|
Brian Aldiss
Cieplarnia
. 23 .
Gren osunął się na kolana i dłonie,
na boleśnie uwierające kamienie przy wyjściu z jaskini. Docierające doń wrażenia
z zewnętrznego świata stanowiły kompletny chaos. Obrazy unosiły się jak para,
kłębiąc się w jego umyśle. Widział mur składający się z maleńkich komórek,
lepkich jak w plastrze miodu, wyrastających wokół niego ze wszystkich stron.
Mimo że miał tysiąc rąk, nie zwalił nimi tego muru; dłonie wracały oblepione
syropem, w którym grzęzły jego wszelkie wysiłki. Ściana komórek zamykała się,
przerastając już jego głowę. Pozostała w niej zaledwie jedna szczelina. Wyglądał
przez nią na maleńkie sylwetki odległe o wiele kilometrów. Jedną z nich była
Yattmur. Klęcząc, przyzywała go gestami i płakała, że on nie może do niej
dotrzeć. Zrozumiał, że inne sylwetki to brzunio - brzuchy. W kolejnej rozpoznał
Lily - yo, Prowodyrkę dawnej grupy. I jeszcze jedna, tamto wijące się stworzenie
- zmiarkował, że to on sam, odgrodzony od swojej własnej cytadeli.
Zwid zatarł się i zanikł. Nieszczęsny Gren upadł plecami na
mur, a komórki zaczęły pękać jak łona, wylewając trujące substancje. Owe trujące
substancje przybierały postać ust, połyskliwych, brązowych warg emitujących
sylaby, które spadały na niego głosem smardza. Sypały się ze wszystkich stron
tak gęsto, że przez chwilę odbierał tylko wstrząs uderzeń, a nie znaczenie.
Krzyczał skrzekliwie, dopóki nie zdał sobie sprawy, że smardz nie przemawia do
niego z okrucieństwem, lecz ze współczuciem. Próbował opanować drżenie i
słuchać, o czym mówi.
- W zaroślach Ziemi Niczyjej, gdzie żyje mój gatunek, nie
było takich stworzeń jak ty - mówił smardz. - Myśmy żyli kosztem prymitywnych,
roślinnych stworzeń. One egzystowały bez mózgu, my byliśmy ich mózgami. Z tobą
jest inaczej. Za długo grzebałem w kupie kompostu, jaką jest dziedzictwo twojej
nieświadomości. Ujrzałem w tobie tyle zadziwiających rzeczy, że straciłem z oczu
swój główny cel. Pojmałeś mnie, Gren, tak samo, jak ja pojmałem ciebie. Nadszedł
jednak czas, kiedy muszę pamiętać o swojej prawdziwej naturze. Żywiłem się twoim
życiem, aby karmić własne, tylko w ten sposób potrafię funkcjonować. Teraz
osiągnąłem punkt krytyczny, dojrzałość.
- Nie rozumiem - głucho powiedział Gren.
- Mam przed sobą alternatywę. Niebawem muszę się podzielić
i wydać zarodniki, taki jest system mojej reprodukcji i mam nad nim niewielką
kontrolę. Mógłbym to zrobić tutaj, licząc na to, że moje potomstwo jakoś
przetrwa na owej niegościnnej górze pomimo deszczu, lodu i śniegu. Lub...
mógłbym przenieść się na nowego gospodarza.
- Nie na moje dziecko.
- Dlaczego nie? Laren to moja jedyna szansa. Jest młody i
świeży, o wiele łatwiej będzie kierować nim niż tobą. Co prawda jest jeszcze
słaby, ale oboje z Yattmur zapewnicie mu opiekę, dopóki nie będzie w stanie sam
zadbać o siebie. - Nie, jeśli oznacza to opiekę również nad tobą.
Nim Gren dokończył, dostał silny cios bezpośrednio w mózg,
który rzucił nim boleśnie o ścianę jaskini.
- Oboje z Yattmur nie opuścicie dziecka w żadnych
okolicznościach. Wiem o tym i czytam to w twoich myślach. Wiem również, że przy
pierwszej nadarzającej się okazji uciekniecie z tych jałowych, nieszczęsnych
stoków w żyzne regiony światła. Pasuje to i do mojego planu. Czas nagli,
człowieku. Ja muszę działać zgodnie ze swoimi potrzebami. Znając w tobie, tak
jak ja znam, każde włókno, lituję się nad twoim bólem, ale to się dla mnie
zupełnie przestaje liczyć, kiedy występujesz przeciw mojej naturze. Ja muszę
mieć zdolnego i najchętniej bezrozumnego gospodarza, który zaniesie mnie prędko
z powrotem do nasłonecznionego świata, bym się mógł tam rozsiać. Więc wybrałem
Larena. To będzie najlepsze dla mego potomstwa, nie uważasz?
- Ja umieram - jęknął Gren.
- Jeszcze nie - zabrzęczał smardz.
Na pół uśpiona Yattmur siedziała w głębi jaskini brzunio -
brzuchów. Zaduch tego miejsca, skowyt głosów, szum ulewy na zewnątrz, wszystko
to działało na nią otępiająco. Drzemała przy kupie zeschniętych liści, na
których spał Laren. Wszyscy obecni w jaskini pożywili się pieczonym pióroskórem,
na pół spalonym nad buzującym ogniem. Nawet dziecko zjadło okruszyny.
Kiedy się zjawiła, jak oszalała, w wejściu jaskini, brzunio
- brzuchy zaprosiły ją do środka, pokrzykując:
- Chodź, cudowna pani przekładanko, wejdź z padającej
mokrości spadających chmur! Wejdź przytulić się z nami i sprawić ciepło bez
wody!
- Co to za jedni? - Z niepokojem spojrzała na ośmiu
górosłuchów uśmiechających się i podskakujących w miejscu na jej powitanie.
Oglądani z bliska byli straszni, o głowę wyżsi od ludzi.
Długa sierść sterczała im na szerokich ramionach jak grzywa. Cisnęli się za
plecami brzunio - brzuchów i zaczynali już okrążać Yattrnur, szczerząc zęby i
pokrzykując do siebie w przedziwnym narzeczu. Nigdy nie widziała tak
przerażających twarzy. Mieli długie szczęki, niskie brwi, ryje oraz krótkie,
żółte brody, uszy zaś spływały po ich kędzierzawym futrze jak kawały żywego
mięsa. Ruchy mieli szybkie i nerwowe, a twarze robiły wrażenie niespokojnych;
długie rzędy ostrych kłów to pojawiały się, to znikały między popielatymi
wargami, gdy górosłuchy zasypywały ją pytaniami.
- Ty trryk ty mieszkasz tu? Na Wielkim Stoku ty trrap
traperr mieszkasz? Z brzunio - brzuchami z brzunio - brzuchami mieszkasz? Ty z
nimi wraz trryker trakerr współ - płodzić spać pędzić być na Wielkim Wielkim
Stoku? - zarzucił Yattmur tym gwałtownym gradem pytań jeden z najroślejszych
górosłuchów, przez cały czas strojąc przed nią miny i podskakując. Głos miał tak
chropowaty i gardłowy, że z trudem docierały do niej posiekane szczęknięciami
słowa. Tykker takker tak ty mieszkasz na Wielkim Czarnym Stoku?
- Tak, mieszkam na tej górze, odparła nie okazując
strachu. - A wy gdzie mieszkacie? Z jakiego jesteście plemienia?
W odpowiedzi wywalił na nią capie oczy, aż wyszła wokół
nich otoczka czerwonej chrząstki, po czym zamknął je mocno, rozdziawił
przepastne szczęki i wydał wysoką, gdakliwą harmonię sopranowych dźwięków.
- Ludzie futroszorstki są bogami, cudownymi szorstkimi
bogami, pani przekładanko - wyjaśniły brzunio - brzuchy, wszystkie trzy
podrygując przed nią i przepychając się jeden przed drugiego w udręce, bo każdy
chciał pierwszy zdjąć przed nią ciężar ze swego serca. - Ludzie futroszorstki
nazywają się futroszorstkami. Są naszymi bogąmi, nasza pani, ponieważ biegli po
całym stoku Wielki Stok, aby zostać bogami drogich kochanych brzunio - ludzi.
Oni są bogami, bogami są wielkimi, straszliwymi bogami, pani przekładanko. Oni
mają OGONY!
To ostatnie zdanie wykrzyknęli tryumfalnie i zaczęli biegać
wokoło jaskini, wyjąc i wrzeszcząc.
Rzeczywiście futroszorstki miały ogony, które sterczały im
z zadków pod dziarskim kątem. Brzunio - brzuchy uganiały się za nimi, próbując
pociągnąć i ucałować owe ogony. Yattmur próbowała się wycofać, gdy Laren, do tej
chwili wpatrzony w to wszystko szeroko otwartymi oczami, podniósł wrzask co sił
w płucach. Pląsające figury małpowały go, wtrącając swoje własne okrzyki i
pienia:
- Szatański tan na Wielkim Stoku, Wielkim Stoku. Kły mnogie
kły kąsają - klą - drą cień czy dzień na Wielkim Stoku. Brzunio - brzucho -
bracia wyśpiewują ogonom bogów futroszorstków. Ogrom drańskich draństw do
wyśpiewania na Szatańskim Stoku. Chrup i ćpaj i chlaj, gdy ulewa leje, lej.
Ju... ju... juuhhuuu!
Galopowali przed Yattmur, wtem jeden z dzikszych
futroszorstków wyrwał jej z ramion Larena. Krzyknęła rozpaczliwie - i tyle go
widziała - przestraszoną, rumianą buzię w locie. Długoszczękie stworzenia
rzucały nim między sobą to wysoko, to nisko, to uderzając prawie o ziemię, to
niemal zawadzając dzieckiem o strop, poszczekując przy tym i zaśmiewając się z
rozbawieniem.
Oburzona Yattmur rzuciła się na najbliższego futroszorstka.
Szarpnęła za długie, białe futro i poczuła, jak drgnęły pod nim mięśnie, gdy
stworzenie się obróciło. Skórzasta szara dłoń wystrzeliła ku niej, pakując jej
dwa palce w nozdrza, i pchnęła. Nożyce bólu cięły ją między oczy Wygięła się w
tył, unosząc dłonie do twarzy, i utraciwszy równowagę, runęła na ziemię.
Futroszorstek był na niej w jednej chwili. Natychmiast przywalili ich pozostali.
To uratowało Yattmur. Zapomniawszy o niej, futroszorstki wszczęły bójkę między
sobą. Wyczołgała się spod nich na ratunek Larenowi, który bez szwanku leżał
teraz oszołomiony na ziemi. Przytuliła go do siebie, pochlipując z ulgą. Mały
rozpłakał się, lecz kiedy Yattmur trwożliwie popatrzyła dokoła, stwierdziła, że
futroszorstki nie pamiętają ani o niej, ani o bójce i spokojnie zabierają się do
pieczenia pióroskóra.
- Och, nie miej mokrego deszczu w oczach, śliczna pani
przekładanko - usłyszała tłoczących się przy niej brzucho - ludzi, którzy
poklepywali ją niezdarnie i próbowali pogłaskać po włosach.
Niepokoiła ją ich poufałość, kiedy Grena nie było w
pobliżu, lecz powiedziała ściszonym głosem:
- Skoro tak bardzo baliście się Grena i mnie, to dlaczego
nie żywicie lęku przed tymi strasznymi stworzeniami? Czy nie widzicie, jak są
niebezpieczne?
- Czyż nie widzisz, jakie ci bogowie szorstkiego futra mają
ogony? Tylko ogony rosnące na ludziach mają ludzie z ogonami, aby stać się
bogami biednych brzunio - brzucho - braci.
- Oni was zabiją.
- Oni są naszymi bogami, więc my sprawiamy sobie szczęście,
by zabili nas tylko bogowie z ogonami. Tak, oni mają ostre zęby i ogony! Tak, a
zęby i ogony są z ostrości. - Jesteście jak dzieci, a oni są niebezpieczni.
- Ahaa, bogowie futroszorstki noszą niebezpieczeństwo w
swych gębach na zęby Jednak zęby nie wyzywają nas okrutnymi słowami jak ty i
Gren, tęga głowa. Lepiej mieć wesołą śmierć, o pani!
Yattmur spojrzała na grupę futroszorstków ponad kosmatymi
ramionami stłoczonych przy niej brzunio - brzuchów. Chwilowo byli prawie
spokojni, zajęci rozdzieraniem jednego z pióroskórów i pakowaniem go do pysków.
Krążyła między nimi wielka, skórzana flasza, z której łykali kolejno wśród
rozlicznych swarów. Yattmur spostrzegła, że nawet ze sobą porozumiewają się
łamanym językiem używanym przez brzunio - brzuchy.
- Jak długo tu zostaną? - zapytała.
- Oni często zostają w jaskini, ponieważ kochają nas w
jaskini - odpowiedział jeden z brzunio - brzuchów, gładząc ją po ramieniu.
- Byli tu przedtem?
Tłuste oblicza roześmiały się.
- Przychodzą spotykać nas przedtem i znowu, i znowu,
ponieważ kochają kochanych brzunio - brzucho - ludzi. Ty i łowca Gren nie
kochacie kochanych brzunio - brzucho - ludków, więc my płaczemy na Wielkim
Stoku. A futroszorstki niebawem nas zabiorą, abyśmy znaleźli zieloną brzucho -
mamę. Tak, tak, futroszorstki nas zabiorą.
- Opuszczacie nas?
- Odchodzimy od was, by zostawić was na zimnym i wstrętnym,
ciemnym Wielkim Stoku, wielkim i ciemnym, ponieważ boskie szorstki zabierają nas
do maleńkiego zielonego miejsca z ciepłymi brzunio - mamami, gdzie stoki nie
mogą zamieszkać.
W gorącu i smrodzie, z zapłakanym Larenem, Yattmur była
coraz bardziej oszołomiona. Zmusiła ich do powtórzenia tego wszystkiego raz
jeszcze, co zrobili ze swadą, aż ich myśl stała się dla niej nazbyt jasna. Od
długiego już czasu Gren nie potrafił ukryć swej nienawiści do brzunio -
brzuchów. Owa niebezpieczna ryjowata nowa rasa zobowiązała się zabrać ich ze
zbocza z powrotem do któregoś z tamtych mięsistych drzew, które utrzymywały i
zniewalały brzunio - brzucho - ludzi. Yattmur czuła instynktownie, że nie można
ufać górosłuchom, ale nie wiedziała, jak przekonać o tym brzunio - brzuchy.
Zrozumiała, że ona, jej dziecko i Gren niebawem zostaną sami na tej górze.
Znużona niedolą o tylu obliczach rozpłakała się. Brzunio - ludzie otoczyli ją
ciaśniej, nieudolnie próbując ukoić dmuchaniem w twarz, klepaniem po piersiach,
łaskotaniem, strojeniem min do dziecka. Była zbyt nieszczęśliwa, by oponować.
- Pójdź z nami do zielonego świata, pani przekładanko, aby
znaleźć się znowu daleko od ogromnego Wielkiego Stoku z nami cudownymi kolegami
- mamrotali. - Damy ci cudowne spania z nami.
Ośmieleni jej apatią, poczęli dobierać się do
intymniejszych części jej ciała. Yattmur nie stawiała oporu i kiedy zaspokoili
swoją niewyszukaną chuć, pozostawili ją samą w kącie. Po pewnym czasie jeden z
nich wrócił, przynosząc jej kawał pieczonego pióroskóra. Żując, przemyśliwała:
Gren zabije tym grzybem moje dziecko. Muszę więc zaryzykować dla dobra Larena i
odejść z brzunio - brzuchami. Podjąwszy tę decyzję, poczuła się lepiej i zapadła
w drzemkę.
Obudził ją płacz Larena. Wyjrzała z jaskini. Nigdy nie
widziała takiej ciemności. Deszcz chwilowo ustał, atmosferę wypełniał teraz
grzmot, toczący się między ziemią a ciężką chmurą jakby w poszukiwaniu ujścia.
Brzunio - brzuchy spały razem z futroszorstkami, zbite w niewygodną gromadkę,
budzone co chwila jakimiś hałasami. W skroniach czuła pulsowanie, pomyślała, że
przenigdy nie zaśnie w tym bałaganie. Ale w chwilę później Laren przytulił się
do niej i oczy same jej się zamknęły.
Po jakimś czasie obudziły ją futroszorstki. Laren spał.
Zostawiwszy dziecko na stosie zeschniętych liści, poszła zobaczyć, co się
dzieje. Zrejterowała natychmiast po spotkaniu oko w oko z futroszorstkami. Dla
osłony głów przed padającym znowu ulewnym deszczem założyli hełmy z tykw, takich
samych, jakich Yattmur używała do gotowania i mycia. W tykwach wycięto otwory na
uszy, oczy i ryje. Lecz hełmy owe były za duże na futrzaste łby i telepały się z
boku na bok, nadając futroszorstkom wygląd popsutych lalek. I to, i fakt, że
tykwy były niezdarnie pomalowane na różne kolory, przydawało futroszorstkom
groteskowości zaprawionej grozą.
Wybiegającej w strugi deszczu Yattmur zagrodziło drogę
jedno z tych stworzeń z kiwającą się drewnianą głową.
- Taktrakker ter ty dalej śpij w jaskini snu, pani matko.
Przez drop krop deszcz idą złe zła dla nas kumpli źle. Więc my klić i kłuć i
drzeć. Lep jup jej lepiej wiej ty trup trap na kłów znak.
Cofnęła się przed jego łapami, słysząc bębnienie deszczu w
toporny hełm, przemieszane z zaskakującą serią warknięć, szczeknięć i słów.
- Dlaczego nie mogę tu zostać? - zapytała. - Czyżbyście się
mnie obawiali? Co tu się dzieje?
- Chap - hopaj - chwat, hopsa, chap, chlap, i chapnie cię.
Grrr niechaj cię chapnie!
Górosłuch popchnął Yattmur i poleciał przyłączyć się do
towarzyszy. Okryte hełmami stworzenia skakały wokoło swych sań, kłócąc się przy
wybieraniu łuków i strzał. Przytulone do siebie trzy brzunio - brzuchy stały tuż
przy nich i wskazywały w dół stoku.
Przyczyną całej tej gorączki była grupka postaci
zbliżających się powoli ku Yattmur. Mrużyła oczy w ulewie, sądząc początkowo, że
nadchodzą tylko dwie istoty, ale wkrótce grupa rozdzieliła się na trzy i żeby
tak miała skonać, nie wiedziała, czym mogły być w swej dziwaczności. Ale
futroszorstki wiedziały
- Chap - hopaj - chwat, chap - hopaj - chwat! Harpi chwytny
chybki chwat! - wołali i wydawało się, że ogarnia ich coraz większe szaleństwo.
Lecz zbliżające się w deszczu trio, mimo całej swej
niesamowitości, nawet dla Yattmur nie wyglądało groźnie. Futroszorstki jednak w
gorączce wyłaziły ze skóry, a kilku zaczęło już mierzyć z łuków poprzez zasłonę
deszczu.
- Stać! Nie róbcie im krzywdy, niech przyjdą! - zawołała
Yattmur. - Nic nam nie mogą zrobić.
- Chap - hopaj - chwat! I ty trry ty sza pani nie bądź
złem, bo cię zje! - wołali niewyraźnie z podekscytowania.
Jeden z górosłuchów zaatakował Yattmur bykiem, trafiając ją
tykwowym hełmem w ramię. Ze strachu zawróciła i puściła się biegiem, z początku
na oślep, ale z każdą chwilą widziała cel coraz wyraźniej. Nie da rady
futroszorstkom, ale może Gren ze smardzem sobie z nimi poradzą. Chlupiąc i
chlapiąc, biegła z powrotem do swej własnej jaskini. Bez zastanowienia wpadła do
środka.
Pod ścianą u wejścia stał na poły ukryty Gren. Minęła go,
nim sobie zdała z tego sprawę; kiedy zawróciła, zaczął się do niej przybliżać.
Wstrząśnięta jego widokiem krzyczała bezradnie, szczerząc zęby przez szeroko
rozciągnięte usta. Powierzchnia grzyba była teraz czarna, pokryta bąblami;
smardz ześliznął się w dół, pokrywając Grenowi całą twarz. Tylko oczy świeciły
niezdrowo ze środka, kiedy na nią skoczył. Osunęła się na kolana. Widok owej
wielkiej, rakowatej narośli na ramionach Grena tak dalece pozbawił ją odwagi, że
potrafiła się zdobyć jedynie na ledwie słyszalne westchnienie:
- Och, Gren!
Nachyliwszy się, chwycił ją brutalnie za włosy. Fizyczny
ból tego szarpnięcia rozjaśnił jej umysł i choć dygotała jak osuwający się stok,
odzyskała jasność widzenia.
- Gren, ten grzybiasty stwór cię zabija - wyszeptała.
- Gdzie jest dziecko? - zapytał. Jego głos, jakkolwiek
przytłumiony, też pobrzmiewał obcą nutą, brzękliwym tonem, który stanowił
jeszcze jeden powód do obawy - Co zrobiłaś z dzieckiem, Yattmur?
Skuliła się.
- Mówisz, jakbyś już nie był sobą, Gren. Co się stało?
Wiesz, że cię nie nienawidzę, powiedz mi, o co chodzi, żebym też mogła
zrozumieć.
- Dlaczego nie przyniosłaś dziecka?
- Ty już nie jesteś Grenem. Jesteś... jesteś teraz jakby
smardzem, prawda? Mówisz jego głosem.
- Yattmur, potrzebne mi jest dziecko. Mimo że trzymał ją
wciąż za włosy, dźwignęła się na nogi i powiedziała najspokojniej, jak tylko
mogła:
- Powiedz mi, po co ci Laren?
- Dziecko jest moje i potrzebuję go. Gdzie je zostawiłaś?
Wskazała w mrok jaskini.
- Nie bądź głupi, Gren. Leży z tyłu za tobą w głębi
jaskini, śpi jak zabity.
W momencie, kiedy odwrócił od niej uwagę, spoglądając za
siebie, wyrwała mu się z uścisku i dała nura pod jego ramieniem. Z piskiem
przerażenia wypadła na dwór.
Znowu deszcz zalał jej twarz, sprowadzając ją z powro_ tem
na świat, który opuściła na chwilę zaledwie, chociaż tamten straszliwy,
przelotny widok Grena zdawał się trwać wieki. Z miejsca, gdzie się znajdowała,
zbocze góry przesłaniało dziwaczne trio nazywane przez futroszorstki chap -
hopaj - chwatem, ale widziała wyraźnie grupę przy saniach. Jak na żywym obrazie
brzunio - brzuchy i futroszorstki znieruchomiały, patrząc w jej kierunku,
zaalarmowane jej krzykami. Mimo całej ich absurdalności pobiegła do nich z
radością. Dopiero będąc wśród nich, obejrzała się za siebie.
Gren wyszedł przed jaskinię. Postał chwilę niezdecydowanie,
zawrócił i zniknął w środku. Futroszorstki mamrotały i paplały między sobą,
wyraźnie przestraszone tym, co zobaczyły Wykorzystując ten moment, Yattmur
wskazała za siebie, na jaskinię, Grena i powiedziała:
- Jeżeli mnie nie posłuchacie, mój straszliwy mąż ze
straszliwą gąbczastą gębą przyjdzie i was pożre. A teraz pozwólcie tamtym innym
ludziom podejść i nie zróbcie im krzywdy, dopóki nam nie zagrażają.
- Chap - hopaj - chwat nie chap chłap dobry! - wybuchnęły
futroszorstki.
- Róbcie, jak każę, inaczej gąbczasta gęba pożre was, uszy,
futro, wszystko.
Trzy wolno sunące postacie znalazły się już bliżej. Dwie z
nich przypominały sylwetki ludzi, tyle że niezwykle chudych, jakkolwiek
niesamowite jasnobrązowe światło przenikające wszędzie zacierało szczegóły
Yattmur intrygowała najbardziej postać zamykająca pochód. Chociaż poruszała się
na dwóch nogach, znacznie odbiegała od swoich towarzyszy wyższym wzrostem i
olbrzymią na oko głową. Czasami wydawało się, że ma drugą głowę pod pierwszą, że
ma ogon i maszeruje z dłońmi zaciśniętymi na górnej czaszce. Lecz ulewa, która
częściowo przesłaniała widok, przydawała jednocześnie owej postaci iskrzącej
aureoli rykoszetujących kropel deszczu.
Dziwaczna trójka przystanęła nagle, wystawiając cierpliwość
Yattmur na próbę. Nie zwracali na nią uwagi, mimo że przywoływała ich, by
podeszli. Stali w absolutnym bezruchu na zalanym deszczem stoku. Stopniowo
kontury jednej z ludzkich postaci zaczęły się zamazywać, stawała się coraz
bardziej przezroczysta, aż zniknęła. Zarówno brzunio - brzuchy, jak i
futroszorstki milczały, najwyraźniej pod wrażeniem gróźb Yattmur. Na owo
zniknięcie podniosły szum, jakkolwiek futroszorstki nie okazywały wielkiego
zaskoczenia.
- Co się tam dzieje? - zapytała Yattmur któregoś z brzunio
- brzuchów.
- Bardzo dziwna rzecz do usłyszenia, pani przekładanko.
Kilka bardzo dziwnych rzeczy. Przez wstrętny mokry deszcz przyszło dwoje ducholi
i wstrętne stworzenie chap - hopaj - chwat wstrętnie hopsające w mokrym deszczu
na ducholu numer trzy Więc boskie futroszorstki płaczą od wielu złych myśli!
To, co usłyszała, nie miało dla niej większego sensu. Nagle
rozzłościła się na nich.
- Każ futroszorstkom wracać spokojnie do jaskini. Idę
spotkać się z tymi nowymi ludźmi.
- Ci piękni szorstcy bogowie nie robią tego, co każesz, ty
nie mająca ogona - odparł brzunio - brzuch, lecz Yattmur już go nie słuchała.
Ruszyła, wyciągając ramiona, z otwartymi dłońmi, aby pokazać, że nie ma wrogich
intencji. Kiedy tak szła przed siebie, ulewa słabła, przechodząc w mżawkę, aż
wreszcie ustała. Obydwa stworzenia stały się wyraźniej widoczne i nagle okazało
się, że znów jest ich troje. Mgliste zarysy nabrały kształtów, przyjmując znów
postać chudej istoty ludzkiej przypatrującej się Yattmur identycznym jak dwoje
jej towarzyszy spojrzeniem. Yattmur przystanęła, zaniepokojona ową zjawą. Na to
ruszyła naprzód pękata figura, przepychając się między dwoma towarzyszami i
wołając:
- Stworzenia wiecznie zielonego wszechświata, Sodal Ye z
chap - hopaj - chwatów przybywa do was z prawdą! Wasza sprawa, czy jesteście
gotowi na jej przyjęcie!
Głos był głęboki i dojrzały, jakby wędrował przez potężne
gardło i odbijał się od podniebienia, zanim stał się dźwiękiem. Pod osłoną tego
łagodnego tonu nadchodziły i tamte dwie ludzkie postacie. Yattmur przekonała
się, że to rzeczywiście ludzie - w istocie były to dwie kobiety z bardzo
prymitywnej rasy, gołe jak je Pan Bóg stworzył, jeśli nie liczyć zawiłych
tatuaży na ciałach i wyrazu nieprzezwyciężonej głupoty na twarzach. Poczuwając
się do jakiejś odpowiedzi, Yattmur pokłoniła się, mówiąc:
- Jeśli przybywacie w pokoju, witajcie na naszej górze.
Pękata figura wydała nieludzki ryk tryumfu i oburzenia.
- Góra nie należy do ciebie! Ta góra, ten Wielki Stok, owa
narośl z ziemi, skały i kamieni, c i e b i e posiada na własność! Ziemia nie
jest twoja: t y jesteś stworzeniem ziemi.
- Zbyt szeroko pojmujesz sens mej wypowiedzi - odparła
poirytowana Yattmur.
- Wszystko należy pojmować szeroko - brzmiała odpowiedź,
której Yattmur już nie słuchała; ryk postaci wywołał tumult za jej plecami.
Odwróciwszy się, zobaczyła, jak futroszorstki szykują się do drogi. Wśród pisków
i potrącań, popychając jeden drugiego, obracały sanie, by ustawić je w dół
zbocza.
- Zabierzcie nas ze sobą jadących albo biegnących powoli
przy waszej cudownej jeżdżącej machinie! - krzyczały brzunio - brzuchy, miotając
się szaleńczo wokoło, a nawet tarzając w błocie przed swymi strasznolicymi
bogami. - Och, prosimy, zabijcie nas cudowną śmiercią, tylko zabierzcie nas ze
sobą, uciekając i odjeżdżając daleko od tego Wielkiego Stoku. Zabierzcie nas
daleko od tego Wielkiego Stoku z przekładankami, a teraz z tym wielkim ryczącym
chrypi - hopaj - chwatem! Weźcie nas, weźcie nas, okrutni, cudowni bogowie
szorstkich bogów!
- Nie, nie, nie. Brryk bryk brrykajcie stąd pełzający
ludzie. Szparko idziemy i wrócimy po was wkrótce w spokojny czas! - wołały
futroszorstki, ganiając wokoło.
Wszystko było w ruchu. Pomimo wyraźnego chaosu i bałaganu
futroszorstki błyskawicznie ruszyły biegiem obok sań i za nimi, pchając i
hamując, kiedy trzeba, przesadzając sanie i wskakując na nie, wrzeszcząc,
paplając, podrzucając i łapiąc swoje hełmy z tykw; i tak sunęły szybko po
nierównym terenie w kierunku mroków doliny. Z całego serca opłakując swój los,
opuszczone brzunio - brzuchy przekradły się chyłkiem do swej jaskini, odwracając
oczy od przybyszów.
Kiedy ucichły pohukiwania futroszorstków, Yattmur usłyszała
płacz dziecka w jaskini. Zapominając o wszystkim, pobiegła po nie i kołysała
dopóty, dopóki nie zagruchało do niej radośnie, po czym wyniosła je na zewnątrz,
by raz jeszcze rozmówić się z pękatą postacią.
Rozpoczęła ona orację natychmiast po zjawieniu się Yattmur.
- Tamte zębo - szorstki, futroszorstki pierzchły przede
mną. Idioci o liściomózgach, i tyle, zwierzęta z ropuchami w głowach. Co im z
tego, że mnie teraz nie wysłuchaj ą, przyjdzie czas, że będą musiały słuchać.
Ich rasa przeminie jak głos z wiatrem.
W trakcie tej przemowy Yattmur obserwowała stworzenie ze
wzrastającym zdumieniem. Nie mogła się w nim na dobre rozeznać, ponieważ jego
głowa, olbrzymi rybokształtny organ z szeroką dolną wargą wywiniętą do dołu tak
dalece, że prawie maskowała brak podbródka, pozostawała w dysproporcji do reszty
ciała. Nogi wyglądały na ludzkie, tyle że krzywe, ramiona uniesione i nieruchomo
zaciśnięte za uszami; z piersi sterczała włochata narośl na kształt głowy. Raz
po raz migał przelotnie zwisający z tyłu wielki ogon. Para tatuowanych kobiet
stała przy tym osobniku, patrząc martwo przed siebie. Zdawały się nic nie
widzieć i nie myśleć, niezdolne do jakiejkolwiek czynności bardziej
skomplikowanej niż oddychanie.
Ni stąd, ni zowąd pękata postać przerwała tyradę i
spojrzała w górę na gęste chmury, które przesłaniały słońce.
- Spocznę sobie - powiedziała. - Znajdźcie mi odpowiedni
kamień, kobiety. Wkrótce niebo się przejaśni i wtedy zobaczymy, co będziemy
widzieli.
Rozkaz nie dotyczył ani Yattmur, ani brzunio - brzuchów,
które zbiły się, niepocieszone, w gromadkę przed wylotem swej jaskini, lecz
adresowany był do wytatuowanych kobiet. Patrzyli, jak postać się oddala ze swoją
świtą. W zwalisku głazów nieopodal znajdował się jeden ogromny kamień z płaskim
wierzchołkiem. Przy nim zatrzymał się dziwny orszak. Pękata postać rozpadła się
na dwoje: kobiety uniosły górną, płaską część o rybim kształcie i położyły na
głazie; druga, dolna połowa stała zgięta obok. Yattmur zaparło dech,
jednocześnie za jej plecami rozległ się jęk grozy brzunio - ludzi, poganiających
się nawzajem do jaskini. Pękaty chap - hopaj - chwat, jak go nazywały
futroszorstki, składał się z dwóch odrębnych stworzeń! Ogromny rybi kształt,
bardzo podobny do jednego ze złotorybów, jakie widywała podczas podróży przez
pustkowia oceanu, dźwigany był przez starego, przygarbionego mężczyznę.
- Jesteś dwoma ludźmi! - wykrzyknęła.
- Nie jestem zaiste! - powiedział ze swej płyty
delfinostwór. - Znany jestem jako Sodal Ye, największy ze wszystkich sodali
wśród chap - hopaj - chwatów, prorok Gór Nocnej Strony, który przynosi ci słowo
prawdy Czy jesteś obdarzona inteligencją, kobieto?
Obie wytatuowane kobiety skupiły się przy mężczyźnie
nosicielu. Dawały mu jakieś znaki dłońmi, nie mówiąc przy tym ani słowa. Jedna z
nich coś pomrukiwała. Co do mężczyzny, to najwidoczniej trudził się owym
noszeniem przez wiele sezonów owocowania. Chociaż ciężar zniknął z jego ramion,
człek ów pozostał przygięty, jakby ciągle dźwigał, stojąc niczym posąg
strapienia, i swymi wyschniętymi rękami wciąż obejmował powietrze nad sobą, z
przygarbionym grzbietem, z oczami wbitymi w ziemię. Od czasu do czasu przesuwał
się na inne miejsce, poza tym tkwił nieruchomo.
- Zapytałem cię, czy jesteś obdarzona inteligencją, kobieto
- powtórzyła istota nazywająca siebie Sodal Ye głosem soczystym jak wątroba. -
Mów, skoro umiesz mówić.
Yattmur oderwała spojrzenie od owego przeraźliwego
tragarza.
- Czego tutaj szukasz? Czy przybywasz z pomocą? -
Powiedziane jak przystało człowieczej kobiecie!
- Te twoje kobiety nie wyglądają na gadatliwe!
- One nie są ludźmi! Nie potrafią mówić, o czym powinnaś
wiedzieć. Czyżbyś nigdy przedtem nie spotkała nikogo z tatuowanego plemienia
oraboli? Tak czy owak, dlaczego prosisz Sodala Ye o pomoc? Jestem prorokiem, nie
sługą. Masz kłopoty?
- Ogromne. Mam męża, który... Sodal Ye plasnął jedną
płetwą.
- Stop. Nie zawracaj mi teraz głowy swoimi historiami.
Sodal Ye ma znacznie ważniejsze sprawy na głowie, jak chociażby obserwacja
potężnego nieba, morza, w którym unosi się to drobne nasienie Ziemi. Ten oto
Sodal jest głodny. Nakarm mnie, a pomogę ci, jeśli potrafię. Mój umysł jest
najpotężniejszy ze wszystkiego na planecie.
Yattmur puściła mimo uszu przechwałkę i wskazała na jego
barwny orszak.
- Co z twoimi współtowarzyszami, czyż oni również nie są
głodni?
- Niech cię o nich głowa nie boli, kobieto, oni jedzą
okruchy po Sodalu Ye.
- Wszystkich was nakarmię, jeśli naprawdę zechcesz mi
pomóc.
Zerwała się, nie bacząc na nową przemowę, którą rozpoczął.
Yattmur wyczuwała, że w przeciwieństwie do futroszorstków jest to stworzenie, z
którym się dogada, próżna, inteligentna istota mająca przecież swój słaby punkt.
Widziała wyraźnie, że wystarczy tylko zabić tragarza, by Sodal został zdany na
jej łaskę, gdyby zaszła taka konieczność. Spotkanie kogoś, z kim mogła
negocjować z pozycji siły, działało jak środek krzepiący; była zresztą pełna
dobrej woli wobec Sodala.
Brzunio - brzucho - ludzie byli zawsze czuli dla Larena jak
matka. Powierzyła im dziecko, dopilnowawszy, by się usadowili wygodnie, nim
zakrzątnęła się wokół strawy dla swych niecodziennych gości. Nie zwracała uwagi
na ociekające wodą włosy ani na ubranie, które zaczynało już na niej podsychać.
Wsadziła do tykwy resztki pióroskóra z poprzedniej biesiady, wraz z innymi
wiktuałami zebranymi przez brzunio - brzuchy: kiełkami szczudłaków, orzechami,
wędzonymi grzybami, jagodami i mięsistymi owocami. Druga tykwa stała wypełniona
wodą skapującą ze szczeliny w skle_ pieniu. Wodę też wyniosła.
Sodal Ye wciąż spoczywał na swym kamieniu. Skąpany w
tajemniczym, kremowym świetle, nie odrywał oczu od słońca. Postawiwszy przy nim
jedzenie, Yattmur spojrzała w tym samym kierunku. Chmury się rozstąpiły. Słońce
wisiało nisko ponad mrocznym i dzikim morzem krajobrazu. Zmieniło nieco kształt,
spłaszczone przez atmosferę, lecz żadne złudzenie optyczne nie mogło stanowić
wytłumaczenia dla ogromnego, czerwono - białego skrzydła, prawie tak dużego jak
macierzyste ciało.
- Och, błogosławiona światłość rozwija skrzydło, aby
odlecieć i zostawić nas! - zawołała Yattmur.
- Nic ci jeszcze nie grozi, kobieto - oświadczył Sodal Ye.
Przewidziałem to. Nie martw się. Więcej pożytku będzie, jeśli podasz mi
jedzenie. Kiedy opowiem ci o płomieniach, które mają właśnie pochłonąć nasz
świat, zrozumiesz wszystko, ale muszę się najeść przed kazaniem.
Lecz ona utkwiła spojrzenie w dziwnym obrazie na niebie.
Oko burzy przesunęło się ze strefy zmierzchu w rejony potężnego figowca. Chmury
nałożyły się kremową warstwą na purpurę ponad lasem, błyskawice migały prawie
bez ustanku. A pośrodku tego wisiało zdeformowane słońce.
Ponaglona wołaniem Sodala, bynajmniej nie uspokojona
Yattmur podała mu jedzenie. W tym momencie jedna z dwóch wynędzniałych kobiet
zaczęła znikać ze swego miejsca. Zafascynowanej tym widokiem Yattmur omal nie
wyleciały z rąk tykwy. Po krótkiej bardzo chwili kobieta była już tylko smugą.
Pozostały zaledwie linie jej tatuażu, gryzmoły bez znaczenia zawieszone w
powietrzu. Po czym i one rozpłynęły się, znikły Scena zamarła. Z wolna powracały
tatuaże, a po nich kobieta o pustych oczach, chuda jak przedtem. Wykonała dłońmi
gest do swej towarzyszki. Druga kobieta zwróciła się do Sodala, wypowiadając
dwie czy trzy zlane ze sobą sylaby
- Świetnie! - wykrzyknął Sodal, bijąc swym długim ogonem o
kamień. - Mądrze, że nie zatrułaś jedzenia, matko, więc je zjem.
Kobieta, która wykonała parodię mowy, wysunęła się teraz do
przodu i zaniosła tykwę z jedzeniem do Sodala. Zagłębiwszy w niej dłoń, zaczęła
go karmić, wpychając mu pełne garście do mięsistej gęby. Jadł hałaśliwie i z
apetytem; raz tylko przerwał, by popić wody.
- Kim wy wszyscy jesteście? Czym jesteście? Skąd jesteście?
W jaki sposób znikacie? - pytała Yattmur.
Sodal Ye odparł zniekształconym od przeżuwania głosem: -
Może coś ci o tym powiem, a może nie. Wiedz, że tylko ta jedna niema kobieta
potrafi, jak ty to nazywasz, "znikać". Daj mi zjeść. Bądź cicho.
Wreszcie skończył. Na dnie tykwy pozostawił trochę resztek,
które stanowiły posiłek dla trojga wynędzniałych ludzi. Usunąwszy się na stronę
w swej żałosnej skromności, kobiety karmiły przygarbionego towarzysza, którego
ramiona wciąż były unieruchomione, jak sparaliżowane ponad głową.
- Teraz jestem gotów wysłuchać twoją historię - oznajmił
Sodal - spróbuję też coś zrobić, by ci pomóc, jeśli to możliwe. Wiedz, że
pochodzę z najinteligentniejszej rasy na tej planecie. Mój rodzaj zaludnił
wszystkie rozległe morza i większość znacznie mniej ciekawego lądu. Jestem
prorokiem, Sodalem Najwyższego Wtajemniczenia, i zniżę się, by ci pomóc, jeżeli
uznam twoją potrzebę za dosyć interesującą.
- Twoja skromność jest godna podziwu - powiedziała Yattmur.
- Ba! Co po skromności, gdy Ziemia ma właśnie umrzeć?
Zaczynaj swoją głupią powiastkę, matko, jeśli masz zamiar ją w ogóle rozpocząć.
następny |
|