Brian Aldiss
Cieplarnia
. 25 .
Opuszczali się jałową pochyłością
Wielkiego Stoku, cienie doliny wstawały im na spotkanie. Nadeszła chwila, że po
kostki brodzili w ciemności; potem ciemność gwałtownie wezbrała i pochłonęła
ich, kiedy pasmo odległych wzgórz przesłoniło słońce. Ciemność, w której
posuwali się teraz i mieli jeszcze czas jakiś wędrować, nie była całkowita.
Chociaż zwały chmur na niebie nie odbijały obecnie promieni słonecznych, częste
błyskawice wytyczały im szlak. Od miejsca, gdzie potoki Wielkiego Stoku zlewały
się w całkiem spory strumień, droga stała się karkołomna, gdyż woda wyżłobiła
wąwóz i musieli maszerować jego wyższym brzegiem gęsiego, nad samą krawędzią
urwiska. Konieczność zachowania ostrożności opóźniała pochód. Mozolnie
obchodzili narzutowe głazy, w tym wiele wyraźnie poruszonych przez ostatnie
wstrząsy podziemne. Poza odgłosem ich kroków regularne postękiwania nosiciela
były jedynymi dźwiękami konkurującymi z szumem strumienia.
Rozlegający się w przodzie huk zapowiadał bliski już
wodospad. Wytężając w mroku oczy, dostrzegli światełko. O ile się mogli
zorientować, płonęło na krawędzi wąwozu. Procesja stanęła i wszyscy na wszelki
wypadek zbili się w gromadkę.
- Co to? - zapytał Gren. - Jakież to stworzenia zamieszkują
tę ohydną dziurę w ziemi?
Nikt nie odpowiedział. Sodal Ye mruknął coś do gadającej
kobiety, a ta z kolei do swej niemej towarzyszki, która zaczęła znikać,
wyprężona w postawie na baczność.
Yattmur ścisnęła Grena za ramię; Gren po raz pierwszy był
świadkiem aktu znikania. Przez ciało kobiety przezierał nierówny stok.
Otaczające ich ze wszystkich stron cienie potęgowały wrażenie niesamowitości.
Tatuaże wisiały przez chwilę w mroku, na pozór bez żadnego oparcia.
Wysilił wzrok, by niczego nie uronić. Kobieta zniknęła,
nieuchwytna jak odgłos spadającej wody W dramatycznym napięciu oczekiwali
nieruchomo, aż powróci. Bez słowa wykonała parę gestów, które druga kobieta na
użytek Sodala przełożyła na pomruki.
Sodal chlasnął ogonem po łydkach swego tragarza, by ruszył
dalej.
- Nic nam nie grozi - powiedział. - Tam jest kilka
futroszorstków, pewnie strzegą mostu, ale uciekną.
- Skąd wiesz? - zapytał Gren.
- Lepiej będzie, jeśli narobimy wrzawy - Sodal Ye
zignorował pytanie Grena. Zaraz potem wydał tubalny, rozdzierający zew, który
przeraził Yattmur i Grena i wywołał płacz dziecka. Gdy podchodzili bliżej,
światełko zamrugało i przesunęło się za krawędź urwiska. Przybywszy na to
miejsce, mogli spojrzeć w dół stromej ściany. Błyskawica oświetliła sześć czy
osiem ryjowatych stworzeń wskakujących do parowu jak piłki - w tym jedno z
prymitywną pochodnią. Wciąż oglądali się za siebie i wyszczekiwali inwektywy.
- Skąd wiedziałeś, że uciekną? - powtórzył Gren. - Nie
gadaj tyle. Musimy tutaj bardzo uważać.
Dotarli do czegoś w rodzaju mostu: jeden brzeg zwalił się,
tarasując koryto, i strumień musiał się przedzierać tunelem, nim runął w
rozbryzgach do sąsiedniego wąwozu. Zawał opierał się o przeciwległy brzeg,
tworząc łuk ponad nurtem.
Ciemności powiększały ryzyko przejścia tą wyboistą i
niepewną drogą, więc stawiali krok za krokiem. Ledwie jednak weszli na
rozpadający się most, gdy znienacka poderwała się hałaśliwie spod ich stóp
chmara maleńkich istot. Powietrze rozsypało się na czarne, fruwające kawałeczki.
Gren wpadł ze strachu w szał, tłukąc małe, śmigające wokół niego ciałka bez
opamiętania. Uleciały po chwili. Podniósł głowę i ujrzał gromadę stworzeń
kołujących i nurkujących ponad nimi.
- To tylko nietoperze - powiedział obojętnie Sodal Ye.
Naprzód. Wy, ludzkie stworzenia, słabo wytrzymujecie tempo.
Ruszyli. Znowu mignęła błyskawica, bieląc świat i
zamieniając go na moment w martwą naturę. W bruzdach pod ich stopami, tuż nad
głowami i z boku mostu, sięgając w dół spadającej wody - jak las bród
wrastających w rzekę - rozbłysły pajęcze sieci, jakich Gren i Yattmur nigdy w
życiu nie widzieli.
Yattmur wykrzyknęła coś na ich temat, a Sodal odezwał się
wyniośle:
- Nie zdajecie sobie sprawy z rzeczywistości kryjącej się
za niezwykłym widokiem, jaki tu oglądacie. Niby jak możecie sobie zdawać sprawę,
będąc zwykłymi mieszkańcami lądu. Inteligencja zawsze wychodziła z mórz. My,
sodale, jesteśmy jedynymi nosicielami mądrości świata.
- Skromnością to ty na pewno nie grzeszysz - powiedział
Gren, pomagając Yattmur w przeprawie na drugi brzeg.
- Nietoperze i pająki zamieszkiwały stary, chłodny świat
wiele tysiącleci temu - podjął Sodal. - Ale rozrost królestwa roślin postawił je
przed alternatywą: albo sobie przyswoją nowy sposób życia, albo wymrą. Stopniowo
więc, w wyniku najbardziej zaciętej rywalizacji, usunęły się w ciemność, do
której przynajmniej nietoperze były przystosowane. Co uczyniwszy, oba gatunki
zawiązały sojusz.
Sodal Ye prawił nieprzerwanie ze swadą kaznodziei, podczas
gdy wspomagany przez tatuowane kobiety tragarz dźwigał go, wytężając siły i
stękając, by go wytaszczyć przez zwalony brzeg na pewny grunt. Głos płynął,
pewny, głuchy i aksamitny jak sama noc:
- Pajęczyca potrzebuje ciepła, aby wysiedzieć jaja, to
znaczy więcej ciepła, niż ma tutaj. Składa więc jaja, osnuwa je w kokon, a
nietoperz usłużnie zanosi je na Wielki Stok lub któryś z owych łapiących słońce
szczytów. Kiedy wykluje się potomstwo, przynosi je usłużnie z powrotem. Ale nie
pracuje za darmo. Dorosłe pająki przędą dwie sieci, jedną zwyczajną, drugą
zanurzoną do połowy w wodzie, a w połowie rozciągniętą w powietrzu; owa dolna
część stanowi podwodną sieć. Łapią w nią ryby albo drobne żyjątka, które
wyciągają na powierzchnię jako pożywienie dla nietoperzy Dzieją się tutaj
niezliczone podobnie dziwne rzeczy, o których wy, mieszkańcy lądu, nie macie
zielonego pojęcia.
Skarpa, którą obecnie wędrowali, opadała ku równinie. W
miarę jak wynurzali się spod masywu góry, mieli stopniowo coraz lepszy widok na
otaczający ich teren. Z tkanki cieni strzelał tu i ówdzie purpurowy stożek
wzgórza na tyle wyniosły, by pławić się w słońcu. Nadciągająca chmura rzucała na
wszystko dokoła odblask, który zmieniał się z minuty na minutę. W ten sposób
poszczególne fragmenty terenu kolejno odsłaniały się i kryły za dryfującymi
kurtynami. Stopniowo chmury przesłoniły samo słońce i musieli ze szczególną
ostrożnością wędrować przez gęsty mrok.
Daleko po ich lewej stronie pojawiło się mrugające
światełko. Jeśli była to widziana przy parowie pochodnia, to znaczy, że
futroszorstki dotrzymywały im kroku. Przypomniało to Grenowi jego wcześniejsze
pytanie.
- W jaki sposób ta twoja kobieta znika, Sodalu?
- Musimy przejść jeszcze szmat drogi, nim dotrzemy do
Oceanu Obfitości - oświadczył Sodal - przeto zabawi mnie udzielenie
wyczerpujących odpowiedzi na twoje pytania, jako że wydajesz się odrobinę
bardziej ciekawski niż większość przedstawicieli twego gatunku. Nigdy nie uda
się zebrać w całość historii krain, przez które wędrujemy, ponieważ żyjące tu
istoty zniknęły, nie zostawiwszy żadnych śladów prócz swych nieprzydatnych do
niczego kości. Istnieją jednak legendy My z rasy chap - hopaj - chwatów jesteśmy
wielkimi podróżnikami, przemierzaliśmy rozległe obszary od wielu generacji i
zebraliśmy owe legendy Dowiedzieliśmy się więc, że Kraina Wiecznego Wieczoru
mimo całej swej jałowości zapewniła schronienie wielu stworzeniom. Te stworzenia
zawsze idą tą samą drogą. Zawsze przybywają z jasnych, zielonych krain, nad
którymi płonie słońce. Zawsze podążają bądź ku zagładzie, bądź ku Krainie
Wiecznej Nocy - a często te dwie rzeczy oznaczają jedno i to samo. Każda fala
przybyszów może tutaj pozostać przez kilka pokoleń. Lecz zawsze wypierana jest
coraz dalej i dalej od słońca przez swych następców. Kiedyś pleniła się tu rasa,
którą znamy jako ludzi stada, ponieważ polowali w hordach - jak czynią
futroszorstki w potrzebie - ale o wiele lepiej zorganizowanych. Podobnie jak
futroszorstki mieli ostre zęby i rodzili żywe młode, lecz poruszali się
wyłącznie na czworakach. Ludzie stada byli ssakami, ale niezupełnie ludźmi. Te
rozróżnienia są dla mnie mętne, bo nie zajmuję się klasyfikowaniem, ale twój
gatunek znał ongiś ludzi stada jako wilki, jeśli się nie mylę. Po ludziach stada
przybyła jakaś krzepka rasa ludzka, przywodząc ze sobą czworonożne istoty
dostarczające im żywności i odzieży; parzyli się też ze swymi zwierzakami.
- Czy to jest możliwe? - zapytał Gren.
- Powtarzam ci tylko stare legendy. Możliwości mnie nie
obchodzą. W każdym razie ten lud nazywał się chlewakami. Wyparli oni hordaków i
z kolei zostali wyrugowani przez wyjaków, osobników, o których legenda głosi, że
powstali ze związków chlewaków z ich zwierzakami. Trochę wyjaków uchowało się do
dziś, lecz większość wybito w następnej inwazji, gdy pojawiły się objuki.
Objuki były koczownikami; kilka razy natknąłem się na nich,
ale to dzikie bestie. Po czym nadciągnął nowy odprysk człowieczeństwa, orabole,
rasa o skromnej umiejętności uprawiania roli i bez jakichkolwiek innych
zdolności. Oraboli szybko zalały futroszorstki, czyli bambuny, żeby wymienić ich
właściwą nazwę. Futroszorstki zamieszkują te rejony w większej lub mniejszej
sile od wieków. W istocie mity głoszą, że wydarły tajemnicę gotowania orabolom,
tajemnicę transportu saniami objukom, dar ognia hordakom, dar mowy chlewakom i
tak dalej. Ile w tym prawdy, nie wiem. Faktem jest, że futroszorstki zalały tę
krainę. Są kapryśne i nie można im ufać. Raz mnie usłuchają, innym razem nie. Na
szczęście czują respekt przed możliwościami mojego gatunku. Nie dziwiłoby mnie,
gdybyście wy, ludzie zamieszkujący drzewa, przekładaki - tak chyba nazywali was
brzunio - ludzie? - okazali się forpocztą kolejnej fali najeźdźców. Oczywiście
możecie sobie nie zdawać sprawy, że tak jest...
Sporo z tego monologu nie docierało do Grena i Yattmur,
szczególnie że musieli skupić uwagę na przeprawie przez kamienistą dolinę.
- A kim są ci ludzie, których masz tutaj za niewolników? -
Gren wskazał nosiciela i obie kobiety.
- Sądziłem, że się domyślicie: to są przedstawiciele
oraboli. Wszyscy oni dawno by wyginęli, gdyby nie nasza opieka. Orabole,
widzisz, dewoluują. Być może wytłumaczę kiedy indziej, co przez to rozumiem. Oni
wyrodzili się najbardziej. Jeśli wcześniej nie wyginą z powodu bezpłodności,
zostaną roślinami. Dawno już utracili sztukę mówienia. Wprawdzie mówię
"utracili", jednak faktycznie było to osiągnięcie, bo w ogóle przeżyć mogli,
jedynie wyrzekając się wszystkiego, co ich dzieliło od poziomu roślinnej
wegetacji. Taki rodzaj przemiany nie jest zaskakujący w obecnych warunkach tego
świata, ale razem z nią zaszła jeszcze bardziej niezwykła transformacja. Orabole
zatracili pojęcie upływu czasu. W końcu nie ma już niczego, co by nam
przypominało o czasie - dni ani pór roku - więc orabole w procesie zanikania
zapomnieli o nim do reszty. Dla nich istnieje po prostu indywidualny okres
życia. Był to, a właściwie jest, jedyny skok czasu, jaki są w stanie zauważyć:
okres istnienia. I tak wytworzyli życie współmierne, żyją tam, gdzie potrzebują,
w obrębie owego okresu.
W ciemnościach Yattmur z Grenem spojrzeli tępo po sobie.
- Chcesz powiedzieć, że te kobiety mogą poruszać się w
czasie, w przód albo w tył? - zapytała Yattmur.
- Tego nie powiedziałem ani same orabolki by tego tak nie
ujęły. Ich umysły nie przypominają ani mego, ani nawet waszych, ale kiedy, na
przykład, doszliśmy do mostu strzeżonego przez futroszorstki z pochodnią,
kazałem jednej z kobiet dokonać skoku wzdłuż jej okresu istnienia i zobaczyć,
czy przeprawiliśmy się na drugą stronę bez przygód. Wróciła i zameldowała, że
tak. Ruszyliśmy i okazało się, że jak zwykle miała rację. Naturalnie działają
one tylko w obliczu niebezpieczeństwa: owa zdolność skoku w czasie jest
pierwotną formą obrony Inny przykład: kiedy Yattmur przyniosła nam po raz
pierwszy jedzenie, kazałem skoczce wyskoczyć w przód i sprawdzić, czy nas
zatruto. Gdy powróciła i doniosła, że nadal żyjemy, wiedziałem, że możemy
spokojnie zjeść. Podobnie kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem z futroszorstkami
oraz... jak im tam... brzucho - brzunio - ludźmi, wysłałem skoczkę, by
sprawdziła, czy nas zaatakujecie. Widzicie więc, że nawet tak marna rasa jak
orabole może się do czegoś przydać.
Postępowali powoli przez podgórze w głębokim, zielonym
mroku, ożywianym słonecznym odblaskiem padającym od czoła chmur nad ich głowami.
Bez przerwy dostrzegali rozbłyski świateł poruszających się z lewej strony -
futroszorstki trzymały się ich uparcie; zjawiło się więcej pochodni.
Podczas gdy Sodal perorował, Gren przyglądał się z nowym
zainteresowaniem dwu otwierającym pochód orabolkom. Były nagie, więc mógł
zobaczyć, jak słabo wykształcone są ich cechy płciowe. Skąpe owłosienie głowy,
łyse wzgórki łonowe, biodra wąskie, piersi obwisłe i płaskie, chociaż kobiety
nie wydawały się na oko stare. Maszerowały zarówno bez zapału, jak i bez
ociągania, nigdy nie spoglądając za siebie. Jedna niosła na głowie tykwę ze
smardzem. Grena przeniknął dziwny lęk, gdy uprzytomnił sobie, jak odmienne musi
być ich widzenie świata od jego widzenia, jakie byłoby ich życie, jakim torem
biegłyby ich myśli, gdyby ich okresy istnienia były następującymi po sobie, a
nie równoczesnymi strumieniami czasu.
- Czy te orabolki są szczęśliwe? - zapytał Sodala. Chap -
hopaj - chwat zaśmiał się gardłowo.
- Nigdy nie przyszło mi do głowy, by je o to zapytać.
- To zapytaj je teraz.
Zniecierpliwiony Sodal machnął ogonem.
- Was, wszystkich ludzi, i pokrewne wam gatunki, cechuje
wścibstwo. Ta okropna cecha prowadzi was donikąd. Czemuż to miałbym je o to
pytać - tylko dla zaspokojenia twej ciekawości? Prócz tego umiejętność dokonania
skoku w czasie wymaga absolutnego braku inteligencji: trzeba być ciemnym jak
tabaka w rogu, aby nie widzieć różnicy między przeszłością, teraźniejszością i
przyszłością. Orabolki w ogóle nie znają mowy, wystarczyłoby zaznajomić je z
ideą werbalizacji, by nie rozwinęły skrzydeł. Jak mówią, to nie skaczą. Jak
skaczą, to nie mówią. Właśnie dlatego muszę mieć ze sobą zawsze dwie kobiety,
najlepiej kobiety, bo one są jeszcze ciemniejsze od mężczyzn. Jedną wyuczono
kilku słów, by rozumiała moje rozkazy Przekazuje je gestami swojej przyjaciółce,
której w ten sposób mogę polecić dokonanie skoku w momencie zagrożenia. Wszystko
to jest dość prymitywnie pomyślane, ale oszczędza mi wielu kłopotów w podróżach.
- Co powiesz o tym biedaku, który cię niesie? - zapytała
Yattmur.
Sodal Ye wydał wibrujący ryk pogardy.
- Leniwe bydlę, nic więcej! Jeżdżę na nim, od kiedy został
młodzieńcem, i już się prawie zużył. Hopaj, ty gnuśny potworze! Ruszaj się, bo
nigdy nie dojdziemy do domu.
Sodal opowiedział im jeszcze więcej. Pewne sprawy budziły w
Grenie i w Yattmur odruch gniewu. Niektóre ich nie obchodziły. Sodal przemawiał
bez ustanku, aż jego głos stał się nieodłącznym elementem rozrywanego
błyskawicami mroku. Nie przerywali marszu, nawet kiedy lunęło rzęsiście i cała
równina wokoło obróciła się w błoto. Chmury płynęły w zielonym świetle. Poczuli
w swym utrapieniu, że robi się coraz cieplej. Deszcz ciągle padał. W otwartym
terenie nie było co marzyć o schronieniu, więc szli uparcie i z mozołem naprzód,
jakby przez środek misy pełnej bulgocącej zupy. Ulewa ustała, kiedy ponownie
zaczynali wspinaczkę.
Yattmur uparła się, aby odpocząć ze względu na dziecko.
Sodal, którego radował deszcz, zgodził się niechętnie. Pod skarpą rozpalili
nędzne, kopcące ognisko z trawy. Nakarmili dziecko; wszyscy skromnie podjedli.
- Jesteśmy blisko Oceanu Obfitości - oświadczył Sodal Ye. -
Ze szczytów tamtego łańcucha gór zobaczycie jego rozkoszne, słone wody, całe w
mroku, bo tylko jedna długa pręga słonecznego blasku przecina jego powierzchnię.
Ach, jak przyjemnie będzie znaleźć się z powrotem w morzu. Macie szczęście, wy
ziemiołazy, że nasza rasa jest skora do poświęceń, inaczej przenigdy nie
opuścilibyśmy wody dla waszego pogrążonego w mrokach środowiska. Cóż, proroctwo
jest naszym brzemieniem i musimy je dźwigać z radością...
Zaczął pokrzykiwać na kobiety, by się pośpieszyły i
przyniosły więcej trawy i korzeni do podsycenia ognia. Położyły go na szczycie
skarpy. Nieszczęsny nosiciel pozostał w jamie na dole. Z ramionami wzniesionymi
nad głową wlazł prawie w samo ognisko i nie zważając na spowijające go kłęby
dymu, próbował wchłonąć trochę ciepła.
Korzystając z odwrócenia uwagi Sodala, Gren pośpieszył do
mężczyzny i schwycił go za ramię.
- Potrafisz zrozumieć, co mówię? - zapytał. - Czy mówisz
moim językiem, przyjacielu?
Przyjaciel nie podniósł ani na chwilę głowy. Zwisała mu na
piersi, jakby mu skręcono kark, i tylko kołysała się lekko, kiedy mężczyzna
mamrotał coś niezrozumiale. Kolejna błyskawica rozdarła niebo nad światem i Gren
dostrzegł blizny na jego karku. Zrozumiał. Ten człowiek został okaleczony tak,
aby nigdy nie mógł podnieść głowy.
Gren opadł na jedno kolano i spojrzał w górę na owo
opuszczone oblicze. Zobaczył wykrzywione usta i świecące jak węgiel oko.
- Jak dalece mogę zaufać temu chap - hopaj - chwatowi,
przyjacielu?
Wargi skurczyły się powoli z bólu, którym człowiek wydawał
się od dawna znużony Wypuściły słowa gęste jak materia. Powiedziały:
- Do niczego... ja do niczego... łamię się, padam, zdycham,
ścierwo... widzisz ono ja skończyłem... jeszcze jedno podejście... Ye ze
wszystkich grzechów - Ye ty poniesiesz... twój grzbiet mocny... ty poniesiesz
Ye... on wie... ja koniec ścierwa.
Coś kapnęło na dłoń Grenowi, gdy się prostował, łza czy
ślina - nie wiedział.
- Dzięki, przyjacielu, zajmiemy się tym wszystkim. Zbliżył
się do Yattmur, która myła Larena.
- Czułem przez skórę - powiedział - że nie można ufać tej
gadatliwej rybie. Chce posłużyć się mną jako swoim jucznym zwierzęciem, kiedy
padnie jego nosiciel, tak przynajmniej twierdzi ów człowiek, a chyba poznał do
tej pory obyczaje tego chap - hopaj - chwata.
Zanim Yattmur zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, rozległ się
ryk Sodala.
- Coś nadchodzi! - zahuczał. - Kobiety, wsadźcie mnie
prędko na wierzchowca, Yattmur, stłumić ogień. Gren, chodź tutaj i powiedz, co
widzisz.
Gren wgramolił się na górę i rozglądał na wszystkie strony,
podczas gdy kobiety windowały Sodala Ye na plecy nosiciela. Nawet przez odgłosy
ich ciężkich oddechów Gren pochwycił uchem inne dźwięki, które musiały dotrzeć
do Sodala: odległe, uporczywe wycie i ryki, to wznoszące się, to znów opadające
we wściekłym rytmie. Krew odpłynęła mu z twarzy na ten dźwięk. Zaniepokoiła go
grupa około dziesięciu świateł rozsypanych niezbyt daleko na rawninie, ale
tamten pełen grozy głos dobiegał z innego rejonu. Nagle jego wzrok przykuły
poruszające się sylwetki; wytężył oczy, by im się dokładniej przypatrzyć, serce
mu łomotało.
- Widzę ich - zameldował. - Oni... oni świecą w ciemności.
- Więc sprawa jest jasna: to są wyjaki, ludzko - zwierzęca
rasa, o której ci opowiadałem. Czy idą w tę stronę?
- Na to wygląda. Co mamy robić?
- Zejdź na dół do Yattmur i siedźcie cicho. Wyjaki są jak
futroszorstki, potrafią być nieprzyjemne, jeśli je zaniepokoić. Wyślę w przód
swoją kobietę, by sprawdziła, co się niebawem stanie.
Gren obserwował pantomimę pomruków i gestów zarówno przed
zniknięciem kobiety, jak i po jej powrocie. Przez cały czas narastało coraz
głośniejsze straszliwe wycie.
- Kobieta zobaczyła, że wspinamy się na następne zbocze, a
tym samym, że najwyraźniej nie spotka nas nic złego. Po prostu przeczekajmy
cicho, aż wyjaki przejdą, po czym ruszymy Yattmur, dopilnuj, by twoje dziecko
było cicho.
Nieco uspokojeni tym, co powiedział Sodal, stanęli pod
skarpą. Niebawem nadciągnęły wyjaki, przelatując gęsiego nie dalej niż na rzut
kamieniem. Wyjący skowyt na postrach wzniósł się i opadł wraz z ich przejściem.
Nie można było odróżnić, czy biegną, sadzą susami, czy też w podskokach
przemierzają równinę. Sunęli w tak szaleńczym pędzie, że sprawiali wrażenie
wizji obłąkańca. Ich kontury rysowały się niewyraźnie, mimo że wydzielały białe
przytłumione światło. Czy ich sylwetki były karykaturami ludzkich postaci?
Wysocy i wychudzeni jak upiory - tyle przynajmniej dojrzeli na pewno, nim wyjaki
przemknęły i znikły w dali na równinie, wlokąc za sobą swój przeraźliwy krzyk.
Gren uprzytomnił sobie, że z drżeniem przyciska do siebie
Yattmur i Larena.
- Co to było? - zapytała Yattmur.
- Mówiłem ci, kobieto, to były wyjaki - powiedział Sodal. -
Rasa, o której ci opowiadałem, rasa wyparta w Krainę Wiecznej Nocy. Ta grupa
przebywała prawdopodobnie na wyprawie łowieckiej i teraz powraca do domu. My też
musimy się zbierać. Im prędzej przebędziemy tę następną górę, tym większą sprawi
mi to radość.
Gren i Yattmur wyruszyli tym razem bez owej beztroski, jaką
cieszyli się poprzednio. Jako że Grenowi weszło w nawyk oglądanie się za siebie,
on pierwszy zobaczył, że z lewej strony doganiają ich światła, które uważali za
pochodnie futroszorstków. Od czasu do czasu dochodziło go szczeknięcie dryfujące
przez ciszę jak patyk po wodzie.
- Tamte futroszorstki na nas napierają - zwrócił się do
Sodala. - Podążają za nami prawie przez całą drogę i jeżeli nie będziemy uważać,
dopadną nas na tym wzgórzu.
- To do nich niepodobne, żeby ścigać z takim uporem. Na
ogół zapominają o swoim zadaniu równie szybko, jak je podjęli. Musi ich nęcić
coś przed nami - żer, być może. Tak czy owak, są zuchwali w mroku i nie możemy
ryzykować napaści. Ruszajcie się szybciej. Wio, ty kłusaku orabolski, wio!
Ale pochodnie ich doganiały. Pięli się na bardzo długą
ostrogę, a z góry sączyło się coraz więcej światła i wreszcie w narastającej
stopniowo jasności mogli dojrzeć plamy postaci wokół niesionych pochodni. Ścigał
ich pokaźny tłum stworzeń, choć jak dotąd jeszcze w znacznej odległości.
Kłopoty piętrzyły się przed nimi. Yattmur zaobserwowała po
prawej stronie następne stworzenia nadciągające w kierunku ich wspinaczki. Nie
było wątpliwości, że dopędzają ich duże gromady futroszorstków.
Maleńka grupa parła w górę, niemal biegnąc.
- Będziemy bezpieczni dopiero na szczycie. Hopaj hop!
poganiał Sodal. - Jeszcze kawałek i ujrzymy Ocean Obfitości. Hej, hopaj tam, ty
leniwa, parszywa bestio!
Bez słowa ostrzeżenia nosiciel runął pod Sodalem, który
zwalił się do żlebu. Przez moment na pół ogłuszony leżał na grzbiecie, po czym
machnął potężnym ogonem i przewrócił się z powrotem grzbietem do góry. Z
nadzwyczajną inwencją zaczął kląć swego wierzchowca.
Co do wytatuowanych kobiet, to zatrzymały się; ta, która
niosła tykwę ze smardzem, postawiła ją na ziemi, ale żadna nie pośpieszyła z
pomocą leżącemu człowiekowi.
Dopiero Gren podskoczył do tłumoczka kości i obrócił go
najdelikatniej, jak tylko umiał. Nosiciel nie wydał żadnego dźwięku. Oko jak
żarzący się węgiel było zamknięte. Zagniewany Gren przerwał przekleństwa Sodala
Ye:
- Na co ty znowu narzekasz? Czyż ten nieborak nie niósł
cię, dopóki jego ciało nie wydało ostatniego tchnienia? Wycisnąłeś z niego
wszystko, co się dało, więc ciesz się! On już nie żyje, jest wolny od ciebie i
nigdy już cię więcej nie poniesie.
- Wobec tego ty musisz mnie ponieść - odparł Sodal bez
wahania. - Stada futroszorstków rozedrą nas na strzępy, jeśli nie uciekniemy
stąd natychmiast. Słyszysz ich - zbliżają się coraz bardziej! Idź, człowieku, po
rozum do głowy, zastanów się, co jest dla ciebie dobre, i zmuś te kobiety, by
mnie wsadziły na twój grzbiet.
- Nigdy! Zostajesz tutaj w tym żlebie, Sodalu. My bez
ciebie będziemy szybsi. To była twoja ostatnia przejażdżka.
- Nie! - Głos Sodala wzniósł się jak róg mgłowy. - Ty nie
znasz szczytu tej góry. Tam jest sekretne przejście w dół na drugą stronę do
Oceanu Obfitości i tylko ja je znam. Te kobiety tam nie trafią. Beze mnie
wpadniesz na górze w potrzask, zapewniam cię. Dopadną cię futroszorstki.
- Och, Gren, boję się o Larena. Lepiej już zabierzmy Sodala
i chodźmy, zamiast stać tutaj i kłócić się.
W nikłym brzasku widział sylwetkę Yattmur niczym kredowy
rysunek na skale. Zacisnął pięści, jakby stanął twarzą w twarz z prawdziwym
przeciwnikiem.
- Chcesz mnie zobaczyć w roli jucznego zwierzęcia?
- Tak, tak, wszystko jest lepsze niż zostać tutaj
rozszarpanym! To przecież tylko przez tę jedną górę. Smardza nosiłeś bez skargi
tak długo.
Skinął z goryczą na tatuowane kobiety. - Tak jest lepiej -
powiedział Sodal.
Sadowił się w opasujących go ramionach Grena.
- Spróbuj jeszcze opuścić głowę odrobinę niżej, aby nie
uwierała mnie w gardło. O, doskonale. Wspaniale, tak, nauczysz się wkrótce.
Naprzód, wio!
Z nisko przygiętą głową, zgarbionym grzbietem i chap -
hopaj - chwatem na plecach Gren z trudem piął się na zbocze. Obie kobiety szły
na czele, Yattmur niosła dziecko u jego boku. Dolatywał ich posępny chór
okrzyków futroszorstków. Przebrnęli łożysko strumienia po kolana w zimnej
wodzie, pomogli sobie nawzajem wydostać się na stromy, żwirowaty brzeg i
znaleźli się przed mniej wyczerpującym podejściem. Yattmur zobaczyła światło
słoneczne za najbliższym wzniesieniem. Postanowiła po raz pierwszy od dłuższego
czasu objąć wzrokiem otaczający ich krajobraz ujrzała nowy, weselszy świat
stoków i wierzchołków wzgórz ukazujących się ze wszystkich stron. Gromady
futroszorstków zniknęły z pejzażu za blokami skalnymi. Niebo przecinały teraz
pasma promieni. Żeglował po nim przygodny trawerser zmierzający na stronę nocy
czy może do góry, w przestrzeń. Jak symbol nadziei.
Mieli jednak przed sobą jeszcze kawałek drogi. Ale gorące
słońce oblało wreszcie falą ciepła ich grzbiety, gdy po długiej, zaciekłej
wspinaczce stanęli zdyszani na szczycie góry. Jej drugie zbocze opadało ogromnym
gołym urwiskiem; nikt by nie zszedł tą drogą.
Wtulona w sto przecinających się zasłon cienia leżała
odnoga morza, rozległa i spokojna. Tak jak opowiadał Sodal, smuga światła
rozłożyła się niczym wachlarz przez jej środek, rozsiewając blask na cały basen
o wysokich brzegach, w którym spoczywało morze. Poruszały się w nim stworzenia,
znacząc powierzchnię wody ulotnymi śladami.
Jakieś inne postacie krzątały się na skrawku plaży, klucząc
pomiędzy prymitywnymi, białymi szałasami, z tej odległości drobnymi jak perły
Jeden Sodal nie patrzył w dół. Jego spojrzenie powędrowało
do słońca i wąskiego wycinka oświetlonego w pełni świata, doskonale widocznego z
tak dogodnego punktu, do lądów, nad którymi wiecznie świeciło słońce. Tam
jasność była prawie nie do zniesienia. Sodal nie potrzebował żadnych
instrumentów, by stwierdzić, że natężenie żaru i blasku wzrosło nawet od chwili
opuszczenia przez nich Wielkiego Stoku.
- Tak jak przepowiadałem - zawołał - wszystkie rzeczy
stapiają się ze światłem! Nadciąga Wielki Dzień, kiedy wszystkie stworzenia
staną się częścią nieśmiertelnego wszechświata. Muszę z wami o tym kiedyś
pomówić.
Błyskawice, które wyczerpały się niemal nad Krainą Wiecznej
Nocy, wciąż latały nad stroną jasności. Jedna wyjątkowo oślepiająca trafiła w
potężny las - i pozostała widzialna. Zamiast zniknąć, wiła się jak żmija
schwytana między niebo i ziemię, zaczynając od dołu zielenieć. Zieleń wznosiła
się po niej do nieba i strzała uspokajała się, grubiejąc w miarę wznoszenia się,
aż wreszcie sięgnęła do sklepienia niebieskiego niby palec wskazujący, którego
czubek gubił się w zamglonej atmosferze.
- Aaach, oto znak znaków! - zawołał Sodal. - Teraz widzę i
wiem, że zbliża się koniec Ziemi!
- Co to jest, do wszystkich diabłów? - zapytał Gren. Spod
swego ciężaru zezował na zieloną kolumnę.
- Zarodniki, kurz, nadzieje, wzrost, esencja stuleci,
zielony zapalnik Ziemi, nie mniej. Idzie do góry, wznosi się do nowych pól.
Grunt pod tą kolumną musiało wypalić na cegłę! Podgrzewaj cały świat przez
połowę wieczności, uduś go w sosie jego własnej żyzności, a potem podłącz prąd
superwysokiego napięcia, a na odbitej energii wzniesie się ekstrakt życia,
wypłynie na powierzchnię i wystartuje w przestrzeń wraz z galaktycznym prądem.
Przed oczyma stanęła Grenowi Wyspa Wysokiego Brzegu.
Wprawdzie nie wiedział, co Sodal miał na myśli, mówiąc o ekstraktach życia
wypływających do góry na galaktycznych prądach, ale przypomniało mu to przeżycia
w niesamowitej jaskini oczu. Żałował, że nie może zapytać o to smardza.
- Futroszorstki idą~ - wrzasnęła Yattmur. - Posłuchajcie!
Słyszę ich pokrzykiwania.
Obejrzała się za siebie, na drogę, którą przebyli, i
dostrzegła w pomroce maleńkie sylwetki. Niektóre niosły jeszcze dymiące
pochodnie i na czworakach wdrapywały się na górę, powoli, ale miarowo.
- Dokąd idziemy? - zapytała. - Dopadną nas, jeśli nie
przestaniesz gadać, Sodalu.
Wyrwała Sodala Ye z kontemplacji.
- Musimy wspiąć się jeszcze wyżej na ten wierzchołek
oznajmił. - Tylko kawałeczek. Za tą wielką ostrogą, która sterczy przed nami,
znajduje się tajemne przejście prowadzące w dół między skałami. Tam trafimy na
pasaż wiodący prosto przez urwisko do samego Oceanu Obfitości. Nie martw się,
tamte łotry mają przed sobą jeszcze kawałek wspinaczki.
Gren ruszył w stronę ostrogi, nim Sodal Ye dokończył.
Yattmur przewiesiła sobie Larena przez ramię i z niecierpliwością wybiegła
naprzód. Nagle przystanęła.
- Sodal! - zawołała. - Spójrz! Jakiś trawerser zwalił się
za ostrogą! Zatarasował ci drogę ucieczki!
Ostroga wznosiła się obłąkańczo na samej krawędzi urwiska
jak komin postawiony na szczycie dachu o stromym spadku. Za nią legło cielsko
trawersera, masywne i solidne. Tylko dlatego, że oglądali jego ocieniony bok,
piętrzący się jak skała, nie zauważyli go wcześniej.
Sodal Ye wydał gromki okrzyk.
- Jakże my teraz przejdziemy pod tą ogromną jarzyną?! -
wrzasnął i z wściekłości, że pokrzyżowano mu plany, uderzył Grena po nogach
ogonem.
Gren zachwiał się i potknął o niosącą tykwę kobietę. Oboje
rozciągnęli się na trawie obok trzepocącego się z rykiem Sodala. Kobieta
krzyknęła ni to z bólu, ni to ze złości. Zakryła twarz. Krew z nosa sączyła jej
się po brodzie. Nie zwracała uwagi na to, że Sodal ją wyklina. Yattmur pomagała
pozbierać się Grenowi, a Sodal wymyślał:
- Niech będą przeklęci zjadacze gnoju, jej przodkowie.
Mówię jej, by zmusiła skoczkę do skoku i zobaczenia, jak możemy stąd umknąć.
Kopnij ją i zmuś do posłuchu, po czym wsadź mnie na swój grzbiet i na przyszłość
uważaj lepiej.
Ponownie zaczął się wydzierać na kobietę. Ta zerwała się
znienacka. Twarz miała skurczoną jak wyciśnięty owoc. Złapała stojącą obok tykwę
i z całej siły wyrżnęła nią w czaszkę Sodala. Tykwa pękła od uderzenia i smardz
wyśliznął się jak melasa na głowę Sodala, pokrywając ją z jakimś letargicznym
zadowoleniem.
Oczy Grena i Yattmur spotkały się z niepokojem, pytająco.
Usta kobiety skoczki rozchyliły się. Zachichotała bezgłośnie. Jej koleżanka
usiadła i zapłakała, chwilowy bunt jej okresu istnienia przyszedł i przeminął.
- Co teraz zrobimy? - odezwał się Gren.
- Zobaczymy, może damy radę odszukać mysią dziurę Sodala.
To najważniejszy problem - powiedziała Yattmur. Dotknął jej ramienia dla dodania
otuchy
- Jeśli trawerser żyje, być może potrafimy rozniecić pod
nim ogień i uda nam się go wykurzyć.
Zostawiając kobiety orabolki w apatycznym wyczekiwaniu przy
Sodalu Ye, udali się do trawersera.
następny |