|
Brian Aldiss
Cieplarnia
. 14 .
Podczas gdy Poyly i Gren spoczywali
pogrążeni we śnie, smardz czuwał. Sen nie leżał w jego naturze. W tym momencie
grzyb przypominał małego chłopca, który wpadł do jaskini i zastał ją pełną
klejnotów; potknął się o bogactwo, jakiego sam właściciel nie podejrzewał, a
smardz nie byłby sobą, gdyby oparł się pokusie zbadania tych skarbów. Wiele
niezwykłych widziadeł zakłócało sen, jaki dzielili Poyly z Grenem. Całe bloki
minionych doznań majaczyły niby miasta we mgle, wybuchały przed ich uśpionym
okiem i znikały. Odrzuciwszy własne osądy, by nie wywołać oporu pokładów
nieświadomości, przez które przenikał, smardz przedzierał się w głąb mrocznych
korytarzy pamięci, gdzie nagromadzone były intuicyjne reakcje Grena i Poyly.
Długa to była podróż. Wiele w niej znaków, zatartych przez
niezliczone pokolenia, zwodziło na manowce. Powoli smardz obsuwał się do
archiwów dni poprzedzających wzrost aktywności słonecznej - dni, kiedy człowiek
był o wiele inteligentniejszą i agresywniejszą istotą od swego obecnego
nadrzewnego odpowiednika. W zachwycie i zadziwieniu zbadał wielkie cywilizacje,
po czym cofnął się jeszcze dalej, daleko w przeszłość, w bezsprzecznie
najdłuższą i najmroczniejszą epokę dziejów człowieka, nim jego historia się
zaczęła, kiedy nie miał on nawet ognia, by się ogrzać w nocy, ani mózgu, by
pokierował jego dłonią na polowaniu. I tam, błądząc po omacku wśród samych już
skorup ludzkiej pamięci, dokonał smardz zdumiewającego odkrycia. Na wiele
uderzeń serca zapadł w bezwład, nim zdołał w pełni zrozumieć znaczenie tego, na
co się natknął.
Obudził Grena i Poyly brzęczeniem w ich mózgach.
Przewracali się wyczerpani z boku na bok, ale od tego wewnętrznego głosu nie
było ucieczki.
- Gren! Poyly! Dokonałem wielkiego odkrycia! Jesteśmy
znacznie bliżej spokrewnieni, niż wam się wydaje! Pulsując od wybuchu emocji,
jakiego nigdy przedtem u niego nie widzieli, smardz rzucił przed nich obrazy
przechowane w otchłaniach ich własnej nieświadomej pamięci. Najpierw pokazał im
złoty wiek człowieka, czasy pięknych miast i autostrad, epokę śmiałych podróży
na pobliskie planety Był to okres wspaniałych organizacji i aspiracji, koalicji,
komun i komitetów, ludzie jednak nie byli w widoczny sposób szczęśliwsi od swych
antenatów. Żyli pod presją rozmaitych antagonizmów, jak ich przodkowie. Znacznie
łatwiej ginęli milionami w wojnach ekonomicznych lub totalnych.
Następnie - pokazał smardz - po wkroczeniu przez Słońce w
fazę samozniszczenia, temperatura Ziemi zaczęła się podnosić. Zadufani w swojej
technice ludzie szykowali się na ten krytyczny moment.
- Nie chcę nic więcej widzieć - zakwiliła Poyly, gdyż były
to sceny bardzo jaskrawe i bolesne.
Smardz ciągnął przymusowy wykład w jej głowie, jakby tego
nie słyszał. W trakcie swoich przygotowań ludzie zaczęli zapadać na zdrowiu.
Słońce zalewało ich nowym pasmem promieniowania i stopniowo cały rodzaj ludzki
zaczął cierpieć na dziwną chorobę. Zaatakowała ona ich naskórek, oczy - i mózgi.
Po długotrwałym okresie cierpień nabrali odporności na promieniowanie.
Wyczołgali się z łóżek. Ale nastąpiła jakaś przemiana. Już nie mieli siły do
panowania, pojmowania, do walki. Byli innymi istotami! Rozpełzli się daleko od
swoich wielkich i wspaniałych miast, opuścili własne domy, jakby wszystko, co
było im kiedyś bliskie, zrobiło się nagle obce. Rozleciały się również ich
struktury społeczne i w ciągu jednej nocy zamarła cała organizacja. Od tej pory
chwasty wyszły, pleniąc się, na ulice, a pyłek kwietny unosił się nad kasami
sklepowymi: rozpoczęło się natarcie dżungli. Upadek człowieka nie dokonał się
stopniowo, lecz w jednym przeraźliwym wstrząsie przypominającym runięcie
wysokiej wieży.
- Dosyć - Gren przeciwstawił się woli smardza. - To, co
było, nas nie dotyczy. Czemu miałoby nas obchodzić coś, co wydarzyło się tak
dawno temu? Przestań nas męczyć! Daj nam spać.
Ogarnęło go dziwaczne uczucie - kołatania całego jego
wnętrza w nieruchomej na zewnątrz powłoce ciała. Smardz w sensie przenośnym
potrząsał nim za ramiona.
- Jesteście jak z drewna - dźwięczał owładnięty gorączką. -
Musicie mnie wysłuchać. Patrzcie! Cofamy się teraz do zamierzchłych dni, kiedy
człowiek nie miał historii ani dziedzictwa, kiedy nawet nie był człowiekiem. Był
wtedy mizerotą podobną do tego, czym wy teraz jesteście...
Poyly z Grenem nie mieli innego wyjścia, jak tylko obejrzeć
kolejne wizje. Pomimo że kadry były zamglone i mętne, dojrzeli podobnych
małpiatkom ludzi zsuwających się z drzew i biegających na bosaka wśród paproci.
Mali byli ci ludzie, płochliwi, nie znający mowy. Przykucali, podskakiwali,
kryli się w chaszczach. Szczegóły były niewyraźne, jako że nigdy nie zostały
wyraźnie zarejestrowane. Zapachy i dźwięki były ostre, ale jednocześnie urągliwe
jak zagadka. Poyly i Gren widzieli jedynie przebłyski w półmroku, wśród których
tamte maleńkie istoty pradawnego świata przemykały, cieszyły się, umierały. Z
niezrozumiałych przyczyn owładnęła nimi tęsknota i Poyly zapłakała.
Pojawił się wyraźniejszy obraz. Grupa maleńkich ludzików
taplała się w bagnie pod gigantycznymi paprociami. Z paproci spadały jakieś
przedmioty i lądowały im na głowach. W spadających kawałkach rozpoznali smardze.
- W owym wczesnooligoceńskim świecie mój gatunek był
pierwszym gatunkiem obdarzonym inteligencją - zabrzęczał grzyb. - Oto dowód! W
idealnych warunkach cienia i wilgoci my pierwsi odkryliśmy potęgę myślenia. Lecz
myśl potrzebuje członków, którymi może kierować. Zostaliśmy więc pasożytami tych
małych stworzeń, waszych przodków z zamierzchłych czasów.
I grzyb znowu pociągnął Poyly i Grena naprzód w czasie,
ukazując im prawdziwą historię rozwoju człowieka, która była również jego własną
historią, jako że smardze z pasożytów stały się symbiontami. Z początku
przylgnęły do zewnętrznych powierzchni czaszek małpoludów, a następnie, gdy
małpoludy zaczęły się rozwijać w owym związku, kiedy nauczyły się organizacji i
polowania, z wolna zwiększały im pojemność czaszki. Wreszcie narażone na ciągłe
niebezpieczeństwa grzyby przeniosły się do środka, stały się faktycznie częścią
człowieka, doskonaląc swoje własne talenty pod wypukłą pokrywą kości.
- Tak oto powstał prawdziwy rodzaj ludzki - dźwięczał
smardz, zarzucając ich krociem obrazów - Ludzie rośli i podbili świat,
zapominając o źródle swego sukcesu, smardzowym mózgu, który żył i umierał razem
z nimi... Bez nas pozostaliby wśród drzew, tak jak bez naszej pomocy żyją teraz
wasze plemiona.
Aby nie było wątpliwości, ponownie wskrzesił ich utajone
wspomnienia czasu, kiedy Słońce wkroczyło w swoje ostatnie stadium i cały rodzaj
ludzki zaniemógł.
- Ludzie byli silniejsi fizycznie od smardzów i choć
przeżyli wzrost słonecznego promieniowania, to jednak nie przeżyły tego ich
symbiotyczne mózgi. One pomarły cicho, ugotowane żywcem w małych kościanych
schronach, jakie sobie pobudowały Zostawiły człowieka... na pastwę własnego losu
z jego naturalnym mózgiem niewiele lepszym od mózgu wyższych gatunków
zwierząt... Nic dziwnego, że człowiek utracił swoje wspaniałe miasta i znowu się
wyniósł na drzewa!
- To nie ma dla nas żadnego znaczenia... zupełnie żadnego -
wyskamlał Gren. - Dlaczego dręczysz nas teraz tą prastarą katastrofą, którą
skończyło się wszystko miliony lat temu?
W jego głowie rozległ się cichy, milczący dźwięk, jakby
śmiech smardza.
- Ponieważ dramat może się jeszcze nie zakończył! Ja jestem
z silniejszej rasy niż tamci, moi pradawni przodkowie, ja mogę znosić silne
promieniowanie. Podobnie może twój gatunek. Nadeszła historyczna chwila, czas,
abyśmy rozpoczęli następny etap symbiozy, równie wielkiej i korzystnej jak
tamta, która ongiś tak ukształtowała małpiatki, że poleciały do gwiazd! Zegary
inteligencji znowu poczęły wybijać godziny. Zegary znowu mają wskazówki...
- Gren, ja nic nie rozumiem, on oszalał! - zawołała Poyly,
przerażona zamętem pod przymkniętymi powiekami. - Słuchajcie, jak biją zegary! -
rozbrzmiewał smardz. Dla nas biją, dzieci!
- Ach! Słyszę je! - jęknął Gren, wijąc się gorączkowo na
legowisku.
Do ich uszu docierał ze wszystkich stron tłumiący wszystko
inne dźwięk, pienie dzwoniące jak diabelska muzyka.
- Gren, my zwariujemy! - krzyczała Poyly - To straszna
pieśń!
- Dzwony! Dzwony! - huczał smardz.
Gren i Poyly przebudzili się, siadając, skąpani w pocie, z
rozognionym grzybem wokół głów i karków - a straszliwa muzyka dochodziła wciąż,
jeszcze straszniejsza.
Przez tumult gonitwy myśli dotarło do nich, że są teraz
jedynymi lokatorami jaskini pod pokładem lawy Wszyscy Pasterze się wynieśli.
Przerażające tony, jakie słyszeli, dochodziły z zewnątrz. Trudno było
powiedzieć, dlaczego napełniały ich takim przerażeniem. Przewodni motyw brzmiał
niemal jak śpiewka, nie dawał jednak żadnego klucza do rozwikłania zagadki. Było
to granie nie dla uszu, ale dla krwi i krew na przemian to stygła, to krążyła
żywiej w odpowiedzi na zew.
- Musimy iść! - zawołała Poyly, dźwigając się z wysiłkiem.
- To śpiewa nam do wymarszu.
- Co ja narobiłem? - jęknął smardz.
- Co się stało? - zapytał Gren. - Dlaczego musimy iść?
Przylgnęli trwożliwie do siebie, jednak wiedzeni impulsem nie mogli zostać.
Członki poruszały się wbrew ich woli. Czymkolwiek było straszliwe pienie,
zmuszało do podążania w kierunku swego źródła. Nawet smardz nie pomyślał, że
można postąpić inaczej. Bez czucia w ciałach wywindowali się na powierzchnię
skalną pochylnią służącą za schody i znaleźli w środku koszmaru.
Potworna muzyka dęła wokół nich jak wicher, chociaż żaden
liść się nie poruszył. Wściekle szarpała i wydzierała im członki. Ale nie byli
jedynymi istotami, które odpowiadały na ten syreni zew. Stworzenia latające,
biegające, skaczące, stworzenia, które pełzają, wszystko torowało sobie drogę
przez polanę, podążając w jednym kierunku - do Czarnej Gardzieli.
- Czarna Gardziel! - krzyknął smardz. - Czarna Gardziel
nam śpiewa i musimy iść!
Melodia opętała nie tylko ich uszy, ale i oczy. Samym
siatkówkom odebrała częściowo wrażliwość, tak że cały świat jawił im się w
czerni, bieli i szarości. Niebo nad głowami połyskiwało bielą, plamiła je
szarość liści, pod ich rozpędzonymi stopami jeżyły się czarno - szare skały Z
wyciągniętymi przed siebie ramionami Gren i Poyly zaczęli biec naprzód wśród
ścigających się stworzeń. Wtedy w owym wirze grozy dostrzegli Pasterzy Stali oni
jak gromada cieni pod ostatnimi pniami figowca. Pasterze byli przywiązani pasami
lub sznurami do pni. Pośrodku stał śpiewak Iccall, również związany Teraz
śpiewał! Śpiewał w wyjątkowo niedogodnej pozycji, skręcony, jakby mu przetrącono
kark; zwiesił głowę, wbijając w ziemię błędne spojrzenie. Śpiewał co tchu w
płucach i krwi w sercu. Śpiew dobywał się mężnie, rzucając wyzwanie potędze
pieśni Czarnej Gardzieli. Miał swoją własną siłę; moc przeciwstawienia się złu,
które mogłoby pociągnąć wszystkich Pasterzy do źródeł tamtej drugiej melodii.
Pasterze słuchali słów Iccalla w ponurym skupieniu. Nie pozostawali jednak
bezczynni. Przywiązani do pni zarzucali przed siebie swoje sznurowe sieci,
chwytając stworzenia śmigające koło nich w odpowiedzi na nieodparte wezwanie.
Poyly z Grenem nie potrafili zrozumieć tego, co Iccall śpiewał. Nie byli do tego
przyuczeni. Posłanie jego pieśni stłamsił dech Czarnej Gardzieli. Opierali się
szaleńczo jej emanacji - szaleńczo, lecz bezskutecznie. Brnęli dalej wbrew samym
sobie. Trzepoczące skrzydła ptakorośli uderzały ich po policzkach. Cały ten
biało - czarny świat dźwigał się i czołgał w jednym kierunku! Jedynie Pasterze
pozostali nieczuli, zasłuchani w pieśń Iccalla. Kiedy Gren się potknął,
galopujące stwory roślinne przeskoczyły ponad nim. Z kolei wyroiły się z dżungli
zaskącze i przepłynęły koło nich. Wsłuchani z desperacją w pieśń Iccalla
Pasterze łowili pojedyncze sztuki z mijających ich tabunów i powalając je,
zarzynali pośród chaosu.
Poyly z Grenem mijali właśnie ostatnich Pasterzy Posuwali
się szybciej, gdyż straszna melodia przybierała na sile. Przed nimi leżała
otwarta przestrzeń. Obramowana baldachimem resztek gałęzi sterczała w tle Czarna
Gardziel! Zdławiony okrzyk - czego? zachwytu? przerażenia? - wydarł im się z
gardła na widok tej scenerii. Przerażenie miało teraz kształty, nogi i uczucia,
ożywiane pieśnią Czarnej Gardzieli. Do niej - widzieli to pustymi źrenicami -
toczył się strumień życia, odpowiadając na owo przeklęte wezwanie, ile sił
spiesząc przez pole lawy i w górę wulkanicznych stoków, by wreszcie triumfalnie
rzucić się przez krawędź w otchłań wielkiego otworu!
Nowy mrożący krew w żyłach obraz uderzył ich oczy. Ponad
krawędzią Gardzieli pojawiły się trzy ogromne, długie, chitynowe palce, kiwając
kusząco w rytm nieodpartej melodii. Oboje wrzasnęli na ich widok, zdwajając
jednak szybkość - ich bowiem przyzywały szare palce.
- O, Poyly! O, Gren! Gren!
Krzyk doleciał do nich jak błędny ognik. Nie zatrzymywali
się. Grenowi udało się na sekundę zerknąć w tył, na podrygujące czernie i
szarości lasu. Ostatnim mijanym przez nich Pasterzem była Yattmur; nie bacząc na
pieśń Iccalla, zrzuciła mocujące ją do drzewa więzy. Włosy powiewały jej na
wszystkie strony, kiedy przebijała się do nich zanurzona po kolana w fali życia.
Jej ramiona wyciągały się do niego jak ramiona kochanki z sennego marzenia. W
przedziwnym świetle jej twarz była szara, lecz biegnąc nieulękle, śpiewała tak
jak Iccall pieśń, która miała przezwyciężyć tę drugą, szatańską melodię. Gren
znów spojrzał na Czarną Gardziel i natychmiast zapomniał o Yattmur. Długie,
wabiące palce przywoływały tylko jego. Trzymając dłoń Poyly w swojej, mijał
właśnie jeden ze skalnych występów, kiedy Yattmur złapała go za rękę. Na zbawczą
chwilę odwróciła ich uwagę. Z prędkością błyskawicy smardz dojrzał szansę
wyrwania się z jarzma.
- W bok! - zabrzęczał. - Na bok, jeśli wam życie miłe! Tuż
przy ich ścieżce wyrastał dziwny zagajnik młodych pędów. Idąc ręka w rękę,
mozolnie skręcili ku wątpliwemu schronieniu. Przemknął koło nich zaskącz, bez
wątpienia gnający na skróty. Zagłębili się w szarzyźnie. Od razu potworne pienia
Czarnej Gardzieli straciły wiele ze swej siły. Yattmur ze szlochem padła Grenowi
w ramiona, ale do ocalenia było jeszcze daleko. Poyly dotknęła przypadkiem
wiotkiego pędu i krzyknęła. HIeista maź skapnęła jej na głowę. Zacisnęła
kurczowo palce na pędzie i kołysała nim, nie wiedząc, co robi. Rozglądając się
dokoła, uświadomili sobie z rozpaczą, że znaleźli się w swego rodzaju
niewielkiej zagrodzie. Zaburzenia wzroku zawiodły ich w pułapkę. Zaskącz, który
wpadł tutaj przed nimi, został już nieodwracalnie unieruchomiony w wydzielanej
przez pędy masie. Yattmur pierwsza zrozumiała prawdę. - Żarłoziel! - zawołała. -
Połknął nas żarłoziel!
- Przerąbać przez to drogę, prędko! - zabrzęczał smardz.
Miecz, Gren, szybko, szybko! Pochłania nas!
Otwór za ich plecami zwarł się. Byli całkowicie zamknięci.
Pułap zmarszczył się i zaczął się na nich osuwać. Znikło złudzenie zagajnika.
Znajdowali się w żołądku żarłoziela. Wyszarpnąwszy miecze, stanęli do walki o
życie. Otaczające ich pręty, tak zręcznie imitujące pędy młodziutkich drzew,
chyliły się i składały jak teleskopy, strop osiadał, wydzielając ze swych fałd
duszącą galaretę. Gren wyskoczył wysoko w górę, potężnie tnąc mieczem. W powłoce
żarłoziela pojawiła się znaczna szczelina. Obie dziewczyny pomagały w jej
powiększaniu. Kiedy wór oklapł, zdołali wytknąć głowy przez owo rozdarcie,
unikając w ten sposób niechybnej śmierci. Wróciła za to poprzednia groza.
Zawodzenie śmierci wydobywające się z Gardzieli znowu ścięło im krew w żyłach.
Ze zdwojoną energią rąbali żarłoziela, by uwolniwszy się, odpowiedzieć na
przerażające wołanie.
Byli już wolni - prócz stóp tkwiących po kostki w
galarecie. Żarłoziel przyrośnięty na stałe do filaru skalnego nie mógł usłuchać
wezwania Czarnej Gardzieli. Całkiem już oklapł, jego samotne oko z ponurą
bezsilnością obserwowało ich wysiłki zmierzające do pocięcia go na kawałki.
- Musimy iść! - krzyknęła Poyly, której wreszcie udało się
wyswobodzić.
Z jej pomocą również Gren i Yattmur wyrwali się ze
szczątków stworzenia. Kiedy odbiegali, widzieli, jak zamyka oko.
Stracili więcej czasu, niż sądzili. Kleisty szlam na
stopach opóźniał ich bieg. Potrącani bez przerwy przez inne stworzenia, torowali
sobie drogę przez lawę, goniąc resztkami sił. Yattmur nie miała już siły podjąć
pieśni. Ich wolę osłabiła moc pieśni Czarnej Gardzieli. Poczęli drapać się na
zbocze stożka wśród, galopującej fantasmagorii życia. Trzy długie paluchy kiwały
z góry w geście złowieszczego zaproszenia. Pojawił się czwarty, a za nim piąty
palec, jakby to, co siedziało w wulkanie, stopniowo osiągało swoistą kulminację.
Ich oczy błądziły w szarej wacie, serca im łomotały, gdy tymczasem melodia
wzbierała nieznośnie. Zaskącze pokazały, co potrafią ich długie zadnie nogi,
sadząc susami po najbardziej stromych stokach. Przeganiały ich, śmigając do
krawędzi krateru, z której oddawały swój ostatni skok ku nieznanej wabiącej
sile. Ludzi przepełniła tęsknota za przeraźliwym śpiewakiem... Zziajani,
wstrzymywani przez lepką maź na stopach, pokonywali kilka ostatnich metrów
dzielących ich od Czarnej Gardzieli.
Upiorna pieśń urwała się w połowie nuty. Nastąpiło to tak
niespodziewanie, że runęli plackiem. Ogarnęło ich uczucie wyczerpania i ulgi.
Leżeli, nie otwierając oczu i szlochając. Było cicho, Gardziel zamilkła
całkowicie. Gren wysłuchał wielu uderzeń swego serca, nim otworzył jedno oko.
Barwy świata wracały ponownie na swoje miejsce, biel znowu stapiała się z różem,
szarość obracała w błękit i zieleń, i żółć, czerń rozmywała w ciemny koloryt
lasu. Na ten sam znak wszechwładne pragnienie obróciło się w nim w odrazę do
tego, co właśnie zamierzali zrobić. Zgromadzone wokoło stworzenia, które nie
zdążyły na bolesną rozkosz pogrążenia się w Czarnej Gardzieli, wyraźnie
podzielały jego uczucia. Zawróciwszy, pokuśtykały z powrotem w stronę leśnej
kryjówki, zrazu wolno, po czym coraz prędzej, aż ich nie tak dawna galopada
odwróciła się w przeciwnym kierunku.
Wkrótce krajobraz opustoszał. Pięć długich, upiornych
paluchów znieruchomiało jednocześnie ponad ludźmi na krawędzi Czarnej Gardzieli.
Następnie pochowały się, jeden po drugim, zostawiając Grenowi wizję jakiegoś
niewyobrażalnego potwora dłubiącego w zębach po odrażającym posiłku.
- Gdyby nie żarłoziel, byłoby już po nas - odezwał się.
Nic ci nie jest, Poyly?
- Daj mi spokój - powiedziała, nie odrywając dłoni od
twarzy
- Masz dość siły, by iść? Na miłość boską, wracajmy do
Pasterzy.
- Stój! - krzyknęła Yattmur. - Oszukaliście Hutweer i całą
resztę, że jesteście potężnymi duchami. Po tym, jak popędziliście do Czarnej
Gardzieli, wiedzą już, że wielkimi duchami nie jesteście. Ponieważ oszukaliście
ich, z pewnością zabiją was po powrocie.
Gren i Poyly popatrzyli na siebie bezradnie. Bez względu na
manewry smardza pragnęli znaleźć się w grupie Pasterzy; perspektywa dalszej
samotnej wędrówki nie była im miła.
- Nie bójcie się - usłyszeli smardza, który czytał w ich
myślach. - Istnieją jeszcze inne plemiona! Co z tymi Rybiarzami, o których nam
mówiono? Sprawiają wrażenie plemienia bardziej uległego od Pasterzy Poproś
Yattmur, by nas tam zaprowadziła.
- Daleko stąd do Rybiarzy? - zagadnął Gren dziewczynę
Pasterzy
Uśmiechnąwszy się do niego, ścisnęła mu dłoń.
- Z przyjemnością cię do nich zaprowadzę. Stąd widać ich
siedziby. - Yattmur wskazała w kierunku podnóża wulkanu. Po drugiej stronie góry
widniała szczelina u podstawy Czarnej Gardzieli. Ze szczeliny wypływał szeroki,
rwący potok. - Tam płynie Długa Woda - powiedziała. - Czy widzisz cudaczne
brzuchate drzewa? Jest ich trzy, rosną na brzegu. Tam właśnie mieszkają
Rybiarze.
Uśmiechała się, patrząc Grenowi prosto w oczy. Jej uroda
zawładnęła jego zmysłami jak coś namacalnego.
- Wynośmy się z tego krateru, Poyly - powiedział.
- To straszliwe śpiewające monstrum...
- Wyciągnęła dłoń.
Gren uchwyciwszy ją, postawił Poyly na nogi.
- Ruszajmy więc - powiedział ostro.
Objęła prowadzenie i zaczęli schodzić w kierunku wody,
zerkając za siebie bojaźliwie, czy nic nie wylazło z wulkanu i nie człapie za
nimi.
następny |
|