ramienia była także
obandażowana i przywiązana do koszuli. W czerwieniejącej ciemności widok jego
nie budził zaufania.
Vyann nie mogła opanować dreszczu przerażenia. Gdyby z
jakiegokolwiek powodu chciała wezwać pomocy, nikt by jej w tym zapadłym kącie
nie usłyszał.
Podszedł bliżej i dotknął jej ramienia. Wśród zwojów
bandaży dostrzegła jego wargi.
- Chciałbym z panią iść, inspektorze - powiedział spokojne.
- Szedłem za panią cały czas. Tam już nic po mnie.
- Dlaczego szedłeś za mną? - spytała cofając rękę.
Wydawało jej się, że pod maską bandaży widzi jego uśmiech.
- Coś jest nie w porządku - rzekł powoli cedząc słowa, a
widząc, że dziewczyna go nie rozumie, dodał: - Mam na myśli statek. Koniec z
nami. Gaszenie świateł. Czuję to w kościach... Pozwól mi iść ze sobą, Laur,
jesteś tak... Och, chodźmy, robi się gorąco.
Bez słowa ruszyła naprzód. Nie wiedziała dokładnie
dlaczego, ale miała oczy pełne łez. Ostatecznie znaleźli się w tych samych
tarapatach...
Podczas gdy Marapper rozpaczał nad zwłokami Zaca Deighta,
Complain krążył po komorze powietrznej badając jej możliwości obronne. Jeżeli
Giganci nadciągną z Ziemi w dużej liczbie, należy bronić tego miejsca. To było w
tej chwili najważniejsze zadanie. W ścianie komory znajdowały się ściśle
dopasowane drzwi prowadzące do jakiegoś przedpokoju. Complain otworzył je.
Przedpokój był małym, owalnym pomieszczeniem, z którego
można było nadzorować akcję przebiegającą w komorze. Leżał tam na prymitywnej
pryczy człowiek.
Był to Bob Fermour.
Z przerażeniem patrzył na swego byłego towarzysza, gdyż
przez otwarty zawór powietrzny słyszał doskonale wszystko, co działo się po
drugiej stronie drzwi. Delikatne przesłuchanie, jakiemu został poddany przez
Scoyta i jego przyjaciół, przerwane wprawdzie przez gwałtowne wtargnięcie
Gigantów, pozbawiło go jednak prawie całkowicie skóry na plecach, a także w
znacznej mierze odporności psychicznej. Miał tutaj czekać na statek ratowniczy z
Ziemi, podczas gdy jego wybawiciele wrócili do Curtisa. Był całkowicie
przekonany, że za chwilę uda się w Długą Podróż.
- Roy, nie rób mi krzywdy! - błagał. - Powiem ci wszystko,
co powinieneś wiedzieć, zdradzę ci coś takiego, czego się nawet nie domyślasz.
Wtedy nie będziesz chciał mnie zabijać!
- Nie mogę się tego wprost doczekać rzekł groźnie Complain
- ale ty pójdziesz ze mną wprost do Rady, aby im to wszystko powiedzieć. Uważam,
że to niebezpieczne samemu wysłuchiwać takich zwierzeń.
- Tylko nie w głąb statku! Roy, błagam cię! Mam tego już
dosyć. Nie zniosę tego więcej!
- Wstawaj ! - powiedział ostro Complain. Chwycił Fermoura
za rękę, ściągnął z posłania i wepchnął do komory. Następnie łagodnie kopnął
Marappera w obfity kapłański tyłek.
- Powinieneś już dawno wyrosnąć z tych bzdur, kapłanie -
powiedział. - Nie mamy czasu do stracenia. Musimy sprowadzić Scoyta, Gregga i
wszystkich pozostałych na ten pokład, aby dokonać zmasowanego ataku, gdy tylko
przybędą Giganci. Wydaje mi się, że jedyną szansą, jaka nam jeszcze pozostała,
jest opanowanie ich statku, jak tylko się pojawią.
Czerwony na twarzy kapłan podniósł się z kolan i zaczął
poprawiać płaszcz otrzepując się jednocześnie z kurzu. Cały czas manewrował tak,
aby Complain znalazł się między nim a Fermourem, na którego patrzył jak na
zjawę.
- Sądzę, że masz rację - rzekł zwracając się do Complaina -
chociaż jako miłujący pokój człowiek bardzo boleję nad rozlewem krwi. Musimy
błagać Świadomość, aby to była raczej ich krew niż nasza.
Pozostawiając starego radcę tam, gdzie upadł, wypchnęli
Fermoura z komory na brudny korytarz i do włazu, którym przybyli. Po drodze
usłyszeli jakiś szmer, który nasilał się w miarę, jak zbliżali się do włazu.
Przy klapie zatrzymali się jak wryci. Pod ich nogami, tunelem inspekcyjnym gnały
szczury. Ich oczy błyskały czerwono w świetle latarki Marappera, ale szczury ani
na chwilę nie przerwały swego pochodu w stronę przedniej części statku. Małe i
duże, brązowe, szare i brunatne, niektóre z przymocowanymi do grzbietu
tłumokami, parły naprzód pędzone obłędnym strachem.
- Nie możemy tędy zejść! - rzekł Complain i na samą myśl,
co by mogło wtedy nastąpić, poczuł skurcz żołądka.
Masa szczurów sunęła z ogromną determinacją i widać było,
że nic nie jest w stanie jej zatrzymać. Można by sądzić, że będzie tak wiecznie
płynąć pod ich nogami.
- Na statku musi się dziać coś strasznego! zawołał Fermour.
W tej przerażającej, kosmatej rzece utonął cały jego strach przed tymi, którzy
byli kiedyś jego przyjaciółmi. Okoliczności znowu ich łączyły.
- W szafce komory powietrznej - mówił dalej - znajduje się
skrzynka z narzędziami. Powinna tam być piła tarczowa. Za jej pomocą możemy
otworzyć sobie drogę do centralnej części statku!
Pobiegł z powrotem tędy, którędy przyszli, i wrócił po
chwili a workiem, w którym coś grzechotało. Otworzył go szybko i wyciągnął
ręczną atomową piłę z kolistym ostrzem. Na ich oczach z przeraźliwym zgrzytem
narzędzie wycięło w ścianie duży„ nieforemny otwór. Przedostali się pracz niego
z trudem kierując się instynktownie w stronę znanej im części pokładu. Ponownie
usłyszeli dźwięk uderzeń, jakby nieregularne bicie serca. Sprawiało ta takie
wrażenie, jakby w czasie gdy przebywali w komorze powietrznej, statek nagle
ożył. Niszczyciele Scoyta wyraźnie działali dalej... W miarę posuwania się
naprzód powietrze coraz bardzie gęstniało, w ciemnościach snuł się dym. Jakiś
znajomy głos wzywał Camplaina.
Minęli zakręt i zobaczyli Vyamn i Gregga. Dziewczyna
rzuciła się Complainowi na szyję.
Pospiesznie poinformował ją o aktualnej sytuacji, ona zaś
opowiedziała mu o zniszczeniach dokonywanych na dwudziestych pokładach statku.
Nie zdążyła jeszcze skończyć, gdy światło rozjarzyło się gwałtownie i zgasło.
Pogasły także światła kontrolne, siła ciążenia przestała działać, a oni
bezradnie zawiśli w powietrzu.
Z głębi statku, jakby z płuc ogromnego wieloryba, wydobył
się głuchy jęk i przetoczył po jego metalowych wnętrznościach. Po raz pierwszy
poczuli, że cały statek drgnął.
- Statek jest skazany na zagładę! - krzyknął Fermour. - Ci
durnie niszczą go dalej! Nie musicie już obawiać się Gigantów, kiedy się tu
pojawią, spełnią jedynie rolę ekipy ratunkowej poszukującej na wraku spalonych
zwłok!
- Nikt nie odwiedzie Rogera Scoyta od zadania, którego się
podjął - powiedziała ponuro Vyann.
- Matko boska! - rzekł Complain. - Sytuacja jest
beznadziejna!
- Nie ma nie beznadziejnego poza ludzkim przeznaczeniem -
powiedział Marapper. - Według mnie najbezpieczniejsi będziemy w sterowni. Tam
właśnie zamierzam się udać, jeżeli tylko utrzymam się na nogach.
- Dobry pomysł, kapłanie - rzekły Gregg. Mam dosyć
podpalania. Dla Vyann też będzie to najbezpieczniejsze miejsce.
- Sterownia! - powtórzył Fermour. Ależ oczywiście...
Complain nie odezwał się. W milczeniu porzucił plan
doprowadzenia Fermoura przed oblicze Rady, było już na to za późno. W tych
warunkach nie istniała także nadzieja na odparcie Gigantów.
Niezdarnie i niesłychanie powoli cała grupa pokonała
odległość dziewięciu pokładów dzielących ich od owalnego pomieszczenia ze
zniszczonymi sterami. Wdrapali się w kopcu z trudem po krętych schodach i
przeleźli przez otwór zrobiony wcześniej przez Complaina i Vyann.
- To zabawne - rzekł Marapper. - Pięciu z nas wyruszyło z
Kabin, aby dotrzeć do tego miejsca, a ostatecznie trzech z nas tego dokonało!
- Dużo nam z tego przyszło - powiedział Complain_ - Do dziś
nie wiem, dlaczego w ogóle poszedłem z tobą, kapłanie.
- Urodzeni przywódcy nie muszą takich spraw wyjaśniać -
odparł skromnie Marapper.
- Ależ tak, właśnie tu jest nasze miejsce - powiedział
podniecony Fermour. Oświetlił latarką całe pomieszczenie, oglądając stopione w
jedną masę przyrządy. - Ale stery są dobre. Gdzieś tutaj znajduje się
urządzenie, które zamyka wszystkie drzwi międzypokładowe. Są one wykonane z tego
samego stopu co kadłub i dużo czasu upłynie, zanim ogień je ruszy. Jeżeli tylko
uda mi się znaleźć to urządzenie...
Machnął piłą atomową dla podkreślenia tego, co miał zamiar
zrobić, szukając jednocześnie pulpitu.
- Musimy uratować statek! - ciągnął dalej. - Istnieje
szansa, że nam się to uda, jeżeli tylko przerwiemy łączność między pokładami.
- Niech szlag trafi statek! - powiedział Marapper. - Nie
pozostaje nam nic innego, jak tylko trzymać się razem, dopóki się stąd nie
wydostaniemy.
- Nie wydostaniecie się stąd - rzekł Fermour. - Lepiej
będzie, jeżeli sobie to w porę uświadomicie. Żadne z was nie dostanie się na
Ziemię. Wasze miejsce jest na statku i tu musicie pozostać. To jest Podróż non
stop, bez końca.
Complain odwrócił się gwałtownie.
- Dlaczego to mówisz? - zapytał głosem tak pełnym napięcia,
że prawie go nie było słychać.
- To nie moja wina - rzekł pospiesznie Fermour wietrząc
niebezpieczeństwo. - Sytuacja jest niewątpliwie okropna i to dla każdego z nas.
Statek znajduje się na orbicie okołoziemskiej i na niej musi pozostać. Tak
brzmiało zarządzenie Rządu Światowego, gdy powołano Małego Psa do sprawowania
kontroli nad statkiem.
Complain machnął gniewnie ręką.
- Dlaczego? - spytała błagalnie Vyann. Dlaczego statek musi
tu zostać? To takie okrutne... Jesteśmy ludźmi z Ziemi. Ta straszna podwójna
podróż na Procyona i z powrotem skończyła się, a myśmy w jakiś niezrozumiały
sposób ją przetrwali. Czy nie powinni... och, ja nie wiem, co się dzieje na
Ziemi, ale czy ludzie nie powinni być zadowoleni, że wróciliśmy? Szczęśliwi?
Ożywieni?...
- Kiedy statek, Wielki Pies, jak go dowcipnie nazwano przez
zabawną aluzję do konstelacji Małego Psa, do której został wysłany, wracając
ostatecznie ze swej długiej podróży został wykryty przez teleskopy, każdy
mieszkaniec Ziemi był, jak pani mówi, szczęśliwy, ożywiony, zadowolony - Fermour
przerwał. Wszystko to zdarzyło się jeszcze przed jego urodzeniem, ale fakty znał
dokładnie z opowiadań. Wysłano sygnały w kierunku statku - podjął ale pozostały
one bez odpowiedzi. A jednak statek cały czas mknął w kierunku Ziemi. Było to
zupełnie niewytłumaczalne. Wprawdzie wyszliśmy już z technologicznej ery naszej
cywilizacji, ale szybko zbudowano fabryki i cała flotylla małych statków została
wysłana na spotkanie Wielkiego Psa. Miały one ustalić, co się stało na
pokładzie. Zrównano szybkość małych statków z prędkością tego kolosa, po czym
ludzie weszli do środka. Odkryli... no tak, odkryli, że na statku w wyniku
jakiejś dawnej katastrofy panuje Czarny Wiek.
- Dziewięciodniowa zaraza! - wyszeptała Vyann.
Zdziwiony, że ona wie, Fermour skinął głową.
- Nie można było pozwolić, aby statek leciał dalej -
powiedział - gdyż w ten sposób mógłby pędzić wiecznie przez galaktyczną noc.
Stery znaleziono w tym samym stanie, w jakim je teraz widzicie - zniszczone,
prawdopodobnie przez jakiegoś szaleńca, wiele pokoleń temu. Wyłączono siłę
napędową u samego jej źródła, a statek wciągnięto na orbitę, przy czym małe
statki wykorzystujące grawitację służyły jako holowniki.
- Ale czemu zostawiono nas na pokładzie? - rzekł Complain.
- Dlaczego nie zabraliście nas na Ziemię, kiedy statek był już na orbicie? Laur
ma rację, że to było okrutne, nieludzkie!
Fermour potrząsnął głową.
- To co nieludzkie było właśnie na statku -powiedział. -
Otóż załoga, która przeżyła zarazę, uległa nieznacznej modyfikacji
fizjologicznej. Nowe białko przenikając do każdej komórki przyspieszyło jej
metabolizm. To przyśpieszenie, początkowo niezauważalne, wzrastało z każdym
pokoleniem i teraz żyjecie cztery razy szybciej, niż powinniście.
Gdy to mówił, ogarnęła go ogromna litość, ale ich twarze
były nadal pełne niedowierzania.
- Kłamiesz, aby nas wystraszyć - rzekł Gregg, a jego oczy
błyszczały pośród bandaży.
- Nie kłamię - powiedział Fermoar. - Zamiast przewidzianych
dla normalnego człowieka osiemdziesięciu - wasze życie trwa zaledwie dwadzieścia
lat. Element przyspieszenia nie rozkłada się równomiernie na całe wasze życie.
Rozwijacie się dużo szybciej jako dzieci i po w miarę normalnym okresie
dojrzałości nagle przychodzi starość.
- Przecież my byśmy odkryli ten łajdacki spisek! - zawył
Marapper.
- Nie - odparł Fermour. - Nie moglibyście odkryć.
Jakkolwiek jest wokół was pełno jego oznak, to jednak nie możecie ich dostrzec
nie mając żadnego punktu odniesienia. Przyjęliście na przykład za zjawisko
naturalne fakt, że jedna sen-jawa na cztery jest ciemna. Żyjąc cztery razy
szybciej nie mogliście zauważyć, że cztery wasze dni albo sen-jawy to w
rzeczywistości jeden prawdziwy dzień. Kiedy statek był jeszcze pełnosprawny, w
drodze na Procyona, od północy do godziny szóstej rano wygasało automatycznie
światło. Miało to na celu wywołanie wrażenia, że zapadła noc, a także
umożliwienie obsłudze dyskretnego dokonywania niezbędnych napraw. Ta krótka
sześciogodzinna przerwa to dla was cały dzień.
Nagle zaczęli rozumieć. Dziwne, ale wydawało im się, że to
zrozumienie nie przyszło z zewnątrz, że tkwiło w nich niby w jakiś mistyczny
sposób uwięziona prawda. Fermoura opanowało ogromne zadowolenie, że może im
powiedzieć wszystko, co najgorsze. Że może to powiedzieć tym, którzy go
torturowali. Pragnąc niezwłocznie dać im odczuć, jak mało są warci, ciągnąc
dalej
- To dlatego my, prawdziwi Ziemianie, nazywamy was
zawrotkami; po prostu żyjecie tak szybko, że przyprawiacie nas o zawrót głowy.
Ale to jeszcze nie wszystko! Wyobraźcie sobie ten wielki statek funkcjonujący
nadal automatycznie, pomimo że nikt nim nie steruje. Zaopatruje on was we
wszystko, z wyjątkiem tego, w co was zaopatrzyć nie może: a więc świeżego
powietrza, świeżych witamin i promieni słonecznych. Każde z waszych kolejnych
pokoleń jest mniejsze. Natura sama reguluje te sprawy, a w tym wypadku po prostu
wprowadziła oszczędności w tworzywie ludzkim. Inne elementy, jak na przykład
krzyżowanie się wewnątrz pewnej zamkniętej społeczności, zmieniły was tak
dalece, że ostatecznie uznaliśmy was za całkowicie odrębną rasę. Faktycznie
jesteście tak idealnie zaadaptowani do waszego środowiska naturalnego, że
wątpliwe, czy byście przeżyli przeniesienie na Ziemię!
Teraz wiedzieli już wszystko, okropna prawda dotarła do
nich z całą jasnością. Fermour odwrócił się, aby nie patrzyć na ich oniemiałe
twarze. Wstydził się swego triumfu. Zajął się metodycznym poszukiwaniem pulpitu
sterowniczego. Znalazł go po chwili wśród głuchego milczenia i za pomocą piły
zaczął usuwać sczerniałą obudowę.
- A więc my nie jesteśmy ludźmi...! - zawołał Complain.
Mówił właściwie tylko do siebie. - Powiedziałeś nam to wyraźnie. Nasze czyny,
nadzieje, cierpienia, miłość... tego w ogóle nie było. Jesteśmy tylko małymi
śmiesznymi nerwowo skaczącymi mechanicznymi zabawkami. Chemicznie napędzane
lalki... O Boże!
Zamilkł i wtedy wszyscy usłyszeli dźwięk. Był to ten sam
odgłos, który słyszeli w tunelu inspekcyjnym: miliony szczurów niepowstrzymanie
gnających korytarzami statku.
- One idą do nas! - wrzasnął Fermour. - Nadchodzą!
Znaleźliśmy się w ślepym zaułku! Zaleją nas! Rozszarpią na kawałki!
Gwałtownie oderwał gołymi rękami obudowę pulpitu i odrzucił
za siebie. Spoczywały pod nią osiemdziesiąt cztery nie osłonięte niczym podwójne
kable. Za pomocą piły Fermour pospiesznie pospinał kolejno wszystkie kable
parami. Błysnęły iskry i straszliwy odgłos zbliżającej się armii gryzoni ucichł
raptownie. Pokłady zostały odcięte jeden od drugiego i wszystkie drzwi
międzypokładowe na każdym poziomie zatrzasnęły się przerywając wszelką łączność.
Dysząc ciężko Fermour oparł się o pulpit. Udało się, ale
dosłownie w ostatniej chwili. Na myśl o tym, jak bliski był straszliwej śmierci,
zaczął wymiotować na podłogę.
- Popatrz na niego, Roy! - krzyknął ironicznie Gregg
wskazując zdrową ręką na Fermoura. - Mówiąc o nas nie miałeś racji! Jesteśmy
równie dobrzy jak on, a nawet lepsi. On jest zupełnie zielony ze strachu...
Zbliżał się do Fermoura z zaciśniętą pięścią. Marapper
szedł tuż za nim wyciągając po drodze nóż.
- Ktoś musi zapłacić za to całe potworne zło - rzekł kapłan
przez zaciśnięte zęby - i to właśnie ty, Fermour. Jako zapłata za cierpienia
dwudziestu trzech pokoleń udasz się w Długą Podróż. To będzie ładny gest!
Fermour bezradnie wypuścił piłę z ręki nie usiłując się
nawet bronić. Nie ruszał się, milczał, zupełnie jakby podzielał punkt widzenia
kapłana. Marapper i Gregg zbliżali się do niego powolnym krokiem, a za nimi
stali w bezruchu Complain i Vyann.
W momencie gdy Marapper uniósł w górę nóż, wielką kopułę,
pod którą się znajdowali, wypełnił donośny szczęk. Zamknięte od czasu kapitana
Gregory'ego Complaina żaluzje otworzyły się w niewyjaśniony sposób, odsłaniając
ogromne okna. Trzy czwarte otaczającej ich kopuły zajmowała teraz panorama
kosmosu. Spoza hysliny tungstenu patrzył na nich wszechświat. Po jednej stronie
statku intensywnie płonęło słońce, po drugiej Ziemia i Księżyc przypominały
rozżarzone kule.
- Jak to się stało? - spytała Vyann, gdy już zamilkły echa
otwierających się żaluzji.
Rozejrzeli się niepewnie dokoła. Nic się nie poruszało.
Z głupią miną Marapper schował nóż do kieszeni. Widok był
zbyt wspaniały, aby go brukać krwią; nawet Gregg odwrócił się od Fermoura.
Światło słoneczne zalewało ich obezwładniającą powodzią. Wreszcie Fermour
odzyskał głos.
- Wszystka będzie w porządku - rzekł spokojnie. - Nie
bójcie się. Mały Pies przyśle statek, ogień zostanie ugaszony, szczury
wytępione, wszystko uporządkowane. Otworzymy znowu drzwi na pokłady i będziecie
mogli żyć jak dawniej.
- Nigdy! - powiedziała Vyann. - Niektórzy z nas poświęcili
całe życie, aby wydostać się z tego grobowca. Prędzej umrzemy, niż zostaniemy
tutaj.
- Tego się właśnie obawiałem - rzekł Fermour półgłosem,
jakby do siebie. - Spodziewaliśmy się, że taki dzień nadejdzie. Już inni przed
wami odkryli wiele tajemnic, ale zawsze udawało nam się w porę ich zmusić do
milczenia. No cóż, może byście się nawet zaadaptowali na Ziemi, tak jak niektóre
wasze dzieci, ale my zawsze...
- „My"! - zawołała Vyann. - Mówisz stale „my". Ale ty
jesteś przecież Obcy, sojusznik Gigantów. Co się łączy z prawdziwymi Ziemianami?
Fermaur roześmiał się, ale nie był to śmiech wesoły.
- Obcy i Giganci to właśnie prawdziwi Ziemianie - rzekł. -
Gdy Wielki Pies został umieszczony na orbicie, my, to znaczy Ziemia, zdaliśmy
sobie sprawę z ciążącej na nas odpowiedzialności. Potrzebowaliście przede
wszystkim lekarzy i nauczycieli. Potrzebni byli duchowni do zwalczania okrutnych
przesądów Nauki, która jednak mimo swego okrucieństwa pomogła wam w jakimś
stopniu przetrwać. Istniały jednak trudności. Lekarze i inni ludzie nie mogli
tak po prostu przedostać się przez komory powietrzne i przeniknąć między was,
mimo iż dzięki kanałom inspekcyjnym i gęstwinie glonów było to możliwe. Musieli
być najpierw szkoleni w Instytucie Małego Psa, aby potrafili poruszać się i
mówić tak szybko, jak to tylko było możliwe, spać bardzo krótko, słowem żyć jak
zawrotki. Musieli także znosić okropny smród panujący na statku. Oczywiście
mogli to być tylko wyjątkowo niscy ludzie, gdyż żadne z was nie ma więcej niż
pięć stóp wzrostu. Wielu z nich znaliście i lubiliście, na przykład doktora
Lindseya i malarza Mellera. Obaj byli Ziemianami żyjącymi w Kabinach. Byli
Obcymi, a jednocześnie waszymi przyjaciółmi.
- A ty? - spytał Complain. Machnął ręką koło twarzy,
usiłując odpędzić mola.
- Ja jestem antropologiem - powiedział Fermour - i poza
swoimi badaniami zajmowałem się także szerzeniem wiedzy na statku. Przebywa nas
tu więcej. Jest to jedyna w swoim rodzaju szansa zbadania mechanizmu działania
zamkniętego środowiska na osobowość człowieka. Pozwoliło to znacznie bardziej
rozszerzyć naszą wiedzę o człowieku i cywilizacji niż wielowiekowe badania na
Ziemi.
Zac Deight był tutaj szefem wszystkich, jak ich nazywacie,
Obcych. Zwykły okres przeznaczony na pracę w terenie wynosi u nas dwa lata. Mój
pobyt dobiega końca, nie mogę zostać tu dłużej, muszę wracać do domu, pisać
pracę o tym, jak byłem Obcym. Przebywanie w terenie przynosi wiele korzyści;
jest wprawdzie uciążliwe, ale nie niebezpieczne, chyba że się wpadnie w ręce
wyjątkowo sprytnych ludzi, takich jak Scoyt. Zac Deight kochał zawrotków...
kochał was... Pozostał na statku o wiele dłużej, niż musiał, by walczyć o
poprawę warunków bytu dla was, by sposób myślenia Dziobowców zbliżyć do
normalnego. Miał w tym bardzo duże osiągnięcia, co sami zresztą możecie
stwierdzić, porównując warunki panujące na Dziobie z warunkami, w jakich żyły
szczepy z Bezdroży i Kabin. Zac Deight to był wspaniały człowiek. Humanista jak
Schweitzer w dwudziestym i Turnbull w dwudziestym trzecim wieku. Możliwe, że jak
tylko skończę swoją pracę, napiszę jego biografię.
Complain poczuł się niewyraźnie. Przypomniał sobie, jak
wraz z Marapperem z zimną krwią zabili starego radcę.
- Czy Giganci to po prostu wysocy ludzie? spytał pragnąc
zmienić temat.
- Nie wysocy, normalnego wzrostu - wyjaśnił Fermour - to
znaczy sześć stóp i więcej. Do tego nie trzeba było dobierać specjalnie niskich
ludzi; w przeciwieństwie do Obcych mieli nie być przez was widziani. Był to
personel techniczny, który się tu znalazł, gdy statek był już na orbicie, i w
tajemnicy zaczął go przystosowywać, tak aby stał się dla was wygodnym i
odpowiednim miejscem do życia. Zapieczętowali stery, na wypadek gdyby ktoś je
odkrył i chciał coś z nimi robić, bo chociaż zawsze staraliśmy się doprowadzić
do waszej świadomości, że znajdujecie się na statku, na wypadek gdybyście mogli
go opuścić, to jednak personel techniczny miał obowiązek niszczenia wszystkiego,
czego wykrycie przez was mogłoby ich narazić na niebezpieczeństwo.
Ich praca miała jednak głównie charakter konserwatorski.
Naprawiali wodociągi, przewody wentylacyjne, przecież pamiętasz, Roy, jak
spotkałeś Jacka Randalla i Jocka Andrewsa, gdy usuwali powódź w basenie
kąpielowym. Zabili mnóstwo szczurów, ale szczury były chytre. Wiele gatunków
zmieniło się bardzo od czasu opuszczenia Procyona V. Teraz gdy większość
szczurów znajduje się na Pokładzie 2, zlikwidujemy je za jednym zamachem.
Pierścienie, które nosimy my i tak zwani przez was Giganci,
są odpowiednikiem kluczy, używanych przez personel techniczny jeszcze wtedy,
kiedy statek znajdował się na kursie. Klucze te i tunele inspekcyjne, którymi
można było swobodnie wyjść, pozwalały nam z wami jakoś współżyć. Mieliśmy na
statku tajną centralę, dokąd czasem można było się wymknąć, aby coś zjeść i
wykąpać się. Tam prawdopodobnie umiera teraz Curtis, o ile nie uratowało go
zamknięcie pokładów.
Curtis nie jest typem człowieka, który odnosi sukcesy w
pracy. Jest na to zbyt nerwowy. Pod jego kierownictwem osłabła dyscyplina i
popełniono liczne błędy. Ten biedak, którego Gregg zranił włócznią i który miał
przy sobie tę nieszczęsną spawarkę, pracował w Bezdrożach sam, zamiast we
dwójkę, jak przewidują przepisy. Był to jeden z błędów Curtisa. Mimo wszystko
mam nadzieję, że on się jakoś uratuje.
- To znaczy, że wyście się nami po prostu opiekowali! Nie
chcieliście nas wystraszyć, co? - spytał Gregg.
- Oczywiście, że nie - odparł Fermour. Nasze przepisy
wyraźnie zabraniają zabijania zawrotków. Nikt z nas nie nosi przy sobie broni.
Legenda, że Obcy powstają samoistnie z resztek gnijących glonów, była tylko
dziecinnym przesądem zawrotków. Nie chcieliśmy was niepokoić, naszym zadaniem
było nieść wam pomoc.
Gregg roześmiał się krótko.
- Rozumiem - powiedział. - Po prostu grono zacnych nianiek
dla nas, biednych tumanów, co? Czy nigdy nie przyszło wam do głowy, skurwysyny o
wielkich sercach, że gdyście nas pieścili i prowadzili na nas te swoje badania,
myśmy przeszli przez piekło? Popatrz na mnie! Popatrz na mego towarzysza Hawla i
na tych biedaków, którzy mi podlegali! Nie zapominaj o tych, którzy byli tak
zdeformowani, że natykając się na nich w Bezdrożach zabijaliśmy ich z litości!
Policzmy: dwadzieścia trzy mniej siedem... Szesnastu pokoleniom pozwoliliście
żyć i umierać tutaj, tak blisko Ziemi, pozwoliliście na to, abyśmy cierpieli
wszystkie możliwe katusze, i jeszcze uważacie, żeście zasłużyli na medale? Daj
mi ten nóź, Marapper, zaraz wyprujemy bebechy temu zasranemu bohaterowi!
- Źle mnie zrozumiałeś! - krzyknął Fermour. - Powiedz mu,
Complain! Mówiłem, że wasze życie jest przyspieszone. Okres jednego waszego
pokolenia jest tak krótki, że minęło ich dwadzieścia, zanim Wielki Pies został
odkryty i umieszczony na orbicie. Przysięgam wam, że zasadniczy problem jest
nieustannie badany w laboratorium Małego Psa. W każdej chwili mogą wynaleźć
środek, który wstrzyknięty w żyły, przerwie obcy łańcuch peptydowy w waszych
komórkach. Wtedy będziecie wolni. Nawet teraz...
Przerwał gwałtownie patrząc ze zdumieniem w jakiś punkt
sterowni.
Wszyscy spojrzeli w tę samą stronę. Nawet Gregg się
odwrócił. Z otworu znajdującego się w jednym z rozwalonych pulpitów wydobywała
się w oślepiający blask słoneczny smuga dymu.
- Pożar! - krzyknął Fermour.
- Bzdural - rzekł Complain. Podszedł bliżej do ciągle
powiększającej się chmury. Uformowana była z tysięcy moli. Całymi chmarami
wlatywały pod kopułę kierując się do słońca. Za pierwszymi falangami małych
pojawiły się duże sztuki, przeciskające się z trudem przez niewielki otwór w
pulpicie. Nieprzebrane roje, które leciały przed swymi szczurzymi sojusznikami,
dostały się na teren sterowni, zanim gryzonie osiągnęły pokład. Nadlatywały
teraz w stale wzrastającej liczbie. Marapper wyjął paralizator niszcząc je w
miarę, jak się pojawiały.
Ogarnęło ich dziwne odurzające uczucie, z wirującej chmury
mutantów emanowały jakieś nie dokończone fragmenty myśli. Oszołomiony Marapper
przestał strzelać i owady pojawiły się znowu we wzrastającej liczbie. Gdzieś za
płytami pulpitów sterowniczych rozległ się trzask wyładowania elektrycznego.
Hordy moli zablokowały połączenia wywołując krótkie spięcie.
- Czy one mogą narobić jakiejś poważnej szkody? - spytała
Vyann.
Complain potrząsnął głową dając jej tym samym do
zrozumienia, że nie wie. Cały czas walczył z uczuciem, że ma głowę wypchaną
watą.
- Statek się zbliża! - zawołał z ulgą Fermour wskazując na
coś palcem. Maleńkie, na tle planety macierzystej, światełko pozornie prawie się
nie ruszało.
Czując okropny zawrót głowy Vyann patrzyła na kadłub ich
własnego statku, Wielkiego Psa. Z wysokości kopuły znakomicie było widać jego
łukowaty grzbiet. Pod wpływem jakiegoś nieokreślonego impulsu odepchnęła się
nogą i znalazła się bliżej szczytu kopuły, skąd widok był bardziej rozległy.
Complain płynął obok niej. Po chwili uchwycili się jednej ze zwiniętych w rolkę
żaluzji. Uświadomiła sobie nagle, że to mole musiały przypadkowo włączyć ich
mechanizm, gdy gromadziły się za sterami. Teraz krążyły dokoła napawając ich
nadzieją.
Vyann wyglądała tęsknie na zewnątrz. Widok planety był jak
ból zęba, musiała zaraz odwrócić głowę.
- I pomyśleć, że oni tu przybywają aż z Ziemi tylko po to,
aby nas na zawsze odciąć od słońca... - powiedziała.
- Nie zrobią tego... Nie mogą... - rzekł cicho Complain. -
Fermour jest głupi, on nic nie wie. Kiedy tamci przybędą, Laur, zrozumieją, że
zasłużyliśmy na wolność, na prawo do życia na Ziemi. Nie są przecież okrutni,
inaczej nie zadawaliby sobie dla nas tyle trudu. Zrozumieją, że wolimy raczej
tam umrzeć niż tu żyć.
Gdzieś z dołu doszedł ich huk eksplozji. Do pokoju wleciały
kawałki metalowych płyt wraz z martwymi molami i dymem. Vyann i Complain
spojrzeli w dół i zobaczyli, jak Gregg i Fermour odpływają w stronę ściany, aby
uniknąć niebezpieczeństwa. Kapłan podążał za nimi bardzo wolno, gdyż podmuch
zarzucił mu płaszcz na głowę i krępował ruchy. Następny wybuch wypluł dalsze
masy martwych moli, wśród których trzepotały się te, co pozostały przy życiu.
Sterowni groził całkowity zalew moli. Po drugim wybuchu, gdzieś w głębi statku
zaczął narastać grzmot, słyszalny nawet przez pozamykane drzwi, grzmot, który
nasilał się symbolizując niejako wielowiekową agonię statku. Odgłos ten
potężniał i Complain poczuł nagle, że całe jego ciało drży w tym samym rytmie.
Vyann bez słowa wyciągnęła rękę wskazując na zewnętrzną
powłokę statku. Wzdłuż całego kadłuba pojawiły się poprzeczne szczeliny. Po
czterystu pięćdziesięciu latach Wielki Pies rozpadał się, a grzmot, który
słyszeli, był jego przedśmiertnym krzykiem, potężnym i pełnym patosu.
- To hamulec bezpieczeństwa! - krzyłnął Fermour. Jego głos
dobiegł ich jakby z oddali. - Mole uruchomiły hamulec bezpieczeństwa! Statek
rozpada się na pojedyncze pokłady!
Było to jasne dla wszystkich. Szczeliny przecinające
szlachetną linię grzbietu zmieniły się w wąwozy, które po chwili stały się
fragmentami kosmosu. A potem nie było już statku, tylko osiemdziesiąt cztery jak
gdyby wielkich monet, coraz mniejszych i mniejszych w miarę jak rozsypywały się
w różne strony. Każda moneta był to pokład, odrębny zamknięty świat, niby korek
na bezkresnym oceanie czerni żeglujący statecznie wokół Ziemi z przypadkowym
ładunkiem ludzi, zwierząt i glonów.
Tego uszkodzenia nie sposób już było naprawić.
- Teraz już nie mają innego wyjścia, muszą nas zabrać na
Ziemię - powiedziała słabym głosem Vyann. Popatrzyła na Complaina usiłując po
kobiecemu odgadnąć, co ich czeka. Próbowała wyobrazić sobie wszystkie te
trudności, jakie towarzyszyć będą ich przystosowywaniu się do zupełnie
odmiennych warunków Ziemi. To tak jakby każdy z nas dopiero miał się urodzić,
pomyślała patrząc z uśmiechem na całkiem już trzeźwą twarz Complaina.
Byli z tej samej gliny. Żadne z nich nigdy nie wiedziało
dokładnie, czego naprawdę chce teraz wreszcie mieli okazję się przekonać.
następny |